ISSN 2657-9596

Demokracja na ulicach (komentarz osobny)

20/11/2020
Nie ma takiej siły, boskiej i ludzkiej, która by mnie jako faceta powstrzymała przed wsparciem bliskiej kobiety w przerwaniu przez nią ciąży, gdyby go potrzebowała – żony, narzeczonej, matki, córki, siostry, wnuczki czy kochanki. To jest dość oczywista intuicja moralna i emocjonalna: facet wspiera kobietę wtedy, kiedy ona tego potrzebuje, poniekąd po to on jest.

Jasne, że bieg zdarzeń ma się inaczej w przypadku, kiedy facet sam jest ciąży sprawcą – niż wtedy, kiedy nim nie jest. Nie mam też wątpliwości, że podobną postawę mają ci wszyscy natchnieni, złotouści moraliści konserwatywno-przykościelni, w garniakach czy sutannach, którzy słyszą krzyk „mordowanej” zygoty. Kiedy ich córka, żona (pierwsza albo kolejna – każda kościelna) albo kochanka zachodzi w niechcianą ciążę, starają się jej pozbyć, byle się nie wydało.

Demokratyczny bunt suwerena

To wyżej napisałem w imię uczciwości – takie mam zapatrywania w kwestii, która wyprowadziła demokrację na ulice naszych miast na wielką skalę. Jestem głuchy na „krzyk” zarodków, mało mnie obchodzą, zwłaszcza w zestawieniu z dobrostanem żywej, realnej kobiety. Krótko: „lewacka hołota” to ja, „drugi sort”, „zdradziecka morda”, która popiera te „zbydlęcone, wulgarne kurewki”, tę „zwyrodniałą swołocz opętaną przez diabła” [cytaty z drugiej, zgorszonej strony]. Jestem zwolennikiem umiarkowanego postępu w granicach prawa. W sytuacji agresywnego zwrotu w kierunku porządków reakcyjnych, mam jednak prawo do obrony.

Piszę tu o rewolcie kobiet w związku z namysłem, czy różnorodne światopoglądowo ruchy miejskie mają, powinny, mogą, zabierać głos w związku z protestami na ulicach naszych miast? Myślę że tak, bo kwestia aborcji, która sama wykracza poza nasz wspólny Miastopogląd, stała się punktem wyjścia do sprzeciwu wobec deformacji polskiej demokracji i gwałcenia praw człowieka. Liczni aktywiści miejscy, a zwłaszcza  aktywistki, są zaangażowane w te protesty jako obywatelki, kobiety, Polki, itd. Ta sytuacja wpływa na różne demokratyczne inicjatywy, coś istotnego też o polskiej demokracji mówi, pokazuje, co ją dławi i osłabia, także demokracji miejskiej. A teraz TO COŚ uderza w kobiety.

Kiedy suweren masowo wychodzi na ulice to nie jest gwałt na demokracji tylko jej dobitne zaistnienie, spowodowane „zatkaniem się” systemu politycznego, zablokowaniem przepływu woli suwerena do władzy – kiedy system, procedury, instytucje politycy nie udźwignęli zadania. Bunt wybucha kiedy suweren, demos, uznaje, że władza ma władzę dla władzy a głos demosa ma w dupie i już inaczej się nie da. Prawo do ulicznego protestu to jedno z podstawowych praw politycznych, uznanych międzynarodowo i w konstytucji RP.

Bunt to żywioł, wbrew manipulacyjnym przekazom demokracja nie jest lirycznie grzeczna, układnie spolegliwa – jest pokojową grą sił, ucywilizowanym konfliktem interesów, potrzeb i wartości, bo ludzie mają je różne, jako że są różni. Bunt bywa gwałtowny – wtedy płoną samochody i opony, demolowane są sklepy i ulice, atakowana jest policja i wybuchają uliczne walki. Ale przynosi efekt, np. zmianę władzy (Słowacja, Ukraina), zmianę prawa (Francja i „żółte kamizelki”) czy zapowiedź referendum i wyborów (Chile) albo reformę policji (USA).

W Polsce tylko uliczny bunt górników bywał regularnie skuteczny, bo politycy górników się boją. Trochę stracha napędzają władzy rolnicy. A awanturujący się naziole wzbudzają uznanie po prawej stronie. Ponura jest konkluzja, że tylko lęk otwiera oczy i uszy polityków, głuchych i ślepych na protesty pokojowe. Obecne masowe protesty są zdecydowanie pokojowe, według wzorów działań non violence. Wkurw protestujących wyraża się w publicznym słowie mocnym, także agresywnym i wulgarnym – nie w atakowaniu policji, siedzib PiS czy pałaców biskupich, paleniu urzędów i obijaniu polityków, biskupów albo członków neo-TK. Bluzg oburza hipokrytów i świętoszki bardziej niż fizyczna przemoc nazioli, kiboli, policji i okrucieństwo wobec kobiet samej decyzji organu mgr Wolfgangowej-Przyłębskiej, nie mówiąc już o molestowaniu i gwałceniu dzieci przez księży, chronionych przez biskupów. W Polsce słowa i symbole znaczą więcej niż realne cierpienie, to tradycyjne sado-maso narodowe.

Jak biją „NASI” to rozumiemy (a naprawdę popieramy), jak „ONI” bluzgają to jest to zbrodnia i świętokradztwo. Protestujące kobiety, poniewierane LGBT, marsze równości, lewicowe zgromadzenia itd. nikogo nie biją, mimo wielkich emocji. Awantury górników czy rolników, palenie opon i wywalanie gnojówki, nie podlegają tak surowym ocenom „moralistów” jak protesty kobiet. Jakby ci pierwsi mieli więcej praw, jakby ich rozróby były „normalne” a krzyk (tylko krzyk!) kobiet był aberracją. Bo w domach na tyłkach przy kuchni i dzieciach siedzieć mają, ministr-ancie Czarnek?

OSK PLAKATY 1 scaledOrzeczenie o istnieniu Boga

Ponieważ to Bóg stoi za zakazem aborcji, więc „orzeczenie” neo-TK ma charakter rozstrzygnięcia o podstawach światopoglądowo-religijnych – zakłada Boga i podległość jego objawionym nakazom. Bajki o tym, że treść „orzeczenia” inne być nie mogło bo wynika wprost z konstytucji albo z ustaleń nauki, służą zachowaniu pozorów obiektywizmu i neutralności ideologicznej. Są jednak wyrazem fundamentalizmu światopoglądowego narzucanego całemu społeczeństwu, niemal nieobecnego już w państwach Zachodu. Konstytucyjny zapis (Art. 38: „Rzeczpospolita Polska zapewnia każdemu człowiekowi prawną ochronę życia”) nic w tej sprawie jednoznacznie i definitywnie nie przesądza, o czym świadczą choćby zdania odrębne członków TK, teraz i w przeszłości (sędzia Lech Garlicki 1997r.). Enuncjacja neo-TK jest wynikiem układu sił we władzy. Tzw. „ustalenia nauki” są jak widać inne w całej UE, bo polska ustawa antyaborcyjna jest najbardziej drakońska w całej Unii.

Rządy władzy publicznej w oparciu o jej priorytety światopoglądowo-religijne wykoślawiają demokrację. W działalności TK i innych organów widoczne to jest od początku tzw. wolnej RP.

W 1991 r. TK klepnął religię w szkołach wprowadzoną instrukcją w stylu PiSu (bez żadnego trybu… — T.Mazowiecki). W 1993 uchwalono restrykcyjną ustawę antyaborcyjną, a po dodaniu przez Lewicę w 1996 r. klauzuli społecznej po roku skasował ją TK Zolla. Wpisano też do ustaw medialnej i o edukacji wartości chrześcijańskie, utrudniono rozwody. TK Rzeplińskiego ustanowił klauzulę sumienia dla lekarzy, obronił ubój rytualny i prawo do odmowy wykonania usługi na tle światopoglądowym. Plus cenzorski paragraf o obrazie uczuć religijnych. Nic tu nie było przypadkowe, a pomijamy aferalne finansowanie kościoła i duchownych z publicznej kasy, o sprawie konkordatu nie wspominając.

Ustanawianie niedemokratycznego państwa wyznaniowego, polega na tym, że religijny punkt widzenia, religijne potrzeby i wartości uzyskują priorytet nad innymi, np. godnością, wolnościami indywidualnymi w tym słowa i zgromadzeń, dobrobytem i dobrostanem, prawdą naukową, rozwojem gospodarczym itd. Na przykład tzw. prawo rodziców do wychowania dzieci wg własnych przekonań  praktycznie stosuje się do wiary katolickiej, ateiści i innowiercy mają siedzieć cicho w kącie. Biskupi dominację religii bezwzględnie egzekwują, sprawując zinstytucjonalizowany rząd dusz w państwie, także poprzez narzucone prawo świeckie. Praktycznie mają też immunitet – żaden nie odpowiedział karnie za chronienie zwyroli w sutannach gwałcących i molestujących dzieci.

Kościelna wszechwładza i bezkarność się kończy, tak jak wyczerpuje polska tożsamość oparta na konserwatywnym katolicyzmie rytualnym, na kolanach przed klerem. Tzw. „tradycyjna” Polska zanika, rozpływa się, protesty oznaczają przyspieszenie tego procesu, rewolucja mentalna już się dokonała. Dla młodych tożsamość europejska jest ważniejsza niż tradycja, zresztą zafałszowana, a społeczeństwo jest bardziej liberalne niż wydaje się elitom. Kościół traci resztki autorytetu, a idąc w zaparte „zyskuje” większe lekceważenie i wrogość zbuntowanych młodych, zlaicyzowanych na religii w szkołach – tabu nietykalności kościoła zostało już naruszone. Młodzi ostro widzą grzechy hierarchii i patologie polskiej demokracji. Widzą, że kościelna hierarchia i przykościelni politycy nie mają żadnego kontaktu z rzeczywistością początku 3ciej dekady XXI w. I że poza klepaniem starych pacierzy nie mają nic do zaproponowania wobec najważniejszych aktualnych wyzwań i potrzeb. Dinozaury z Ordo Iuris, i z podobnych zabytków, jakieś Czarnki tych zmian już nie zatrzymają. Nie chodzi o odrzucanie religii i wiary w Boga, tylko o to, że demokratyczne państwo nie jest ramieniem kościoła nadzorującym wiernych, który nie radzi sobie z nimi po dobroci. Państwo ma na równych zasadach umożliwić wszystkim obywatelom praktykowanie ich wiary/niewiary, a nie wiarę tę egzekwować.

„Demokracja” paternalistyczna

Istotną deformacją polskiej demokracji jest to, że tak jak kościół swoich wiernych, władza świecka traktuje obywateli jak poddanych – od prawa do lewa (z wyjątkami). Realna demokratyczna praktyka wyczerpuje się w akcie wyborczym, poza którym proceduralny wpływ obywateli na władzę i jej decyzje jest żaden. Często jest to fasadowy folklor polityczny, bez znaczenia dla decyzji. Akty demokracji bezpośredniej, całkowicie konstytucyjnej (Art. 4. Konstytucji: „1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu. 2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio.) jak referenda, inicjatywy uchwało/ustawodawcze to rzadkość. Skuteczny bywa bunt (wyżej). Wybory też nie gwarantują wpływu na politykę, tylko na dobór garnituru polityków.

Nieogłoszone credo paternalistycznej władzy „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną” oznacza, że władza ma dostęp do wiedzy wyższej, niedostępnej ogółowi (władza od Boga pochodzi..), ale ten ogół obowiązującej. Czyli – władza z natury wie lepiej, a my mamy jej słuchać, dla dobra naszego i pomyślności powszechnej (miasta, kraju i wszechświata). Wybraliście nas, złożyliście los w nasze ręce, więc zaufajcie nam i nie przeszkadzajcie, a my zrobimy Wam dobrze. A jak będziecie fikać to pożałujecie.

Najważniejsi bogowie do których odwoływała się władza wolnej RP są, upraszczając, dwaj: Bóg według ojca dyrektora Rydzyka oraz neoliberalny bóg docenta Balcerowicza & Co. Każdego z nich, w swoim czasie, poparł suweren. Poniższa zgodność retoryczna przedstawicieli plemion wyznawców obu tych bogów, zajadle się zwalczających, wskazuje jednak na głębsze powinowactwo duchowe obu stron. Oto prezes Polski w związku z protestami kobiet apeluje „do milczącej większości polskich rodzin…”. Oto senator opozycji (PO) Frankiewicz, b. prezydent Gliwic i szef ZMP na debacie ze społecznikami w gdańskim ECS (4.06.2019) publicznie oświadcza, że jego „zadaniem jest bronić przed społecznikami milczącej większości mieszkańców miasta”.

Odwołanie się do „milczącej większości” pozwala bezkarnie podłączyć się pod jej reprezentowanie, dyskredytując tych, którzy nie milczą, bo czegoś się domagają. PO przegrywa wybory m.in. dlatego że „dla naszego dobra” zmieliła ponad 4 mln podpisów pod wnioskami o referenda w kilku sprawach dotykających miliony Polaków (6-latki do szkół, wiek emerytalny…). Nie podjęła dialogu bo według neoliberalnych dekalogów było to „niesłuszne”? Podobnie tych, którzy nie milczą zaczęło traktować zwycięskie PiS wyrzucając do kosza kolejne setki tysięcy podpisów pod „niesłusznymi” wnioskami o referenda i ustawy. Na gruncie miejskim często głos mieszkańców, opinie ekspertów i sondaże opinii społecznej są zgodne (np. ws uspokajania ruchu w centrach, zachowania drzewostanów wysokich a nie betonozy). Decyzje władz jednak idą w odwrotnym kierunku. Ostatnio badania opinii publicznej np. ws prawa do aborcji, polityki wobec UE czy sądów, zmian klimatycznych miały wyniki przeciwne niż ignorujące je posunięcia władzy. Itd., itp.

Ignorowanie latami przez neoliberalną politykę istotnych problemów i potrzeb społecznych, widocznych w statystykach, ekspertyzach i sondażach, wykrzyczanych na demonstracjach i wypisanych w petycjach, apelach, wnioskach itd. wykreowało sukces wyborczy przykościelnej, nacjonalistyczno-konserwatywnej prawicy. Ta z kolei zaspokoiła część potrzeb socjalnych (i dobrze, choć innych już nie: mieszkania dostępne, praca śmieciowa i służba zdrowia). Ceną za to jest prokościelny autorytaryzm, który wywołał w końcu bunt.

Władza nie może z automatu podporządkowywać się każdemu przejawowi opinii „suwerena”, to oczywiste. Są doniosłe problemy znaczące, dla których nie ma popularnych rozwiązań, za to jest masa przeciwników. „Suweren” nie jest też jednorodny, składa się ze środowisk i społeczności o różnych potrzebach, wartościach, interesach, także sprzecznych, skonfliktowanych, walczących ze sobą z różną siłą. Jest jednak zasadnicza różnica między postawą: „mamy władzę czyli mamy najmojszą rację, i nie oglądamy się na boki” a postawą: „są przed nami różne racje, wspólnie je przeanalizujemy i znajdziemy najtrafniejsze rozwiązania”. Paternalizm to manipulacja („dla waszego dobra”) z pozycji siły władzy. Alternatywą jest demokracja partycypacyjna i deliberatywna, oparta na zaangażowaniu obywateli we wzajemnym dialogu i dążeniu do consensusu przez perswazję, wyjaśnianie, negocjacje racji. Warunki to transparentność, równe i podmiotowe traktowania obywateli jak dorosłych, sprawnych na umyśle ludzi, a nie nieodpowiedzialne dzieciaki specjalnej troski.

Co dalej, czyli wypierdalać…
Zmiana naprawdę dobra zaczyna się w miastach

Wypierdalać z przedmiotowym, paternalistycznym i nieuczciwym traktowaniem obywateli jak niepełnosprawnych półgłówków o niecnych intencjach – przez wszystkie siły dysponujące władzą ziemską lub „boską”!
Niekatastrofalna perspektywa na przyszłość nie będzie emocjonalnie komfortowa.

Jak bowiem ułożyć bez poczucia straty i niedosytu współistnienie tych, którzy – traktując modelowo –słyszą krzyki mordowanych zarodków, oczywiście nie własnych – z tymi, którzy są nań kompletnie głusi, a liczą się dla nich inne wartości i konteksty: wolność i godność kobiety, prawo wyboru, uwarunkowania społeczne, itd.? Nie jestem w stanie zrozumieć „słuchaczy” zarodków, to dla mnie dziwactwo, ale nie da się unieważnić ich obecności, zorganizowanej siły z wielkimi wpływami. To fakt obiektywny, niezależny od racji: „oni” są i nie znikną. I na odwrót – „my” także jesteśmy! Uogólniając – jak być ze sobą w jednym kraju mimo głębokich różnic religijno-światopoglądowych?

Rewolucja, i kontrrewolucja, dążą do zwycięstwa wg tej samej logiki – złamania przeciwnika, a nawet jego unicestwienia. To nie jest do przyjęcia w demokratycznym społeczeństwie równych ludzi o równych prawach, gdzie granicą mojej wolności jest wolność innych. Rozwiązania konfliktów na gruncie demokratycznych zasad są frustrujące: zwykle nikt nie dostaje wszystkiego, czego żąda, ale każdy musi dostać takie minimum, żeby nie opłacało mu się eskalować konfliktu. Samoograniczanie się to warunek wspólnego przetrwania: dotyczy wszystkich, nie słabych wobec silnych czy obywateli wobec władzy, ale przeciwnie: silni i władczy muszą posunąć się bardziej. Fundamentalizm, fanatyzm nie mieści się w standardzie demokratycznym. Nie ma wolności dla wrogów wolności!

Polska ma znane dokonania w pokojowym, deliberacyjnym rozwiązaniu nabrzmiałych historycznych konfliktów – to Porozumienia Gdańskie z sierpnia 1980 i Okrągły Stół z wiosny 1989 r. W Europie i poza nią cały szereg krajów wieloetnicznych i wielokulturowych, pluralistycznych religijnie, od dekad i stuleci wypracowuje sposoby pokojowego współistnienia – zinstytucjonalizowane i zapisane w prawie, utrwalone w obyczaju i kulturze, przez edukację i przekaz medialny. Polska jednorodność czyni trudniejszym radzenie sobie z konfliktem, bo rośnie układ bilateralny, „my” i „oni”: wschodząca rewolucja i broniąca się kontrrewolucja. Antagonizm jest ostrzejszy bo skupiony na tylko jednym obiekcie wrogości. Druga trudność: czy po stronie władzy znajdzie się jeszcze ktoś godny zaufania, wiarygodny? Nazwiska!

Miasta są kolebką demokracji. Jako autonomiczna przestrzeń spotkania i wymiany, napędzającej ich rozwój, są bardziej otwarte na różnorodność, tolerancyjne i pluralistyczne. Widać to w wynikach ostatnich wyborów miejskich i zaangażowaniu kobiet w miastach w protesty – odbyły się w ponad połowie z nich, a w Polsce dominują miasta małe i miasteczka. W miastach, z różną intensywnością, w tym z inicjatywy ruchów miejskich poszukiwane są i wdrażane sposoby uczynienia demokracji miejskiej bardziej otwartą na partycypację mieszkańców i dialog. Wiarygodność władz jest tu różna, ale w porównaniu z polityką krajową miasta mogą być wzorem i inspiracją radzenia sobie z konfliktami i różnicami opinii. Są one awangardą kreowania demokratycznych praktyk, mimo zahamowań. Jedną z najgłośniejszych wdrażanych procedur deliberacyjnych jest PANEL OBYWATELSKI.

Uczciwy i wiążący jeśli chodzi o wyniki krajowy panel obywatelski w sprawie prawa do aborcji byłby optymalną technologią rozwiązania obecnego konfliktu na gruncie demokratycznych zasad i wartości. Wzorem może być tu Irlandia, gdzie zastrachani politycy odnaleźli się między fundamentalistami-arcypasterzami a zbuntowanym przeciw nim ludem przenosząc odpowiedzialność za rozwiązanie sporu o aborcję na obywateli, w procedurze właśnie panelu obywatelskiego. Szerszy opis całej historii jest tutaj.

Problem nie leży oczywiście w wyborze deliberacyjnej technologii, ale w politycznej woli dialogu i gotowości do samoograniczenia się, cofnięcia się i posunięcia, ze strony władzy przede wszystkim. Miasta dają inspirujący przykład i wzory pokazując dobre praktyki: demokracja miejska rules!

PS. Ten komentarz ma charakter autorski i nie wyraża innych stanowisk niż autora.

Uzupełnienie

Trafna i zwięzła synteza dotycząca paternalistycznego wykoślawienia demokracji złożyła mi się już po uwieszeniu tego materiału na stronie, ale teraz uzupełniam. U podstaw takiej odchyły jest paternalistyczny charakter społeczeństwa. W Polsce rodzice nie słuchają dzieci, nauczyciele nie słuchają uczniów, księża wiernych, pracodawcy pracowników a politycy — obywateli. W zasadzie nikt nie słucha nikogo, a na pewno nie tego, kto znajduje się jakoś niżej w hierarchii społecznej, jest słabszy, zależny, mniej „znaczący”. Dzieciom, uczniom, wiernym, pracownikom czy obywatelom nakazuje się, poleca, albo i rozkazuje, a także na nich się wrzeszczy (morda w kubeł, gnoju!). Zaś w skrajnych przypadkach, choć wcale nie rzadkich, się ich obija (rodziciele albo policja). Mamy wdrukowaną w głowach hierarchiczną, pionową zasadę organizacji społeczeństwa, od rodziny do państwa. Uporządkowanie relacji społecznych i stosunków międzyludzkich według kryterium  wyższe-niższe wydaje się oczywiste i podstawowe. Ten „wyżej” mówi, ten „niżej” słucha, nigdy odwrotnie. Ta oś nie pokrywa się z osiami kompetencji (mądrzejszy-głupszy) czy walorów moralnych, jest to oś społecznej przewagi, czyli władzy człowieka nad człowiekiem. Ludzie w tej optyce domyślnie nie są równi, co potwierdza naocznie empiria, bo skoro ogół tak uważa, to wg tego postępuje i społeczny dowód słuszności funkcjonuje. A podmiotowa równość wolnych obywateli to jest przecież podstawa demokracji.
Powyższe zawdzięczam zmarłemu kilka dni temu Robertowi Gamble, polskiemu wydawcy Harry Pottera, człowiekowi dla którego słuchanie innych było wielkim wyzwaniem i pasją.


Lech Mergler – jest aktywistą miejskim z Poznania, z zawodu inżynier, potem wydawca i publicysta. Współtwórca stowarzyszeń My-Poznaniacy i Prawo do Miasta. Współorganizator Kongresu Ruchów Miejskich w 2011 r. w Poznaniu, prezes zarządu KRM 2016-2019.

Teks ukazał się na stronie: kongresruchowmiejskich.pl

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.