ISSN 2657-9596

Przezwyciężyć marazm antropocenu

Ewa Bińczyk , Marcin Wrzos
21/12/2021

Filozofowie często podkreślają, że ludzkość nie przetrawiła jeszcze w pełni porażających danych dotyczących opłakanego stanu systemów planetarnych. O katastrofie klimatycznej i koniecznych działaniach, które powinna w tej chwili podjąć ludzkość, mówi Ewa Bińczyk w rozmowie z Marcinem Wrzosem.

Marcin Wrzos: Rośnie stężenie gazów cieplarnianych w atmosferze, ale świat nie podejmuje zdecydowanych działań, by nie dopuścić do katastrofy klimatycznej. Czy da się z nią walczyć bez zaakceptowania negatywnej cywilizacyjnej roli krajów rozwiniętych i zanegowania dotychczasowych struktur władzy?

Ewa Bińczyk: W ostatnich latach wiele się zmienia, jeśli chodzi o powszechne rozumienie wagi tego problemu. Moim zdaniem, samo słowo „kryzys” nie oddaje istoty zachodzących procesów, ponieważ oznacza ono przesilenie wiodące do czegoś pozytywnego. Tutaj nie ma tej obietnicy. Naukowcy coraz częściej posługują się bardzo niepokojącymi metaforami. Mówią o „anihilacji biosfery” czy „postrzępionej sieci życia”. Jeśli nie nastąpią zmiany i nie wyjdziemy poza logikę „business as usual”, czeka nas katastrofa. Dostrzegam również coś, co nazwałabym fetyszem zmiany klimatycznej. Koncentracja na samej destabilizacji klimatu prowadzi do bagatelizowania reszty sprzęgniętych ze sobą zjawisk, które badacze nauki o systemie Ziemi nazywają „planetarnym kryzysem środowiskowym”. Chodzi o wielkie szóste wymieranie, destrukcję ekosystemów, zakwaszenie oceanów, degradację gleb.

W XXI wieku planetarny kryzys środowiskowy można określić mianem wszechogarniającej sceny naszych działań. Jeśli to dostrzeżemy, to powinno za tym pójść prośrodowiskowe skorygowanie naszego myślenia i działania w każdym aspekcie. W szczególności musi to dotyczyć gospodarki.

MW: O tym, że istnieją granice wzrostu, uprzedzał już raport Klubu Rzymskiego z 1972 roku.

EB: Tak, koncepcja ta leży u podstaw wykształcenia się konceptu tzw. granic planetarnych. Choć użyteczny, niesie on też za sobą pewne ryzyko: jeśli wskażemy granice, to możemy niczym się nie przejmować, dopóki ich nie osiągniemy. I tak się dzieje również przy definiowaniu tzw. budżetu węglowego czy maksymalnego dopuszczalnego wzrostu temperatury w kontekście zmian klimatu. Tymczasem ograniczenia powinny być wbudowane we wszystkie nasze działania, a nie być abstrakcyjnymi granicami zewnętrznymi. Musimy zrozumieć, że nasze gospodarowanie zasobami jest częścią metabolizmu planety. To, co pozyskujemy z przyrody, i to, co wydalamy, to elementy łańcucha ścisłych powiązań, który dziś stoi na krawędzi wytrącenia z równowagi. Naukowcy nie mają wątpliwości – w epoce antropocenu narażamy na szwank przyszłość. Przekroczenie choćby jednego punktu krytycznego w ziemskim systemie klimatycznym grozi nam utratą znanego nam życia, i to nie w perspektywie setek lat, ale jeszcze w tym stuleciu.

MW: Pani książka „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu” ukazała się w 2018 roku. Czy coś się od tego czasu zmieniło?

EB: Wedle raportu IPCC z 2018 roku maksymalną granicą wzrostu temperatury, na jaką możemy sobie pozwolić, miało być 1,5 stopnia C. Z wycieku z lipca tego roku z nowego raportu IPCC, który w całości ukaże się w roku 2022, wynika, że już przy wzroście o 1,1 stopnia C „ekosystemy mogą runąć jak domino” – dojdzie do takich sprzężeń zwrotnych, które będą determinowały procesy nieodwracalnych zmian, jeśli chodzi o atmosferę, litosferę, biosferę i hydrosferę. W tej chwili mamy właśnie ocieplenie rzędu 1,1 stopnia C.

Kiedy pisałam książkę, sytuacja geopolityczna była jeszcze trudniejsza niż dziś. W Stanach Zjednoczonych u władzy był Donald Trump, a w Europie nie było jeszcze Europejskiego Zielonego Ładu. Wyglądało na to, że Porozumienie Paryskie z 2015 roku nie ma szans na realizację. Oczywiście, sytuacja nadal wygląda dramatycznie, ale pojawiają się jaskółki nadziei.

MW: Czy Europejski Zielony Ład jest taką jaskółką?

EB: Jeśli się bliżej przyjrzymy szczegółom Europejskiego Zielonego Ładu czy Green New Deal w Stanach Zjednoczonych – choć programy te zawierają mnóstwo wartościowych postulatów – to zauważymy też w nich dalsze nastawienie na wzrost (określany dość zwodniczo zielonym czy zrównoważonym) i brak refleksji na temat konieczności redystrybucji bogactwa. Nie wygląda na to, żeby na poważnie rozważano wystudzenie hiperkonsumpcjonizmu w krajach OECD, które są najbardziej odpowiedzialne za destrukcję Ziemi. Zmiany mają uratować dotychczasowy „dostatek” uprzywilejowanych, a ten wiąże się niestety z zasobożernością charakterystyczną dla rozwiniętych gospodarek późnego kapitalizmu. I niestety dalszym konsekrowaniem?? nierówności poprzez eksploatację taniej pracy i środowiska w krajach ubogich (polecam na ten temat książkę Stephana Lessenicha „Living Well at Others Expense”). Transformacja energetyczna i rewolucja cyfrowa na przykład nie dokonają się bez minerałów ziem rzadkich, przy wydobyciu których eksploatuje się potwornie ludzi i środowisko, np. w Chinach. Procesy te dojmująco opisał Guillaume Pitron w książce „Wojna o metale rzadkie. Ukryte oblicze transformacji energetycznej i cyfrowej”.

Choć pewnie rację mają eksperci Greenpeace, że Europejski Zielony Ład to wciąż „za mało i za późno”, to jest to jednak kompleksowa reforma, która pozwoli odmienić logikę funkcjonowania rynków oraz polityki. Już teraz toczy się rywalizacja o zyski na rynku dekarbonizacji, a biznes się intensywnie „wyzielenia”.

MW: Często jest to tylko greenwashing.

EB: Biznes, a nawet sektor finansowy realnie będzie musiał stać się coraz bardziej proklimatyczny, co nie znaczy, że greenwashing to zjawisko marginalne. Musimy się nauczyć odróżniać ziarno od plew. Problem ten opisuje Peter Dauvergne w książce „Will Big Business Destroy Our Planet?”. Jego zdaniem konieczne jest stworzenie systemu zewnętrznych, niezależnych audytów zrównoważonego rozwoju dla biznesu. W tej chwili każda firma sama ocenia wedle własnego uznania, jak bardzo jest zielona, co rzecz jasna prowadzi do nadużyć. Jak się jednak dowiedziałam, Europejski Zielony Ład ma m.in. na celu wprowadzenie skutecznych audytów tego, czy zalewające nas “ekoreklamy” firm mają w ogóle jakieś uzasadnienie.

MW: Chciałbym zapytać o ekomodernizm. Czy sensowne jest założenie, że tylko „jeszcze więcej kapitalizmu i jeszcze więcej techniki” może zapobiec katastrofie klimatycznej?

EB: Jesteśmy głęboko przywiązani do optymizmu myślenia Oświeceniowego. Wierzymy instynktownie, że postęp naukowo-technologiczny i brawura inżynierów oraz przedsiębiorców wybawią nas z każdego kłopotliwego położenia. Kiedy byłam w 2016 roku w Stanach Zjednoczonych, ekomodermizm był tam jedną z wiodących narracji w debacie o antropocenie. W Stanach Zjednoczonych oświeceniowy optymizm rezonuje z mitem wielkości Ameryki.

Moim zdaniem potrzebujemy dziś sprawnych państw z ambitną misją dekarbonizacji, z pakietami przejrzystych regulacji wspierających rewolucję w obszarze innowacji niskoemisyjnych. Prosi o takie regulacje Bill Gates w książce z tego roku „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej”! Najbardziej potrzeba nam jednak wielkiej, proklimatycznej i dewzrostowej mobilizacji społecznej. Postulaty wystudzania hiperkonsumpcji i zasobożerności muszą jednak iść ręka w rękę z postulatami redystrybucji bogactwa, klimatycznej sprawiedliwości, odporności, silnych sektorów zabezpieczeń społecznych i zwiększania ilości czasu wolnego. Paraliż wcale nie jest wskazany, chociaż może się tak zdarzyć, że XXI wiek okaże się epoką dekadenckiego nihilizmu.

Motywy dumy ze sprawczości homo sapiens analizowałam u ekomodernistów na przykładzie retoryki wokół inżynierii klimatu, która stanowi kwintesencję technooptymistycznego myślenia o antropocenie. Statystyczne badania treści mediów pokazują nam też, jak dużo uwagi poświęca się w nich ekomodernizmowi i inżynierii klimatu. Dziennikarze uwielbiają materiały odwracające uwagę od smutnych spraw. Powiedziałabym, że służy to utrzymywaniu nas w przyjemnej śpiączce. Chodzi o to, żeby do szoku i wybudzenia doszło jak najpóźniej, aby go nie trzeba było przeżyć w pełni.

MW: Jeśli nie ekomodernizm, to co?

EB: Choć rację mają ekomoderniści, że potrzebujemy nowych technologii, to nie potrafimy jeszcze niskoemisyjnie produkować cementu, stali czy zamiennika plastiku. Żeby pozyskać gram jakiegoś minerału ziem rzadkich, który jest w naszym smartfonie, musimy często wydobyć kilkadziesiąt ton skał, przepłukując je szkodliwymi dla środowiska kwasami. Wspomniany wyżej Pitron porównuje to do pozyskania szczypty soli z bochenka chleba. Musimy zatem brać pod uwagę, że ambitna rewolucja dekarbonizacji i dalsze bezrefleksyjne ucyfrowienie wszystkich aspektów naszego życia, postulowane przez zielone łady, nie obędą się bez dramatycznych szkód środowiskowych. Naszą jedyną szansą jest w tym kontekście ekologiczna ekonomia dewzrostu i redystrybucji. Należy zwrócić się ku postulatom wystudzania konsumpcji i sektora reklamy oraz odejścia od pogoni za dalszym wzrostem PKB.

Marazm antropocenu, o którym pisałam, to także uwiąd wyobraźni, nieumiejętność wyobrażenia sobie alternatyw. Pomimo rozpaczliwych ostrzeżeń i alarmów naukowców, w naszym zwykłym świecie dominuje „business as usual”. Mam na myśli potęgę monopolistycznych korporacji, także paliwowych i motoryzacyjnych, narastające nierówności ekonomiczne, nieprzejrzysty i niedemokratyczny system podejmowania decyzji politycznych, skażony lobbingiem. Dlatego socjologowie sygnalizują, że XXI wiek to epoka bezradności wielu i hipersprawczości nielicznych.

MW: Ekomodernizm daje optymizm i nie wymusza przewartościowania życia na nowo. Europejski Zielony Ład zakłada, że do 2050 r. w Europie uda się stworzyć właściwie bezemisyjną gospodarkę. Praktyka jest jednak taka, że np. po reformie Wspólnej Polityki Rolnej reklamowanie spożycia mięsa będzie nadal dofinansowane z pieniędzy unijnych. Można powiedzieć, że EZŁ uspokaja, daje złudzenie, że wszystko jest pod kontrolą, i uniemożliwia konieczne w tej sytuacji przemodelowanie gospodarki.

EB: W ekonomii ekologicznej występuje postulat całkowitej likwidacji sektora reklamy i odejścia od konsumpcji czerwonego mięsa. W książce „Mniej znaczy lepiej” Jason Hickel przytacza dane, według których czerwone mięso to tylko 2% naszych kalorii, ale do jego wytworzenia potrzebne jest 60% powierzchni ziem rolnych świata. Konsumpcji czerwonego mięsa przypisuje się 20% światowych emisji gazów cieplarnianych. Bardzo się cieszę, że ta książka wyszła właśnie po polsku. Jednak ku mojemu zdziwieniu nie jest ona reklamowana w Internecie jako praca z zakresu ekonomii, tylko nauk społecznych i psychologii! Planetarny kryzys środowiskowy jest problemem psychologicznym, który powinno się leczyć?

MW: Według danych Eurostatu w Polsce 9 na 10 ludzi popiera dążenie do neutralności klimatycznej w 2050 roku. Czy naprawdę jest aż tak dobrze?

EB: Odpowiedzią może być raport „Nie nasza wina, nie nasz problem” przygotowany przez Przemysława Sadurę, Zofię Bieńkowską i Piotra Drygasa. Jak się wydaje, popieramy walkę z katastrofą klimatyczną, o ile nic na tym nie tracimy. Jeśli mielibyśmy poświęcić naszą wolność, odejść od śmieciowej turystyki lub ograniczyć konsumpcję, to odpowiedzi są już wstrzemięźliwe, szczególnie ze strony dojrzałego i młodszego pokolenia Polaków, bo najbardziej zaniepokojeni i skorzy do poświęceń byli obywatele po sześćdziesiątce. Straumatyzowani okresem komunizmu Polacy, a także ci najmłodsi dotknięci obostrzeniami pandemii, chyba ciągle utożsamiają wolność z kupowaniem i swobodnym podróżowaniem.

W debacie publicznej w Polsce dominuje taka oto sugestia, że polityka proklimatyczna i zielony ład muszą się wiązać z bolesnymi wyrzeczeniami. Tymczasem w ekonomii dewzrostu czy koncepcji kapitalizmu postpracy rezygnacja dotyczy tylko tego, co mało wartościowe: mamy odejść od wyścigu szczurów i pogoni za bezmyślnym konsumowaniem śmieciowych gadżetów. Mamy już nie dopuszczać do tego, by sektor finansowy wobec realnego gospodarowania był „ogonem, który macha psem” (jak z kolei pisze Kate Raworth w książce „Ekonomia obwarzanka”). Chodzi o odebranie władzy najbogatszym, monopolistom i lobbystom. Dzisiejszy rzekomy postęp to przepracowanie obywateli na umowach śmieciowych, horrendalne kredyty, frustracja nieprzyzwoitym bogactwem nielicznych i neurotyczne, kompensacyjne kupowanie byle czego. „Dobrobyt bez wzrostu”, o którym piszą ekonomiści ekologiczni tacy jak Tim Jackson, to zwiększanie ilości czasu wolnego, równość ekonomiczna dzięki podatkom progresywnym, silne relacje społeczne i opieka społeczna, a także rozrywki niskoemisyjne: spacer z psem, joga, pielęgnowanie ogródka, spotkania z przyjaciółmi i rodziną.

MW: Cała nadzieja w młodych?

EB: Młodzi ludzie są ciągle wychowywani w kulcie przedsiębiorczości i brawury, które rozwiązują wszystkie problemy. Podpięci do Instagrama, chcą być jak Elon Musk lub Kim Kardashian. Planują w dwa lata zarobić w Internecie na tyle duże pieniądze, by żyć wygodnie do końca życia. Mamy do czynienia z tzw. kultem CEO, czyli mitologią, która głosi, że każdy może stać się tak bogaty jak Bill Gates. Musi się tylko postarać. Problem leży w tym, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Dociera to do młodych ludzi dopiero po trzydziestce, kiedy wyssani już z energii życiowej przez korporacje, zaczynają marzyć o wolnym czasie czy domku z ogródkiem. Wiara w bycie prezesem samego siebie nie prowadzi do sławy i bogactwa, ale do całkowitego wypalenia. Wbija się nam do głowy, że sami jesteśmy odpowiedzialni za swój sukces. W głowie się nam nie mieści, że alternatywnym celem dzisiejszego kapitalizmu mogłoby być wyhamowanie tej pogoni za ułudami i praca dwa, trzy dni w tygodniu.

MW: Czy zatem marazm antropocenu jest możliwy do przezwyciężenia?

EB: Tak, ale decydenci muszą zacząć słuchać naukowców – badaczy z obszarów nauki o systemie Ziemi czy ekonomistów ekologicznych. Poważnym problemem jest dziś upadek ekspertyzy naukowej. Potrzebujemy rewolucji w tym zakresie, głosy naukowców muszą znów być poważnie traktowane. Nie mamy lepszych narzędzi rozeznania się w sytuacji niż badania empiryczne, które są następnie anonimowo recenzowane. Potrzebujemy też rzetelnego śledzenia konfliktów interesów, nie tylko w świecie nauki. Dziennikarstwo śledcze nie jest wystarczająco wspierane. Choć, jak dowiedziałam się dzisiaj, UE zamierza chronić tzw. sygnalistów nagłaśniających szkodliwe działania korporacji, takie jak kampanie dezinformacyjne. W Polsce ludzie chętnie wierzą, że wszyscy są podkupieni i wszystko jest na zlecenie, a więc także i naukowcy nie są niezależni. Bardzo potrzebujemy wzmocnienia autorytetu niezależnej nauki. Media społecznościowe i Internet w tym nie pomagają, co pokazuje choćby rozwój ruchów antyszczepionkowych.

Jedną z najbardziej spektakularnych kampanii dezinformacyjnych przeprowadziły koncerny paliwowe. W ich ramach m.in. dziennikarz telewizyjny Steve Milloy (sponsorowany przez Exxon Mobil, jak się potem okazało) publicznie nazywał badania klimatologów „śmieciową nauką” i negował zmiany klimatu. Dziś ich działalności przyglądają się sądy i miejmy nadzieję, że wkrótce zapadną pierwsze wyroki. Dużo się zmieniło od czasu, kiedy Naomi Oreskes i Erik Conway pisali o istnieniu przemysłu produkcji wątpliwości na zlecenie. Pierwszych usprawiedliwiających się i wybielających się winnych dezinformacji klimatycznej możemy już obejrzeć w dokumentalnym filmie „Kłamcy klimatyczni”, który serdecznie polecam.


 

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.