ISSN 2657-9596
Fot. ELG21/Pixabay

Dziennik okrętowy znaleziony na tratwie. Odcinek 5: Merytokracja

Monika Kostera
11/08/2021
MOTTO:
Nauka to nie są odkrycia ani wielcy, sławni ludzie, lecz bardzo złożony system powiązanych ze sobą elementów i często bardzo skomplikowanych relacji między nimi. Fala zmian i reform nauki przelewająca się od kilku leci przez świat jest falą tsunami, rozbijającą struktury właściwe dla instytucji i organizacji nauki, oferującą w zamian co najwyżej zestaw tratw. Podczas, gdy publiczność ze zgrozą i niejaką fascynacją obserwuje potworności jakie mają miejsce na tej Tratwie Meduzy, przyjrzyjmy się szczątkom okrętu.

Skoro mamy merytokrację i zarządzanie różnorodnością w jednej wspaniałej pigułce – także w akademii jest to naszym celem i ideałem – to czemu, do stu tysięcy mizerii, wszyscy ludzie sukcesu są bardziej podobni do siebie niż żołnierze terakotowej armii Pierwszego Cesarza Qin?

Zauważyliście jak bardzo podobni są do siebie „sławni i wielcy ludzie” naszych czasów? Autorytety? Eksperci? Elity? Niby mamy te wszystkie „różnorodności” i o tym się ciągle mówi, jaki to postęp, że takie kategorie jak: „kobieta”, „czarnoskóry”, „LGBT” są reprezentowane w ważnych instytucjach społecznych, że trzeba dołożyć wszelkich starań, by ich udział procentowy był jak najwyższy. Ale gdzie mamy dzisiaj tych wszystkich Johnów Bergerów, Pole Negri, Himilsbachów, Piafki, Armstrongów, gdzie Kariny Boye, gdzie Fridy Kahlo? Gdzie są te wszystkie perły znalezione, odkryte, wspierane przez mentorów i odkrywców talentów? Gdzie te burzliwe życiorysy, wielkie próby i kolosalne błędy, niecenzuralne biografie, nieposkromione marzenia? Czyż nie jest miło i spokojnie w elitach, a poza nimi burzy się i wichrzy tłuszcza? Czyż może wręcz nie jest tak, że ta sama warstwa społeczna wypączkowała swoje własne różnorodności: klony-kobiety, klony-czaroskórych, klony-lewicowców, klony-postępowców? Obsadza nimi wolne miejsca, może nawet na pięknych i szczytnych zasadach parytetów. Ale jednak – w świecie gdzie „najlepsi wygrywają” i panuje diversity management wszyscy są zadziwiająco house clean i kończą te same szkoły.

Prawdziwa różnorodność wymaga pracy systemu i jego otwartości na własne marginesy, na to co odmienne, niespodziewane, nieprawdopodobne. Prawdziwy postęp społeczny polega na demokratyzacji i używaniu wielu talii kart, nie na dobieraniu mniejszości z tej samej talii. Powinna istnieć funkcja społeczna polegająca na poszukiwaniu osób z wartościowym potencjałem do wykonywania pracy w różnych ważnych dla systemu miejscach, takich jak akademia. Powinno się szukać szeroko i głęboko – to jest prawdziwe zarządzanie różnorodnością. Na różnych marginesach, w różnych przestrzeniach, które pomijane były w tradycyjnej akademii. To jest demokratyzacja. Merytokracja ani jednego, ani drugiego nie zapewni. Socjolog Michael Young ukuł ten termin jako opis indywidualistycznej dystopii o ostrych i twardych podziałach między klasami. Co więcej, taki system tworzy szczególny rodzaj negatywnej kultury, charakterystyczny dla współczesnej akademii, także polskiej.

Ludzie, którzy wygrywają w merytokratycznych wyścigach – „winnersi” – bywa, że czują podświadomie, że coś się nie zgadza, że wygrywają nie w tym, w czym startowali. Są różne sposoby żeby sobie radzić z tym dysonansem. Farmaceutyki to jeden z nich, poza tym stare i nowe używki, pomysły na ugłaskanie pustki takie jak impostor syndrome (to się leczy, a lecząc płaci, a nie uczy i pracuje, żeby przestać być „impostorem”). W Polsce często dochodzi do tego agresja, impuls by nie patrząc w tę stronę skąd pochodzą inne głosy, sięgnąć i zabić. Nie widząc efektu prawdziwej pracy w dziedzinie gdzie jest się „winnersem” (prawda, że lepsze słówko niż „dziaders”?), można bardziej zawzięcie próbować udawać, że jest się najlepszym i zasłużonym. Gdy wszyscy królowie ubrani są w takie same nowe szaty, cały biznes mody opiera się na tym, jak skutecznie oczyszczono z dzieci ulice miast.

Inna metoda to nagrody i wyróżnienia za wszystko, łącznie z rzeczami, które jeszcze niedawno były honorowe. Jest to praca społeczna dla społeczności i spłacanie długu wobec społeczności, połączone z uczeniem się profesji. Jakiś czas temu powstał pomysł, by wystawiać dyplomy uznania za każdą wspólnotową działalność. Jest to coś w rodzaju uścisku dłoni prezesa i jako takie ma swój sens. Jednak w momencie, gdy czyni się z tego brylantowe osiągnięcie, którym elita się szczyci i za które jest obsypywana nagrodami (takie nagrody wysyłają bardzo silny sygnał w system: „idźcie tą drogą”, o nagrodach napisze innym razem). To poprawia samopoczucie elitom – nawet nie muszą już „cierpieć” na impostor syndrome. Ale za jaką cenę? Nieważne, tej ceny nie muszą płacić oni, płacimy my wszyscy, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie wiemy, czego nam ubywa, nie wiemy w jakiej walucie. A co z oczu, to z serca. W głębokim znieczuleniu i z daleka od dzieci mogących wykrzyczeć to i owo pod adresem paradujących monarchów, budujemy terakotową armię.

–––––––––––

Monika Kostera jest profesorem tytularnym nauk ekonomicznych i humanistycznych. Pracowała na licznych polskich, brytyjskich i szwedzkich uniwersytetach jako profesor nauk zarządzania. Zajmuje się m.in. badaniami wyobraźni organizacyjnej i organizatorskiej. Wszystkie wygłaszane tu opinie są oparte na jej doświadczeniu i nie reprezentują marki, strategii ani misji żadnej organizacji.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.