ISSN 2657-9596
Fot. Pexels

Chcesz mieć biceps, rób nogi

Wojciech Zahaczewski
01/02/2022

O imperatywie moralnym, który jest nieistotny, wciąż jednak pozostaje imperatywem.

Gubię się już, mówiąc szczerze, w tych wszystkich postanowieniach COP-ów klimatycznych. Niby powinienem wiedzieć, co i jak i ile czego mamy ograniczyć oraz do jakiego czasu, żeby wyjść na swoje i przetrwać, jednak wszystko jakoś ulatuje z pamięci.

Nie wiem, może to przez zanieczyszczenie powietrza, ilość chemii w jedzeniu, natarczywą technologię, świąteczne reklamy telewizyjne, celebrytów, polityków – tryb życia jednym słowem? Kiedyś – pocieszam się – umiałem zapamiętywać skomplikowane figury retoryczne, ciągi liczb, całe wiersze, co mam zrobić na jutro, żeby to, co mam zrobić za miesiąc, mogło się udać. Teraz, żeby napisać kolejne zdanie, muszę posiłkować się literaturą przedmiotu, a i tak sprawdzam po kilka razy, czy aby nie przemieszałem lat z procentami i czy na pewno do tego roku, a może jednak jakiegoś innego, równie abstrakcyjnego, i czy serio chodzi o ekwiwalent, bo może jednak sam dwutlenek, a to ogromna różnica; w ogóle czuję się jak w podstawówce, kiedy klęcząc na korytarzu przepisywałem matmę od Agatki – nic nie kumam, ale przecież odrobiłem. Ale ok, jakoś tak to szło: żeby więc zbliżyć się do postanowień paryskich, to jest zatrzymać w drugiej połowie wieku (bo przecież nie teraz) wzrost średniej globalnej temperatury na poziomie 2°C względem ery przedprzemysłowej, musimy co roku – rzecz jasna globalnie – redukować emisje ze spalania paliw kopalnych o 6,2%. Z kolei – ale to już zadanie na szóstkę – jeśli zachciałoby nam się ograniczyć wzrost temperatury do 1,5°C, taka redukcja musi wzbić się na poziom 10% w tym roku i każdym kolejnym. Mamy to, jakoś poszło. Ewentualnie można dodać, że obecnie stoimy na poziomie 1,2°C ocieplenia względem ery sprzed wynalezienia maszyny parowej, przy czym wzrost ocieplenia utrzymuje się na poziomie 0,2°C co dekadę, czyli – to już naprawdę proste – o ile nic się nie zmieni, za 40 lat mamy nasze dwa stopnie jak w banku. Można jeszcze, choć nie trzeba, ale jednak napomknąć – bardziej dla humanistów – że liczby liczbami, ale to już jest, to już się zaczęło. To znaczy to 1,2°C to już jest bardzo słabo, efekty widać na codzień, jak będzie kiedy będzie 1,5°C czy 2°C trudno do końca powiedzieć i chyba nie ma co marnować czasu, bo to są scenariusze ubrane w strój galowy, podkolorowane, wstęgi przecięte, tymczasem w szarej rzeczywistości naszej szarej rzeczywistości idziemy raczej na 4°C jak nie 6°C. A co wtedy się stanie, to już niech każdy sam sobie. Sky is the limit. Impossible is nothing. RRSO 0% i przez pół roku nie płacisz.

Człowiek w ogniu

Ale tam zaraz przetrwać. Wielkie słowa. Przetrwać, przetrwamy – ktoś w każdym razie przetrwa. Nie bardzo rozumiem, czemu literatura przedmiotu z uporem wariata próbuje zapewniać mnie, że zmiany klimatu są demokratyczne i dotkną wszystkich. Wygląda mi to na jakąś ponowoczesną wersję średniowiecznego tańca śmierci, tego amortyzatora wstrząsów społecznych i osobistych frustracji: w obliczu śmierci jesteśmy równi, kto by tam patrzył na akcydensy. W danse macabre katastrofy klimatycznej umrę ja i ty, umrze ksiądz, pleban i rycerz, biskup owszem też, i cała masa dziewic. Ale co do jeźdźców apokalipsy to już wcale nie jestem pewien. Oni chyba mają inne plany. Wydaje mi się, że w zasadzie jako jedyni coś jeszcze robią w obliczu katastrofy – mianowicie jako jedyni przygotowują się na The Event i Life After, jak to w rozbrajający sposób opowiedział Douglas Rushkoff, relacjonując w Guardianie swoje spotkanie z pięcioma miliarderami, z których jeden właśnie kończył budować bunkier, pozostali z kolei dopytywali, w której części świata mają umieścić swoje i jak zabezpieczyć się przed atakami motłochu czy buntem załogi. To jest jednak aż nazbyt boleśnie oczywiste – sam bym tak zrobił, gdybym miał pieniądze: nawet przy tych cenach materiałów stawiałbym właśnie gdzieś na dnie jakiegoś mazurskiego jeziora przestronny designerski schronik z wszelkimi udogodnieniami – na wzór Fundacji zrobiłbym sobie bibliotekę literatury światowej, pokój muzyczny, saunę, ogród i miejsce na grilla, gdyby chciał mnie odwiedzić któryś kolega miliarder z rodziną. Jednak Rushkoff powiedział coś jeszcze:

miliarderzy miliarderami, niech będzie, że patologia kapitalizmu, chodzi raczej o fakt, że krótki moment poczucia sprawczości w obrabianiu postępu minął, kontrkultura po krótkim flircie oddała – musiała oddać – pole przyszłości relacjom biznesowym i obecnie wszystko dzieje się poza naszą sprawczością – świadomie i za naszym przyzwoleniem -, co oczywiście wrzuca nas w marazm nihilizmu i zwalnia, rozgrzeszając, z jakiejkolwiek odpowiedzialności.

Danse macabre miesza się tutaj z non omnis moriar – oba pojęcia o semantyce odmiennej od pierwowzoru. Wszyscy umrzemy trzeba opatrzyć klauzulą, że jednak nie wszyscy, z kolei nadzieja na pozostawianie po sobie jakiegoś śladu oprócz węglowego blednie, ponieważ jeśli ktoś tu coś po sobie zostawi, to ci, którzy już teraz wychodzą obronną ręką z tańca śmierci, a mam jakieś wewnętrzne przeczucie, że ich obecne działania a także scheda po nich będzie jednak trochę inna od naszej. I nie chodzi tu o testament naszej cywilizacji, kogo to interesuje? Spór jest tu i teraz i dotyczy zarówno codzienności, jak i przyszłości. W legendarnym już podziale na 1% vs 99%, opartym na różnicach w kapitale, trzeba uwzględnić coś więcej niż kasę. To przede wszystkim wpływanie na kształt świata, nasze codzienne wybory tak podstawowe jak zakupy na kolację, ale też, niestety, nasze marzenia, wyobraźnię i wizje.

A zatem sprawczość, odpowiedzialność – to już tylko piękne słowa. Nie ma już chciałbym poza kontekstem konsumpcyjnym, nie dla nas. Więc wciąż można chcieć zmienić Oppo na Iphone, ale to już na nic się nie przyda w świecie, który płonie. Prawdziwe chciałbym, które miałoby siłę zmiany paradygmatu, przypomina scenę z filmu Człowiek w ogniu, w którym niepokonany Denzel wybija kolejnych bandziorów, nad jednym zatrzymuje się jednak nieco dłużej, trochę się z nim droczy, przekomarza, pyta go zatem po tym jak wkłada mu ładunek wybuchowy w dupę (chyba tak właśnie było, tak to w każdym razie zapamiętałem) czy może ma jakieś ostatnie życzenie? I wish… I wish, cedzi bandzior ku uciesze Denzela, który dopowiada jak nauczyciel uczniowi, nieznającemu kondyszynali: I wish, I had more time.

Przypomniała mi się ta scena, kiedy jechałem niedawno na Mazury i zamiast słuchać radia wrzuciłem sobie Nadzieję w mroku Rebeki Solnit na słuchawki, coś ku pokrzepieniu serca. Miałem nadzieję w mroku, że zmiana klimatyczna też doczeka się swojego przełomu, na tej samej zasadzie co ruchy wyzwoleńcze, antyrasistowskie, feministyczne, gejowskie itd. Chciałem dowiedzieć się, jak należy działać w obliczu sił, które wyznaczają kierunek świata i nie są zainteresowane oddaniem choćby poletka podmiotowości. Jednym słowem: co mam robić ja, ów słynny pan nikt, every-man po czterdziestce z klasyczną rodziną 2+2 i kot, któremu w kulturalno-cyniczny sposób wmawia się, że może wszystko, byle chodził na wybory, oglądał reklamy, kupował produkty i koniecznie obliczał swój ślad węglowy, jakby to miało jakikolwiek sens. W swojej bezbrzeżnej naiwności chciałem zrozumieć, jak zmierzyć się z Goliatem status quo, który – nie potrzeba tu wielkiej przenikliwości – pędzi na spotkanie z katastrofą. Jak oscylować pomiędzy kompletnymi wariatami a niby porządnymi facetami uwikłanymi w relacje lobbystyczno-finansowe i brak wizji nowego, którzy na przemian organizują nasze życie. Wreszcie jak uporać się z wpływem dających się policzyć na palcach jednej ręki korporacji na jakość mojego życia, co począć z nieustającymi wątpliwościami wobec każdej prawdy, w tym wszystkim jeszcze jak wywinąć się anomii społecznej, nie wpaść w liczne pułapki aktywizmu, przygotować się na czasy – za Harrarim – miliardów niepotrzebnych ludzi i to w świecie – za Pobłockim – uszczelnionym, dającym z grubsza rzecz biorąc jeden scenariusz życia i wreszcie żyć choćby odrobinę zgodnie z sumieniem własnym i dobrem planety. Tylko, że no właśnie. Chciałbym nie mieć trotylu w dupie. I odrobinę więcej czasu.

Krótka historia czasu

Gdyby człowiek był uszczypliwy, mógłby tu się czepnąć. Pamiętam, że mama stosowała takie argumenty. Gdybyś wtedy, tobyś teraz – taka konstrukcja. No bo weźmy choćby taki protokół z Kioto, który już przeszło 20 lat temu zaklinał państwa sygnatariusze, żeby łaskawie obniżyły swoje emisje o 20%. Albo jeszcze wcześniej, Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro, gdzie również spokojnie się prosiło, żeby może jednak z tymi emisjami wrócić do roku 1990 a nie przyspieszać tak swawolnie. Długo by wymieniać, uzbierało się sporo grzechów zaniedbania od lat 70-tych ubiegłego wieku, kiedy to zyskaliśmy wiedzę i jak to często z wiedzą bywa, nie zrobiliśmy z nią nic. Jak donoszą źródła, emisje w latach 1990-2009 wzrastają – globalnie rzecz jasna – o 40%. W ostatnich może i trochę opadły, ale do redukcji na poziomie 10% brakuje, no tak, jakieś 10%, bo stoimy na poziomie – znów literatura przedmiotu – 0,9% redukcji rocznie, co uporczywie wygląda na granice błędu statystycznego. Redukować, nie redukujemy, wymyślamy za to zgrabne racjonalizacje. Słuchamy grzecznie o planach redukcji rozciągniętych na kilka dekad, których nie mamy. Przyklaskujemy Indiom i Chinom, kiedy podają terminy tak odległe, że do tego czasu z pewnością odkryjemy już obce cywilizacje, które będziemy mogli prosić o pomoc. W ogóle nie martwi nas fakt, że w politycznej agendzie Polski nie ma punktu dotyczącego klimatu. Nie bardzo denerwujemy się na Stany Zjednoczone, największego truciciela na świecie, kiedy dochodzą do wniosku, że już nie chcą się w to bawić. Gdzieś na przecięciu flat white, selfie i netflixa snujemy fantazje o nowych technologiach, które już niedługo nas uratują. Bo przecież poradziliśmy sobie z freonem. Bo mamy prawo Moora, mówiące o podwajaniu się mocy obliczeniowej komputerów co dwa lata. Zaraz zresztą będą przecież komputery kwantowe. Co ważne, naukowcy pracują nad chemicznym modelowaniem składu atmosfery, więc jakby ten. Każde miasto, każda wioska, każda duża firma będą zaraz miały mikro reaktory jądrowe – Chiny właśnie zaczęły program pilotażowy. Wygląda to tak, jakbyśmy wkładali więcej wysiłku w próbę utrzymania status quo – z różnych powodów: bo nam się podoba, bo choć skrajnie niebezpieczne, to jednak bezpieczne, bo znane – że nie wystarczy nam już siły na snucie wyobrażeń o innych scenariuszach. Nawet nauka spieszy tu z pomocą – znajdujemy się teraz na terenie psychologii społecznej – twierdząc, że jako gatunek nie potrafimy myśleć w perspektywie długofalowej i że najdłuższa dostępna nam perspektywa długofalowa – skręcamy w stronę bankowości – to tak zwana perspektywa inwestycyjna, czyli 30-letnia. A więc nie nasza wina. Po prostu nie umiemy inaczej. Mamy w końcu swoje przyzwyczajenia i tradycje. Chcesz wziąć kredyt, nie ma sprawy, zaraz wszystko ładnie wyliczymy na trzydzieści lat do przodu, ale to tyle, jeśli idzie o nasze kompetencje.

No ale dorzućmy jeszcze garść informacji. Przecież nie o samo ocieplenie klimatu tu chodzi. Byłoby naprawdę fajnie, gdyby tylko o to chodziło. Kupiłbym sobie krem z filtrem i czapkę z daszkiem, stając w jednym szeregu z tymi, którzy twierdzą, że do wszystkiego można się przystosować. Tymczasem naukowcy drą sobie jeszcze włosy z głowy z powodu takich spraw, jak bioróżnorodność, zmieniona gospodarka chemiczna gleb, zakwaszone oceany, zmieniona nie do poznania gospodarka powierzchnią ziemi, aerozole atmosferyczne i zanieczyszczenie chemiczne. Przekroczyliśmy trzy z dziewięciu granic planetarnych (jeśli nie sześć – w tych spornych trzech brakuje po prostu danych). W przypadku bioróżnorodności przekroczyliśmy tak, że w zasadzie moglibyśmy to piękne słowo zamienić na jednoróżnorodność, bo jak inaczej nazwać fakt, że ludzie (jeden gatunek) i zwierzęta hodowlane (głównie 3 gatunki z dodatkami) to już w zasadzie tyle, jeśli idzie o zwierzęta na świecie. Te 4% masy dla innych zwierząt, które jeszcze jakimś cudem się ostały, uporczywie wygląda jak granica błędu statystycznego. To, że zaraz nie będzie owadów, dla niektórych możne brzmieć wcale nieźle – nie trzeba będzie opędzać się od komarów przy grillu, co będzie stanowić duże udogodnienie. Orki, delfiny, rekiny, walenie, lwy, żyrafy, słonie, niedźwiedzie i co tam jeszcze też mogą wydawać się mało istotne i tak rzadko widujemy je w realu, a nakręciliśmy już tyle filmów z ich udziałem, że powinno wystarczyć do końca. Ryby? Jakie ryby?

Z glebą jest ten problem – donoszą specjaliści -, że gdybyśmy chcieli mieć jeszcze jakąś fajną glebę w Europie, należałoby najpierw dać jej kilkanaście lat na regenerację, wyciągnąć z niej cały fosfor, który ładujemy w nią od czasów zielonej rewolucji i modlić się, żeby wróciły te wszystkie piękne naturalne procesy, które przecież nie wrócą skoro zdecydowaliśmy się na rolnictwo przemysłowe. Oddzielając uprawę roślin od hodowli zwierząt, zamykając zwierzęta w klatkach, z pól robiąc ciągnące się po horyzont monokulturowe wygaszacze ekranu, przerwaliśmy proces, który trwał od zawsze. Nawozy sztuczne okazały się mieczem obosiecznym i kiedy wcześniej udało nam się zwiększyć plon z hektara z całkiem spektakularnym wynikiem, tak teraz sięga nas ostrze zemsty. Nasza gleba dała nam się uzależnić od chemicznych substancji i leży teraz przed nami rozwalona jak ziomuś na opiatach, prosząc o więcej. To z tej gleby na naszych stołach lądują wszystkie te zdrowe produkty i co tam, że w mleku karmiących matek znajdujemy glifosat. Brzdące wypiją.

Ale to też naprawdę nie są jakieś wielkie problemy. Mark Zuckerberg ze swoim Metaversum pokazał nam, gdzie leży rozwiązanie. I w porównaniu do chęci naprawienia takiej bioróżnorodności, rozwiązanie to wcale nie leży tak daleko – w końcu od lat wszystko idzie w tym kierunku. Spójrzmy z jakiego rodzaju sprawczością mamy tutaj do czynienia: Zuckerberg opublikował swoją dystopijną prezentację jakiś miesiąc temu, a Nike i H&M już teraz otworzyły swoje sklepy w Metaversum. Nie mamy wyboru. Naszym życiem rządzi już tylko technokratyczna wizja kilku ludzi z ogromnymi budżetami. Teleologia Doliny Krzemowej ustawiona jest na sukces.

Nie musi być duży, byle był długi i gruby

Może nie całkiem w kontekście, ale następujące zdanie robi wrażenie: 90% całej skonsumowanej przez homo sapiens ropy nastąpiło po 1958 roku, natomiast 50% po roku 1984. Agatka zaraz podniesie rękę i zgłosi pani, że na pewno wynika to ze zwiększenia się populacji, nie dzieje się tu nic strasznego, ot czysta matematyka. W końcu u progu lat 60-tych było nas jakieś 3 miliardy, nie więcej. Jeśli jednak przyjrzymy się innym wzrostom w tym czasie, obraz przestaje być taki klarowny. Bo kiedy my się jedynie trochę więcej niż podwoiliśmy obrót gospodarczy wzrósł 40-krotnie, zużycie paliw kopalnych 16-krotnie, połów ryb 35-krotnie, zużycie wody 9-krotnie. Tak spektakularny wzrost trzeba było jakoś nazwać – literatura przedmiotu zdecydowała się na pojęcie Wielkiego Przyspieszenia. Miało być tak: wszystkim nam zaczęło się żyć dostatniej – wszystkie łodzie poszły do góry -, zrobiliśmy wielkie postępy we wszystkich dziedzinach, każdy dostał samochód – byle, rzecz jasna, czarny – i zmywarkę, dobrze płatną pracę, nieograniczony dostęp do wszystkiego oraz możliwość kształtowania rzeczywistości swoją ciężką, uczciwą pracą. Stało się inaczej: kiedy jeszcze komunizm trzymał nas w ryzach jako alternatywa dla porządku kapitalistycznego, wolny rynek przystroił się w całkiem zgrabne fatałaszki państwa opiekuńczego i społecznej gospodarki rynkowej, która stanowiła swoistą poduszkę bezpieczeństwa dla tych, którzy nie potrafią albo nie chcą brać udziału w wyścigu. Jednak w chwili gdy zimna wojna skończyła się upadkiem bloku komunistycznego, kapitalizm odpłynął. Zniknęło państwo opiekuńcze, zniknęło państwo w ogóle, a pojawiły się rynki, które przyniosły kilka nowych przykazań: drugie liberalizuj, trzecie prywatyzuj, czwarte dereguluj, piąte parametryzuj, pierwsze zostało: nie będziesz miał innych Bogów przede mną. W 1994 roku powstaje Światowa Organizacja Handlu – moloch stworzony przez wielkich dla wielkich, w sposób arbitralny piszący swoją wizję świata, z której wypadły wszystkie punkty dotyczące ludzi i przyrody, ponieważ stanowiły przeszkody w kumulacji. To co nam, pożytecznym idiotom codzienności, zostało sprzedane jako nowa jakość, otwarcie na świat i nieograniczone możliwości – osławiona globalizacja – służyło tylko wielkiemu kapitałowi, który mógł przerzucać koszty tam gdzie taniej, płacić podatki tam gdzie taniej, po angielsku wychodzić z imprezy, kiedy ktoś cichutko upominał się o swoje. Kiedy do tego kolażu dołączył sektor finansowy dopiero zrobiło się ciekawie: rok skrócił się do kwartału, który za każdym razem miał przynosić zysk akcjonariuszom. Chyba wszyscy wiedzieli, że tak się nie da zbyt długo, jednak nie widziałem, żeby ktokolwiek poszedł na odwyk. My z kolei dopiero się dowiadujemy, zachłyśnięci resztkami ze stołu, które sprzedano nam jako coś, o czym zawsze marzyliśmy: weekendowe wypady do najdalszych zakątków świata, jedzenie potraw z najdalszych zakątków świata, rozmowa o pogodzie z osobą znajdującą się w najdalszym zakątku świata. W gratisie dostaliśmy jeszcze upadek demokracji (komuś chce się jeszcze głosować, serio?) i katastrofę klimatyczną.

Tak przynajmniej twierdzi literatura przedmiotu. Nie jest tak?

Nie wiem, czy Wielkie Przyspieszenie powinno się nazywać Wielkie Przyspieszenie. Coraz więcej faktów dociera do nas o Wielkim Przyspieszeniu. Weźmy takiego Pikettiego, który pokazał w Kapitale XX wieku kto tak naprawdę wzbogacił się w tym czasie, i że był to 1% i tak już obrzydliwie bogatych. Albo weźmy Michaela E. Manna, który w książce Woja Klimatyczna odsyła do utajonej korespondencji naukowców i menedżerów ExxonMobile z lat 70-tych ubiegłego wieku, gdzie panowie w rozbrajający sposób informują się o katastrofalnych skutkach wydobywania i spalania paliw kopalnych, konkludując że jednak jedziemy dalej z tematem. Nie mówmy jednak nikomu.

Dodajmy dwa do dwóch. W czasach Wielkiego Przyspieszenia nigdy nie chodziło o nic innego jak o gromadzenie kasy przez ludzi, dla których nie ma innego celu w życiu – gromadzenie kosztem innych, natury i przede wszystkim kosztem innych modeli, alternatywnych rozwiązań, rozwijania innych naszych cech poza chciwością. Nie istnieje pozytywistyczna narracja o wielkim przyspieszeniu. To tylko kolejny rozdział w kolonizatorskiej naturze pewnego typu homo sapiens z wielką erekcją na więcej.

Dawaj, szybko to. I jeszcze. Problem może jednak polegać na tym, że – jak mówią źródła -, nie ma już tanich natur, które możemy eksploatować. Ale czy naprawdę? Niewolnictwo zastąpiliśmy uwikłaniem człowieka w pracę bez sensu i setki zależności, które każą mu w niej tkwić po uszy, praca dla dzieci się znajdzie, z kobietami też jeszcze jako tako sobie radzimy, zasobów naturalnych mamy wciąż na lata i możemy z nich śmiało korzystać, skoro Bill Gates zainwestował w sekwestrację węgla. A do tego mamy cały dojrzały już system kapitalizmu nadzoru, w którym dostajemy światopogląd skrojony dla każdego na miarę, byle był czarny.

Premiujemy, kochamy i aspirujemy do ludzi chciwych. Chwyciliśmy się – i to jest najbardziej obsceniczne – mitu, który podali nam na talerzu. Pij mleko, będziesz wielki. Pracuj dzielnie, osiągniesz sukces. Nikt z nich oczywiście nie chce zmiany paradygmatu, wymyślenia mitu na nowo. Nie ma alternatywy. Będzie w końcu Metaversum, które już całkowicie odklei nas od świata realnego, natury i ciała. Wygląda mi to na kolejną podróż na Marsa – to jest pomysł z tej samej bajki. Skoro zniszczyliśmy Ziemię, szukamy kolejnych rynków, które mają potencjał zarobkowy. To jest wielka strata zarówno dla nas, jak i dla samej technologii, że jest ona w rękach ludzi pozbawionych wyobraźni. Jeśli jutro Jeff Bezos z kolegami wymyślą sobie, że będą sprzedawać nam sztuczne mięso, my je kupimy, zafascynowani jakie to innowacyjne i tanie.

Nie umiem, fuck

Gubię się w tym, jednak mimo to wciąż wydaje mi się, że muszę być ze wszystkimi tymi danymi na bieżąco. Nawet nie wiem, skąd to przyszło. Czytam więc kolejne raporty, przerzucam strony kolejnych książek, słucham mądrych ludzi w ich podcastach i debatach. Staram się to zapamiętać i jakoś nie mogę, nie umiem. Z jednej strony, owszem, mam już nieco zużyty umysł, proza życia nie pomaga. Jasne, powinienem medytować, ale przecież nie mam czasu i nie mówcie proszę, że skoro nie mam czasu na medytację, to pierwsza rzecz, jaką powinienem zrobić, to znaleźć czas na medytację. Z drugiej strony próbuję pojąć coś, co jest po prostu niepojmowalne – coś zaczyna do mnie w końcu docierać. Żadna kolejna książka, żadna następna dyskusja, kolejny legendarny wykres nie przybliżają mnie nawet o krok do prawdziwego zrozumienia problemu. Chwała specjalistom od PR-u i mistrzom od storytellingu danych, dziękuję że jesteście, ale z drugiej strony czuję się czasem, jakbym oglądał kolejny odcinek Mam Talent, kiedy czytam te wszystkie błyskotliwe porównania, które chyba mają nam coś unaocznić. Jak to było? Że produkcja jednego kilograma mięsa wołowego zużywa taką ilość wody, która wystarczyłaby do napełnienia basenu w ogródku, gdzie zaprosimy znajomych i będziemy wreszcie dobrze się bawić przez całe wakacje w gronie klasy średniej? Że żeby zneutralizować weekendowy wypad do Wenecji na carpaccio trzeba by zasadzić tysiąc drzew zaraz po powrocie a potem ładnie je pielęgnować i podlewać przez kolejne dekady? Że hodowla przemysłowa zwierząt to taki holokaust, tylko że dla zwierząt? Co tam jeszcze? Dawajcie. To wszystko jest bardzo kreatywne i w ogóle super content na instagrama. Ile można gratulować na linkedin, że ktoś zrobił kolejny szczebel w karierze, albo zgubił portfel, ale kurier znalazł i oddał – ile można się wzruszać? Dużo ciekawiej zalajkować kolejną infografikę, z której spoziera na nas prosty ciąg przyczynowo-skutkowy pomiędzy naszym obiadem a zwłokami dziecka na plaży. Owszem, wszystkie te treści – super ważne – uległy rynkowemu mechanizmowi mediów społecznościowych i przekazu w ogóle. Dajcie łapkę w górę, nic poza tym.

Więc owszem, to jest niepojmowalne. Bo jak zrozumieć i przyswoić sobie wyważone opinie ekspertów mówiące o tym, że już dosłownie za kilkanaście lat nie będzie na ziemi miejsca, które byłoby wolne od skutków załamania się klimatu? W sensie, że na naszej planecie już nigdy nie będzie fajnie. Że wszystkie przewodniki, choćby te po najpiękniejszych plażach, właśnie otrzymały datę ważności. Można to usłyszeć, można nawet na ten temat dyskutować, ale nie da się tego pojąć. Planeta właśnie została zniszczona. Proste zdanie, którego jednak nie sposób pojąć. Oczywiście dobrze to o mnie świadczy, ta aporia poznania, trochę się pocieszam. Raczej nie zachwycałbym się swoją przenikliwością, gdybym to tak po prostu pojął, wolę jednak nie umieć. Bo tu trzeba pojąć coś prostego i w zasadzie tak głupiego, że aż wręcz nie wypada, trzeba przyznać, że jesteśmy ograniczonym gatunkiem.

Tam, gdzie trzeba wyciągnąć, spalić, wywlec, wystrzelić, wyżreć, przyspieszyć, wykarczować, zgwałcić, sprzedać, nasrać, zabić, wyrwać, podwoić, potroić, podporządkować, zabrać, dać w pysk – tam jest ok.

Tam, gdzie trzeba współczuć, kochać, dawać, powściągnąć się, pomyśleć, zatrzymać się, czegoś nie zrobić, czegoś zrobić mniej, nadstawić pyska – tam nie radzimy sobie zupełnie.

Nie wiem, jak przyswoić sobie zdanie o tym, że już zaraz będziemy walczyć o wodę, jedzenie, to wszystko oczywiście w emploi susz, huraganów, fal upałów nie do wytrzymania, deszczy tak ulewnych, że zmiatających wszystko, co stanie na drodze formującym się z nich rzekom, nie zapominając o setkach milionów emigrantów, którzy dotrą do nas z miejsc, z których można już tylko uciekać, i będą nas prosić o pomoc i my ich będziemy prosić o pomoc, to wszystko rzecz jasna przy stałym braku prądu, z czarnym ekranem smartfona, który będzie się nadawał już tylko do samoobrony, najpewniej przy całkowitym barku kontaktu z bliskim, z godnością – no przecież to jeszcze – wciąż w pamięci, ale już zaprzepaszczoną, z lufami karabinów maszynowych ustawionych na flankach murów obronnych naszych kochanych miliarderów wymierzonymi w naszą stronę. Jak zrozumieć fakt, że już dziś codziennie słyszymy o skutkach ocieplenia, ale wciąż nazywamy je, jakby nigdy nic, burzą, huraganem, suszą, gradem, powodzią, pożarem lasu, wymarciem gatunku? Naprawdę pogodziłem się z faktem, że od kilku lat na Mazurach, gdzie staram się spędzać wakacje, nie ma wody. Pogodziłem się z tym i stoję jak uśmiechnięty przygłup, bo przecież rozumiem, ale wciąż nie pojmuję. Jak mam się zachować po obejrzeniu wykresu, ukazującego „dzień przekroczenia”, który mówi mi, że dziś nasze roczne zasoby kończą się już w sierpniu a całą resztę roku żyjemy na koszt następnego, i że zmieniło się to w ciągu ostatnich 50 lat, ponieważ jeszcze w 1970 tylko ostatnich kilka dni grudnia jechaliśmy na gapę?

Katastrofa jest niepojmowalna, ponieważ my dzisiejsi nie mamy już pojęcia, czym jest natura, która właśnie umiera. Człowiek zrobił naprawdę wszystko, żeby odepchnąć ją od siebie, upatrując w tym wyzwolenia. Dziś natura jest co najwyżej tłem dla naszych działań, weekendowym wyjazdem na grila, wyskokiem na rybki, grzybki, kojącymi przebitkami pomiędzy kolejnymi scenami serialowej fabuły, czymś z boku w każdym razie. Więc i ta śmierć jest z boku. Nie dotyczy.

To nie ma sensu

Ech, nastrzępiłem jęzora, krwi napsułem. Mądrzę się. Dużo się o niej mówi, w ogóle jest bardzo wdzięcznym tematem ta katastrofa klimatyczna. Wiemy już wszystko i w zasadzie każdy z nas może wejść w przyjemną skórę moralizatora, jak ja teraz. Z drugiej strony jest w niej coś irytującego i wcale nie chodzi o to, że za chwilę wszyscy spektakularnie zdechniemy. Uwiera coś innego, ciężko to nawet sformułować. Literatura przedmiotu mówi o zmęczeniu wobec ogromu problemu, którego nie da się rozwiązać. Dużo się pisze o naszych gadzich mózgach w tym kontekście. Znamy choćby przypadek Bydgaby, prawdziwego miasteczka o fikcyjnej nazwie, którego mieszkańcy – choć odczuwający na co dzień skutki ocieplającego się klimatu – doszli do perfekcji w niewspominaniu o temacie. Jeszcze jedno creme brule, poproszę. Lampeczkę primitivo di manduria. Ach, zostawcie już tego Titanica. Zdaje się, że naprawdę umrzemy oglądając netfliksa. Często jest tak, że wspominając o niej puszczamy bąka w towarzystwie. Albo odwrotnie, ale wychodzi na to samo: wszyscy nagle rzucają się na temat i oto dowiadujemy się o tysiącu nowych faktów, przez co jednak nie jesteśmy w żaden sposób mądrzejsi; pogadaliśmy sobie. Coś jest nie tak z katastrofą klimatyczną. Nawet ja, który interesuje się nią nieco może ponadprzeciętnie, trochę jednak kompulsywnie, nie wiem, może przez tę cholerną depresję, może dlatego, że mam dzieci, możliwe że w młodości słuchałem za dużo The Sisters of Mercy, więc ja również muszę przełykać jakieś dziwne uczucie zniechęcenia i odrazy, zanim wysłucham kolejnej debaty. To znaczy widzę na ekranie kogoś, kogo jestem fanem – weźmy takiego Dipesha Chakrabartyego – i przez pierwszych kilka chwil, zanim dojdę do siebie, zanim wniknę w jego kolejny wykład – ten miły skądinąd i mądry człowiek po prostu mnie wkurwia.

Myślę, że to dlatego, że to wszystko nie ma już sensu. Ten tekst nie ma sensu, zmiana klimatyczna nie ma sensu, nasze działania nie mają sensu. Mógłbym w tym momencie wsiąść w samolot, polecieć gdzieś na jakąś plażę, wejść do morza, złapać delfina i udusić go reklamówką z Biedronki. Nic by to nie zmieniło. Mógłbym codziennie jeść steki – od rana do wieczora obżerać się krowami. Mógłbym wyrzucić starą lodówkę w lesie, tuż obok zmywarki i kupić sobie nowe – są przecież w permanentnej promocji. Mógłbym teraz zaraz skoczyć do puszczy i ustrzelić łosia, a co, co to zmieni? W ogóle frajda ponoć. Mógłbym, kurczę, upijać się Coca Colą. Mógłbym zajadać smutki jakimś słodkim gównem w ładnym opakowaniu za 1,99 zł i klikać w clickbajty cały boży dzień. Nic to nie zmieni. Pogorszenie jakości życia w granicach błędu statystycznego i cały czas zero wpływu na cokolwiek.

Gdzie podział się ten mindset?

W naprawdę czarnych chwilach wracam do Mistrza Eckharta. W którymś miejscu mówi, że nawet gdyby nie było wokół niego żywiej duszy, swoje kazania wygłaszałby drzewu, które tu stoi. Gdzie to się podziało? Gdzie podział się mindset tego typu?

Kiedy kilka tygodni temu jechałem na Mazury, goniąc za zawodowymi sprawami, moją uwagę przykuła ściana lasu wyrastająca daleko na horyzoncie jako zwieńczenie falującej łąki. Mijam ją często, dużo jeżdżę w tamte rejony, ale tamtego dnia zagadnęła mnie w jakiś dziwny sposób. Zawsze to była tylko ściana lasu, jedna trzecia drogi za mną, jestem za Mławą. Tamtego dnia jednak najpierw zwolniłem, potem zatrzymałem się, następnie zostawiłem samochód na poboczu. Zacząłem iść. Mimo deszczu i w ogóle psiej pogody. Chyba po prostu chciałem się oderwać, zanurzyć w przyklepane wiatrem trawy, dojść do tego lasu. Nie wiem w zasadzie, po co. Teren stawał się podmokły, trawa robiła się coraz grubsza, przechodziła w szuwary, z których jak piegi wyglądały omszałe kamienie. Łąka zmieniała się we wrzosowisko. Nie widziałem tego z samochodu, nie mogłem. Teraz czułem silne zapachy – inne, pierwotne, miło niepokojące. Na myśl przyszedł mi zapach przełamanej trzciny z dzieciństwa, szczegół, który nie wiedzieć czemu moja pamięć wydobyła z mroków niepamięci. Dziwne to było, ale ciekawe. W tym samym momencie spod moich stóp wypłyną strumień, wcześniej ukryty w trawach, coś jak mała nieustępliwa rzeczka. A więc i ty tu jesteś. Nie namyślałem się długo. Zdjąłem buty, podwinąłem nogawki. Wszedłem. Dziwny widok moich stóp w lodowatej wodzie, wśród długich traw czesanych nurtem. Dziwnie obco. Przez chwilę ślizgałem się na kamieniach, zapadałem w muł. Po kilkunastu krokach znalazłem głębsze miejsce. Rozebrałem się do rosołu, to był impuls. Czułem się trochę jak stary dureń, ale powoli przestaję się przejmować takimi odczuciami. Położyłem się, zanurzyłem. Zniknęło uczcie zimna. Unosząc się na wodzie patrzyłem w szare niebo, nasłuchiwałem podwodnych westchnień i gwaru, chaosu zamkniętego w toni, którego nie potrafiłem ogarnąć, z którym jednak dobrze się czułem. Moje ciało uderzało delikatnie o kamienie i wpadało w śliskie zarośla. Woda była krystaliczna i twarda. Nagle ujrzałem siebie, z bardzo wysoka. Białe cielsko homo sapiens w wijącym się strumieniu, przecinającym wrzosowisko, na łące, w cieniu ściany lasu, niedaleko drogi, po której śmigały samochody. Nie widzieli mnie, nie mogli. Wygramoliłem się i ledwo wróciłem do samochodu. Przemarzłem. Zanim ruszyłem dalej musiałem nagrzać w aucie i odpocząć, chyba zasnąłem na chwilę. Byłem wykończony, ale uczucie ekscytacji unosiło się we mnie jeszcze przez wiele dni. Cała ta sprawa była głupia, histeryczna, naiwna, jednak zarazem była to najbardziej sensowna czynność, jaką zrobiłem od dłuższego czasu.

Chcesz mieć biceps, rób nogi

W latach 90-tych jeszcze nic tego wszystkiego nie zapowiadało. Spokojnie robiłem biceps na warszawskim Gocławiu. Mój przyjaciel obok – na modlitewniku – również robił biceps. U naszych stóp zaschnięta plama krwi po bandziorze, którego dopadli tu tydzień wcześniej koledzy z karabinem maszynowym. Na szczęście szybko ponownie otwarto siłownię. Bandzior – jak wynika z plamy krwi pod modlitewnikiem – także robił biceps w godzinie śmierci.

Kiedy tak wszyscy gremialnie robiliśmy bicepsy, spostrzegam przypadkowanego kolesia, patrzącego co rusz na mnie. Nie pamiętam, co sobie pomyślałem wtedy. Miałem kilkanaście lat i wychowywałem się na Gocławiu, więc pomyślałem pewnie, że gej, albo że zaraz dostanę w papę za wygląd lub coś podobnego – coś w tym stylu w każdym razie. Tymczasem on podchodzi do mnie i okazuje się, że jest trenerem. Że podoba mu się, jak robię biceps, jednak chciałby mi doradzić, żebym jednak podszedł holistycznie do sprawy. Chcesz mnieś dobry biceps, powiedział, rób nogi.

Teraz nie robię  bicepsa od lat. Chodzę na siłownię codziennie, ale tylko po to, żeby wykrzesać z siebie nieco endorfin – nie ważne, co robię, ważne, żebym ledwo schodził do szatni. Każdy trening jest dobry, jeśli w jego wyniku poczuję łączność z własnym ciałem i – tak, owszem – duszą.

Jednak to zdanie pamiętam. Wówczas nic sobie z niego nie zrobiłem – dalej machałem biceps, klatka, plecy triceps, brzuch – czasami. A potem znowu biceps. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że nie ma bicepsa bez nóg, że ciało jest całością, że codzienność jest całością, każda nasza decyzja – choć nie mamy sprawczości – składa się na całość naszego życia.

Dziś to zdanie tamtego napakowanego kolesia często mi towarzyszy. Jest moim mottem w codziennych działaniach. Robię nogi, bo chcę mieć biceps. Jestem uważny. Dokładnie wybieram każdy element mojego życia, sprawdzam, kto i jak wyprodukował dla mnie jedzenie i ubrania, jestem adeptem nieposłuszeństwa konsumpcyjnego, omijam wielkie firmy, które bogacą się na niszczeniu ludzi w Kongo czy Brazylii, nie korzystam z usług firm, których szefostwo stosuje cwaniactwo podatkowe, dokładnie przyglądam się programom polityków, chodzę na manifestacje, nie oglądam reklam, staram się kupować u rolników, gotuję, sprzątam, zamiatam, pomagam młodym jeżom przechodzić przez jezdnię. I czekam. Może coś się wreszcie zmieni.

Może jeszcze rzucę palenie. Pomyśli się.


 

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.