ISSN 2657-9596

Budujemy własną opowieść o mieście

Lech Mergler , Beata Nowak
22/09/2014

Lech Mergler, autor książki „Anty-Bezradnik przestrzenny. Prawo do miasta w działaniu”, w rozmowie z Beatą Nowak.

Beata Nowak: Skąd się wzięła ta książka – „Anty-Bezradnik przestrzenny. Prawo do miasta w działaniu”? Po co ona i komu?

Lech Mergler: Ze złości się wzięła. Na przykre poczucie bezradności, które było naszym udziałem jako mieszkańców i działaczy, kiedy bezsensowne inwestycje, komercyjne i publiczne, niszczyły przestrzeń naszego miasta, a my nie wiedzieliśmy, co zrobić. Zdobyliśmy szereg doświadczeń, próbując przeciwstawiać się psuciu przestrzeni, z czasem, powoli coraz skuteczniej. Dzielimy się tym dorobkiem w książce, żeby pomóc innym, by nie musieli od zera, na błędach, krok po kroku dochodzić do tej wiedzy. Chodzi o procedury, przepisy, pragmatykę partycypacji społecznej w dziedzinie kształtowania przestrzeni miasta.

BN: Od ukazania się książki minął blisko rok. Co on ci przyniósł jako pomysłodawcy książki i autorowi jej głównej części?

LM: Współautorami są Kacper Pobłocki i Maciej Wudarski. Trochę się wydarzyło, sytuacje pokazujące odbiór książki i jej znaczenie dla odbiorców, głównie miejskich działaczy i trochę środowiska urbanistów. Zabawne było doniesienie, iż na Allegro ktoś wystawił Anty-Bezradnik na sprzedaż za 80 zł, choć książka jest bezpłatna i dostępna w internecie. Inna informacja zwrotna, to przekaz-zarzut, iż książka jest „lewicowa”. Nie brzydzę się, ale założeń ideologicznych książka nie miała. Chociaż upodmiotowienie mieszkańców to motywacja chyba raczej lewicowa.

BN: Jakieś inne reakcje, bardziej serio, nie tylko anegdotyczne?

LM: Wszystko to, co się działo, było pozytywnie zaskakujące, bo Anty-Bezradnik to książka raczej hermetyczna, a nie lektura na kanapę. Ukazało się kilka rzeczowych recenzji, bardzo przyjaznych, były dwie nominacje do nagród. Co ważne – fachowcy urbaniści i architekci, badacze miasta i miejskości, nie znaleźli żadnego błędu, który należałoby nam, amatorom, wytknąć. Czyli wiedzieliśmy, co robimy, a Fundacja Stefana Batorego nie wyrzuciła kasy w błoto.

Bezpłatny nakład wydania papierowego rozszedł się niemal od razu do kilkudziesięciu miast. Potem, późną jesienią i na początku zimy, miałem okazję jeździć po kraju i komentować nasze dzieło. Byłem zaproszony do wszystkich największych miast, także w innych sprawach, ale Anty-Bezradnik wszędzie był znany. Poznałem nowych świetnych ludzi, społeczników, posłuchałem o sytuacji i problemach w poszczególnych miastach. Bardzo ważne, budujące i pouczające doświadczenie.

BN: Czy Anty-Bezradnik broni się po upływie roku? Pod jakim względem tak lub nie, i dlaczego?

LM: To powinien ocenić ktoś inny, nie autor. Mogę się zastanawiać, jak należałoby pisać Anty-Bezradnik dzisiaj, jakie motywacje i cele powinny tym kierować. Z jednej strony należałoby wziąć pod uwagę wiedzę o odbiorze obecnego wydania, z drugiej – sytuację, z jaką mamy do czynienia dookoła.

BN: Mógłbyś to objaśnić bardziej konkretnie?

LM: Chyba nie doceniliśmy zapotrzebowania na taką „narzędziową” książkę, i zaplanowaliśmy ją zbyt skromnie pod względem treści. Chodzi o oba rodzaje narzędzi, jakie przynosi Anty-Bezradnik: intelektualne oraz prawno-proceduralne. Pierwsze mają służyć zrozumieniu tego, co w miastach i z miastami w Polsce się dzieje, drugie są niezbędne do podejmowania skutecznych działań praktycznych dotyczących przestrzeni. Pierwsze tworzą zaplecze dla drugich. Jeśli np. angażujemy się w postępowanie dotyczące inwestycji deweloperskiej, to dla naszej strategii znaczenie ma to, jak interpretujemy i oceniamy rolę biznesu deweloperskiego w kształtowaniu przestrzeni miasta itd.

Wydaje mi się, że ten skondensowany punkt widzenia na problemy i sytuację miast, który zawarliśmy w pierwszej części Anty-Bezradnika, zatytułowanej„Zrozumieć miasto”, byłby już dziś niewystarczający.

BN: Dlaczego, co się zmieniło? Rozmawiamy po upływie ledwie roku od ukazania się książki…

LM: Od pomysłu ponad dwa lata… To są dziś narracje w większości oczywiste, obecne w obiegu także dzięki naszej książce: diagnoza powszechności chaosu przestrzennego, „moda” na ruchy miejskie, idea prawa do miasta i narracji konkretnej, kategoria demokracji miejskiej, struktura konfliktów o przestrzeń, spojrzenie na miasto jako spółkę z o.o. (albo firmę), oportunizm planistyczny zamiast planowania przestrzennego itd. Zaproponowaliśmy, nieco brawurowo, kategorię „demokracji przestrzennej”, ale niezbyt się przyjęła.

Dziś odczuwam coraz bardziej potrzebę pogłębionego rozumienia fenomenu miasta, z ugruntowaniem historycznym. Jestem po lekturze książki Andrzeja Ledera o „prześnionej rewolucji”, czytam Jana Sowę, i obawiam się, że bez drążenia „w głąb” będziemy od nowa wymyślać koło. Tymczasem może w IX, a może w XI wieku wymyślono w dziedzinie urządzania miasta coś, co gdzie indziej jest oczywiste – w krajach, w których nie było kilkuwiekowej zapaści w rozwoju miast, a o czym w naszej półperyferyjnej, postfeudalnej krainie nikt nie ma pojęcia. Kiedy np. zacząłem pytać kolegów-prawników o sens formalny praw miejskich dzisiaj, zrobili wielkie oczy. Gminna wieś i miasto-gmina z kilkudziesięcioma tysiącami mieszkańców są w Polsce formalnie nierozróżnialne, także w kwestiach przestrzennych, choć to byty jakościowo odrębne. Miasto od wsi się u nas nie różni!

BN: A co z aktualnością drugiego, obszerniejszego wątku książki, zawierającego opis możliwości społecznego udziału w procedurach urzędowych, kształtujących przestrzeń miejską?

LM: Tu się nic istotnie nie zmieniło, są plany miejscowe i warunki zabudowy oraz studia przestrzenne. Ale można (i trzeba) pisać kolejne tomy o dobrych praktykach i kolejne studia pouczających przypadków (w książce jest sześć z Poznania, wszystkie aktualne). Przede wszystkim opisujące kolejne procedury: lokalizacji inwestycji celu publicznego, procedury środowiskowe, procedury ochrony wartości kultury oraz specustawę drogową, która pozwala obejść społeczny udział w decyzjach dotyczących inwestycji.

BN: Powiedziałeś, że gdyby dziś pisać Anty-Bezradnik, należałoby wziąć pod uwagę zmienioną sytuację zewnętrzną. Co to znaczy?

LM: Partycypacja społeczna w kształtowaniu przestrzeni miejskiej jest/powinna być dla ruchów miejskich bardzo ważna z kilku powodów. To obszar, gdzie grają wielkie pieniądze, więc zdarza się silna presja na decyzje. Po drugie – skutki tych decyzji sięgają dziesiątki albo i setki lat w przód, czyli trwale i nieodwracalnie zmieniają one miasto. Po trzecie – ta sfera jest uważana za niedostępną zwykłemu obywatelowi, bo on „się nie zna”. Jest zastrzeżona dla ekspertów, funkcjonariuszy władzy i inwestorów. Zatem jeśli w niej osiągniemy sukces, to w innych pójdzie już łatwiej.

Zmiana zewnętrzna polega przede wszystkim na upowszechnieniu przez władze prospołecznej i partycypacyjnej retoryki i rytuałów, ale bez rzeczywistej demokratyzacji i uspołecznienia decyzji o przestrzeni w mieście. Mistrzowska miejscami gra pozorów.

Jednocześnie władze „zderegulowały” urbanistów, odbierając im status zawodu zaufania publicznego i likwidując izby urbanistów. Przedstawiciele ruchów miejskich na IV Kongresie Urbanistyki Polskiej jesienią 2012 r. w Lublinie próbowali namówić to środowisko do walnięcia pięścią w stół w obronie stanu przestrzeni – bez skutku. A teraz urbaniści są wściekli…

BN: Będzie ciąg dalszy Anty-Bezradnika?

LM: Sens i materiał jest, nie ma środków. Poprzednio zajmowałem się wszystkim: pozyskaniem środków, opracowaniem koncepcji i planu książki, rozmowami ze współautorami, ustaleniem wydawcy i pertraktacjami z nim, no i przede wszystkim samym pisaniem. Teraz wolałbym już skupić się na pracy merytorycznej.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.