Zombi i ideologia
Dlaczego zombi? I dlaczego akurat teraz? Cóż takiego mają w sobie owe niezgrabnie człapiące worki kości, zdeterminowane, by wyżreć twój mózg? Czemu zdobywają w naszej kulturze taką uwagę i popularność?
Wczoraj* brytyjska telewizja wyemitowała pierwszy odcinek „The Walking Dead”, najnowszego przejawu charakterystycznej dla naszych czasów fascynacji zombi. Serial, będący adaptacją serii komiksowej „Żywe trupy”, ma całą oryginalność płyty popularnego boysbandu i składa się z wątków tak już wymęczonych, że należałoby je pochować w pobliskim domu spokojnej starości. Mimo to pierwszy odcinek zatytułowany „Days Gone Bye” ogląda się całkiem nieźle.
Zastępca szeryfa Rick Grimes (Andrew Lincoln, znany również z roli Egga w serialu „This Life”) zostaje ranny w strzelaninie i budzi się w szpitalnym łóżku. W scenach, przywodzących na myśl „28 dni później” czy „Dzień Tryfidów”, ustala swoje położenie i kuśtyka przez opustoszały, przypominający pobojowisko szpital. Po drodze natrafia na niedojedzonego trupa pielęgniarki, ściany pomazane krwią i zamknięte na kłódkę drzwi, za którymi tłoczą się schwytani w pułapkę nieumarli. Przez spowitą mrokiem klatkę schodową po omacku odnajduje drogę prosto na wypełnione zwłokami podwórze. Cichą, spustoszoną scenerię zakłóca jedynie bzyczenie żerujących na zwłokach much. Wokół niezaprzeczalne ślady bitwy, ale pojazdy, sprzęt wojskowy i stanowiska bojowe pozostały nietknięte. Wkrótce Rick konfrontuje się z całym ciężarem tego, co się wydarzyło. Gdy w drodze do domu przystaje, aby wsiąść na porzucony przy drodze rower, dostrzega okropnie pokiereszowane, rozkładające się zwłoki… a zwłoki dostrzegają jego.
Tak zaczyna się pierwszy odcinek, mocny i trzymający w napięciu. Jakość produkcji jest bardzo wysoka, a postacie są bardzo wiarygodne. „The Walking Dead” to pierwszy serial telewizyjny o tematyce zombi, ale jeśli utrzyma ten standard, to inne nie będą już potrzebne. Zakładając, że kapryśni telewizyjni dyrektorzy programowi chcieliby, żeby pierwszy sezon był murowanym sukcesem, spodziewam się, że pewne wątki z komiksu nie trafią na mały ekran. Seks i przemoc to jedno, ale tortury, gwałt czy pedofilia to zupełnie inna sprawa. Przypuszczam jednak, że fabuła zostanie zachowana w miarę wiernie – w końcu sprowadza się ona w większej mierze do wariacji na temat klasycznego schematu „grupa ocalonych znajduje schronienie, które zostaje opanowane przez zombi, znów znajduje schronienie, które zostaje opanowane przez zombi itd.”.
Ale dlaczego zombi? I dlaczego akurat teraz? Cóż takiego mają w sobie owe niezgrabnie człapiące worki kości, zdeterminowane, by wyżreć twój mózg? Czemu zdobywają w naszej kulturze taką uwagę i popularność? Mam w tej kwestii kilka wstępnych pomysłów.
Kultura zombi jak w soczewce skupia w sobie szereg ambiwalencji i niepokojów nawiedzających dziś „kondycję mieszczańską”. Jak pisałem w innym miejscu, serial Charliego Brookera „Dead Set” – na przekór jego własnym wskazówkom – można odczytywać jako alegorię „zemsty klasy robotniczej”. To samo dotyczy ogólnie kultury zombi w postaci, w jakiej serwuje się ją nam za pośrednictwem różnych mediów. Choć udało się pokonać Związek Radziecki i od 30 lat narzucać swoje własne rozwiązania (przynajmniej w Wielkiej Brytanii i USA), koniec historii okazał się epoką równie niepewną, jak każda inna. Nie dość, że kapitalizm nie wkroczył w erę von Hayekowskiej utopii, to u samych podstaw wstrząsa nim finansowy kryzys, który niewielu z jego rzeczników było w stanie przewidzieć. Wykopano więc z grobu Keynesa i ożywiono go, by naprawił sytuację, ale jednocześnie zakłócono spokój widmu Marksa, które znowu zaczęło nawiedzać wyobraźnię. Z jednej strony istnieje geopolityczne wyzwanie ze strony Chińczyków (komunistów!). Z drugiej zaś malejące znaczenie głównych partii politycznych oraz niepewność odnośnie do ostatecznej formy ludowego oporu przeciwko polityce zaciskania pasa sprawia, że „niebezpieczne klasy” stają się… no cóż… znów niebezpieczne.
W konwencji horroru zombi są efektem jakiegoś niewytłumaczonego – i nieodwracalnego – kryzysu natury biologicznej lub nadprzyrodzonej. Są bezmyślne. Są pozbawione twarzy. Są brzydkie. Jedyne, czego chcą, to wedrzeć się do twojego domu i zrobić sobie ucztę z twojego mięsa. Jeśli to nie jest alegoria mieszczańskich postaw i lęków w odniesieniu do klasy robotniczej, to już nie wiem, co mogłoby nią być.
To jednak samo w sobie nie tłumaczy, dlaczego zombi tak dobrze pasują do obecnego Zeitgeistu. Jedną rzeczą jest wyjaśnić łatwość, z jaką kreatywne umysły przemysłu kulturowego wypluwają z siebie nieumarły produkt, inną – zrozumieć, dlaczego produkt ten nieustająco znajduje dla siebie wygłodniały rynek. Wydaje mi się, że ma to coś wspólnego z kapitalizmem konsumenckim. Od czasu klasycznego filmu George’a A. Romero „Świt żywych trupów” (1978) do znudzenia powtarza się, że zombi są satyrycznym obrazem społeczeństwa, które zachęca ludzi do tego, by odnajdywali swą duszę w konsumpcji. Interpretacja ta przestała być moim zdaniem aktualna. Epoka neoliberalna starannie kultywuje indywidualizm, którego nie oślepia aura towaru. Dzisiejsza kultura kapitalistyczna oferuje wybory, wymagające istnienia zdolnych do wybierania, a więc aktywnych i zindywidualizowanych podmiotów. Konsumpcja nie polega więc już na odnajdywaniu swego „ja” w przedmiotach, lecz raczej na zmienianiu przedmiotów w środek zaznaczania i demonstrowania własnej osobowości i tożsamości. Nie mamy już tępej kultury masowej opisywanej przez Adorna i szkołę frankfurcką, lecz umasowioną kulturę mieszczańską, w której cała tkanka społeczna przesiąknięta jest światopoglądem, „zdrowym rozsądkiem” i indywidualizującymi praktykami klasy panującej.
Co to wszystko ma wspólnego z zombi?
1) Neoliberalizm i kultura mieszczańska sytuują jednostkę („ja”) w centrum wszechświata. Z tej perspektywy większość społeczeństwa jawi się jako zbieranina przypominających hordę Innych, zaaferowanych mnóstwem pozbawionych jakiegoś widocznego sensu, doraźnych działań. Ty i twoi najbliżsi znajomi jesteście jednostkami. Reszta to jednorodna masa.
2) Czasami nadmiar wyborów może być męczący.
Produkty zombi odwołują się do obu tych współrzędnych neoliberalnego indywidualizmu. Opanowane przez zombi scenerie „The Walking Dead”, „Zombieland” czy „World War Z” są bardzo proste. Przedstawiają eskapistyczny świat pozbawiony konieczności wyboru. Nie ma tu miejsca na wieloznaczność: każde zombi chce skubnąć trochę twoich flaczków. Żadne z nich nie będzie udawać przyjaźni czy próbować zwieść cię ludzkim przebraniem. To czarno-biały świat życia i śmierci. Inni ocaleni mogą mieć paskudny charakter, ale nie grozi ci, że pewnej nocy obudzisz się i przyłapiesz ich na żuciu twojej nogi.
Zarazem jednak zombi oferują możliwość potwierdzenia swojej wyższości, zręczności, pogardy i indywidualności na tle masy. Zombi są głupie i powolne. Ludzie są szybcy i inteligentni. Zombi mają ograniczony zasięg. Ludzie posługują się bronią wszelkiego rodzaju. Gdy zombi nie atakują wielką masą, ludzie mogą zabawiać się z nimi – a to uciąć nieumarłemu jakąś kończynę, a to pozbawić innego głowy, a to powybijać zęby czy zakuć w łańcuchy, ale radocha! I wszystko to bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Innymi słowy, świat zombi dostarcza prostej fantazji, w której można potwierdzić swoje „ja” – czasem heroicznie – wobec świata. Hordy nieumarłych muszą zostać pokonane. Do zombi, w odróżnieniu od zawsze popularnych wampirów, nie można się przyłączyć. Zombi wpisują się w niepokoje klasy panującej oraz w ludową tęsknotę za prostotą i uznaniem. Jak długo więc kapitalizm w bezmyślnym poszukiwaniu zysków miota się ślepo od kryzysu do kryzysu, tak długo popularność zombi będzie trwała.
*Artykuł Zombies and Ideology ukazał się na blogu autora w listopadzie 2010 r., tuż po premierze pierwszego sezonu „The Walking Dead”. Autor jest socjologiem, członkiem brytyjskiej Partii Pracy (Labour Party). Przeł. A.O.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.