ISSN 2657-9596
fot. Sergey Melkonov

Kolosalny kryzys poznawczy

Monika Kostera , Adam Węgłowski
08/04/2024

Odcinek 8.
Poprzedni odcinek: Wersal, czyli sztuki, sztuczki i fortele

Kiedyś naukowcy tylko marzyli o obejrzeniu na żywo spektakularnego wydarzenia sprzed tysiącleci, o którym czytali w e–książkach. W naszej epoce to się zmieniło, a kolejnymi szczęściarzami, którzy tego doświadczą będziemy my, czyli nieustraszeni doktoranci Szpula i Hula. Nie cofniemy się jednak wirtualnie w przeszłość, aby zaspokoić swoją ciekawość jak prości turyści czy autorzy historycznych e–romansów. Nie będziemy podziwiać marnej na ogół gry aktorskiej, próbującej dostroić do współczesności życie i postaci z dawnych epok. Notícias falsas nie dla nas! Nie, my obejrzymy na żywo, prawdziwe historyczne wydarzenia z III wieku przed naszą erą, aby przebadać, jak zareagowała na nie miejscowa społeczność i jak postanowiła poradzić sobie z kryzysem. Bo też było to wydarzenie kryzysowe, i to na wielką skalę.

Zainspirowani badaniami wschodów i zachodów słońca wielkiej uczonej z epoki Zmian Klimatycznych, Profesor Julii, zapisaliśmy się na tę trudną i inspirującą wyprawę w czasie. Wyposażeni w wiedzę, jaką dostarczyła nam historia i współczesność, wykonaliśmy wielki skok w czasoprzestrzeni. Nasz chronoport wyrzucił nas precyzyjnie tam, gdzie wszystko miało się dziać. I oto siedzimy na skale z pięknym widokiem na Kolosa Rodyjskiego. Czekamy. Ponad trzydziestometrowy posąg żegnał od kilku dziesięcioleci żeglarzy porzucających Rodos.

Przepływając przesmykiem pomiędzy jego gigantycznymi nogami opuszczało się starożytny port. A my nie marynarze, ani tokarze, lecz zwykli cieśle, tacy wędrowni dla większej niepoznaki, siedzimy sobie jak królowie i wymieniamy się uwagami godnymi poetów. Po namyśle, raczej domorosłych. Albo wędrownych.

– Patrz na te łydki jak kolumny, te uda jak wieże i korpus masywny jak brama do naszego kampusu. Jak to się wszystko trzyma? – wzdycha Szpula.

– Chyba udrapowanie płaszcza zapewnia stabilizację, wydaje mi się – sugeruje Hula.
– Tak, wygląda lekko, ale opada w ten sposób, że przytrzymuje całą figurę Heliosa. A widzisz te szczegóły? To eleganckie wygięcie łuku i drobiazgowe zdobienia kołczanu? Co za robota!

– Widzę, widzę…

– A jaki drapieżny kształt ma ta strzała, którą bóstwo trzyma w lewej dłoni? A z jakim przepychem zrobiony jest płonący znicz wolności w jego prawicy? – cmoka z uznaniem Szpula.

– Ta… A to przecież nie Statua Wolności – Hula chwali się wiedzą o innym nieistniejącym pomniku, zmiecionym przez tsunami w epoce Wielkiej Zmiany Klimatycznej. Przetrwała jedynie jej mniejsza i starsza wersja – paryska – tyle że zmieniła nazwę. Bo kiedyś właśnie Statuą Wolności nazywała się ukochana przez wszystkich studentów świata Statua Mądrości. – To bóg Słońca, w koronie ze słonecznych promieni.

– Patrz! Jakieś łodzie przepływają w jego cieniu…

Wtem! Zatrzęsła się ziemia i zafalowało morze. Nam, dwóm zuchom doktorantom zaparło dech.
Świat zawirował, ale my, dobrze na to przygotowani na kursie BHP/tektonika, nie panikowaliśmy, lecz obserwowaliśmy dalej. W dużym skupieniu, z szacunkiem, w razie czego gotowi na odwrót na z góry upatrzone itd.

Na naszych oczach bóg– kolos zachwiał się i padł. Prawe ramię ze zniczem runęło na jakieś drobne zabudowania przesmyku, turlając się wśród przerażonych Rodyjczyków. Na drugim brzegu wylądowała głowa Heliosa, zahaczając jeszcze koroną o maszt jednego ze zbliżających się okrętów i wbijając się w grunt w tak dziwny sposób, że wyglądało, jakby bóg wydostawał się spod ziemi, przeciskając przez piach wielką głowę. Wreszcie złamały się też kolana posągu, a pogięty żelazny szkielet, kawały brązu z jego ud i korpusu oraz kamienne „nadzienie” kolosa runęły prosto na statki. Zanim ktokolwiek zdołał krzyknąć, pręty i sztaby poprzebijały pokłady, a resztki Heliosa pociągnęły pokruszone łupiny za sobą w dół, na dno przesmyku. Na koniec w poprzek przesmyku legło dziwnym trafem lewe ramię rzeźby, strzałą mierząc prosto w nas dwóch, doktorantów z dalekiej przyszłości ocierających łzy na bezpiecznej skale. Łzy wywołane całym tym pyłem i kurzem. Ale nie tylko, bo chociaż chcieliśmy być opanowani i dzielni, to trudno się nie rozpłakać, obserwując taki kolosalny dramat. To koniec! Koniec z przytupem, koniec z fajerwerkami. Dramatyczny koniec z wieloma ofiarami wśród cywilów, wojskowych, dorosłych i dzieciaków – zawsze pracowało ich dużo przy statkach. To upadek Kolosa Rodyjskiego, jednego z siedmiu cudów świata starożytnego.

Aczkolwiek nie był to do końca koniec. I właśnie dlatego pojawiliśmy się tu, na Rodos. Mieliśmy przebadać, jak Rodyjczycy zareagowali na tragedię i co postanowili zrobić. Jako cieśle gotowi do pracy stawiliśmy się następnego dnia na rynku. Takich jak my było tu sporo, troszkę przyprószonych i pełnych nadziei. Bo czasami wszak kryzys jest okazją do zbudowania czegoś nowego, albo przynajmniej do udziału w sprzątaniu. Wszyscy radzili, wiedzieli dokładnie jak być powinno, przekonywali, niczym filozofowie w szatach skromnych cieśli. To było nasze święto, pracowników gotowych do pracy. Czekaliśmy na możnych tego świata, by dali znak i zatrudnienie, a w międzyczasie oddawaliśmy się przyjemnościom dyskusji.

– Odbudujmy go, ale większy i trwalszy – mówili jedni – Bo jak widać pięćdziesiąt sześć lat temu Chares zrobił to byle jak. Widzicie przecież, że to nie figura z brązu, jak chcieliśmy, tylko rusztowanie obite brązową blachą, wypełnione kamieniami i gliną. Kolos na glinianych nogach to był. Tak! Blacha, glina i kamieni kupa!

– A na co nam to odbudowywać? Wystarczy tylko uprzątnąć przesmyk, żeby był spławny, a reszta kolosa niech leży. Przesmyk porządnie zabezpieczyć, to robota dla dobrych fachowców – mówili drudzy – Czy widzicie, że po katastrofie odwiedza nas jeszcze więcej ludzi? Chcą zobaczyć, co zostało po kolosie bardziej, niż wcześniej chcieli zobaczyć go w całej okazałości! Obserwowałem dziś Ateńczyka, który próbował objąć ręką kciuk naszego Heliosa, kto inny porównywał palce bóstwa do całych posągów z ateńskiego Akropolu…

– Bzdura! – przerywali trzeci – Widzieliśmy, co dzieje się w resztkach kolosa. Niewiasty lekkich obyczajów znalazły tam nowe darmowe miejsce do uprawiania swego zawodu. Jakieś parki chędożą się w jego wnętrzu jak w jaskiniach. Zabrać to całe cholerstwo, pociąć na części i sprzedać… A uczciwych cieśli zatrudnić do budowy nowego, funkcjonalnego portu, bez tych staroświeckich błyskotek.

– Nigdy! Zgroza! Hańba! – odezwały się głosy protestu.

– Może po prostu zapytajmy o zdanie wyrocznię delficką – zasugerował jakiś młody polityk, który zmaterializował się w tłumie (jak to mają w zwyczaju politycy od początku dziejów aż po dzisiejsze oświecone czasy), a reszta przyznała mu rację.

Ach jak bardzo chcieliśmy wybrać się do Delf! Wiadomo, perypetie naszych niesfornych poprzedników sprawiły, że odebrano nam możliwość spotykania znanych postaci. Tylko czy Pytia jest znaną postacią czy nie? Podjęliśmy debatę nad tą kwestią. Po czym się pobiliśmy. Nie bardzo pamiętając o tym, jak bardzo agresja obniża poziom energii, daliśmy sobie w nos szybko, po razie, a potem podaliśmy ręce. Następnie skontaktowaliśmy się z bazą, czyli z promotorem. To on miał rozstrzygnąć nasz spór.

Promotor zrugał nas za marnowanie cennego sprzętu komunikacyjnego na głupie pytania – oczywiście że Pytia to znana postać! Ładnie by historia wyglądała z przekabaconą Pytią! Więc spotkanie wykluczone i, że tak się wyrażę, bunda pálida. Natomiast możemy towarzyszyć posłańcom, jeśli nas zechcą, byle trzymać się z daleka od wieszczki.

Było lato, więc mogliśmy liczyć na znośną pogodę, to jest życzliwość Posejdona. Dwa tygodnie jak z bicza strzelił na supernowoczesnym żaglowcu (jak na III wiek p.n.e.), wypożyczonym przez miejscowego kupca winnego – a zatem z zapasem wina, sera i oliwek, co wydało się nam zdrowym wypasem na czas podróży morskiej. I byłoby faktycznie, gdyby nowoczesność żaglowca nie miała właściwości womitogennych.

Na szczęście piękno przyrody zapewniało nam odpowiedni stan energetyczny. Jako cieśle okrętowi nie musieliśmy zgrywać twardzieli i mogliśmy rzygać dalej niż widzimy. Ba, nawet było to mile widziane, bo pozwalało oszczędzać na sprzątaniu. Nie wolno było przeklinać ani mieć strasznych snów, bo natychmiast wywalono by nas za burtę. W tamtych czasach marynarze byli tak zabobonni jak w naszych aktorzy. Bardzo przydały się narzuty, które zabraliśmy ze sobą, bo w kajucie panoszył się dowodzący i jego osobiste zapasy wina i sera.

Na miejscu dostojniejsi od nas delegaci udali się do Pytii na seans, a my podziwialiśmy świątynie. Zrobiły wrażenie warte niewygody podróży. Filmy nie są w stanie tego odtworzyć – to nie tylko architektura, ale też niesamowity nastrój. Uczucie obecności czegoś poza ludzkim rozsądkiem i różnych mile pachnących ziółek, no naprawdę niczego sobie. Upojeni tą atmosferą, czekaliśmy na decyzję Pytii. Wprawdzie wiedzieliśmy już z lekcji historii, jaka będzie, jednak gdzieś w naszych głowach tliła się iskra niepewności. To pewnie atmosfera Delf tak podziałała…

Tymczasem wyrocznia nie robiła żadnych ceregieli i nie odpowiedziała zagadkami. Poinformowała dostojnych delegatów, że Kolosa nie należy odbudowywać. Helios sobie tego nie życzy. I tyle. Z tą wieścią ruszyliśmy z powrotem na Rodos.

Wróciliśmy tą samą drogę i zajęło nam to tyle samo czasu. Jednak tym razem jako cieśle przydaliśmy się na statku dużo bardziej, bo rzygaliśmy mniej. Miło czuć się mniej skłonnym do mdłości i pożytecznym. To dodaje energii. Nigdy w trakcie naszych prac badawczych nie czuliśmy się tak potrzebni, przyznam bez bicia. Do rodyjskiego portu wpłynęliśmy z dumą ludzi morza, ludzi pracy, ludzi czynu.

– No to mamy już prostszy wybór: albo zostawiamy resztki kolosa albo sprzedajemy – zasugerował znany nam już polityk, gdy tylko nasze stopy stanęły w porcie, a obywatele zbiegli się posłuchać, co mamy do powiedzenia w nurtującym wszystkich temacie.

Wybór – rzecz ludzka. A zwłaszcza demokratyczna. Rodyjczycy oddali się temu wybieraniu z zapamiętaniem godnych naszych czasów. Każdy spółdzielca wie, jak to działa. Pochłonęło to więcej czasu niż otrzymaliśmy od promotora. W odróżnieniu od Rodyjczyków, my wyboru nie mieliśmy. Nim starożytni dyskutanci podjęli na dobre decyzję o pozostawieniu kolosalnych ruin na miejscu katastrofy, my wróciliśmy do naszej epoki, by uniknąć katastrofy osobistej. Inaczej zdążylibyśmy posiwieć w tej starożytności, a na pewno czas studiów doktoranckich wydłużyłby nam się ponad przepisowych osiem lat… A wtedy: bunda pálida. I kamieni kupa.

Trzy pierwsze odcinki cyklu można przeczytać w Nowym Obywatelu.


 

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.