ISSN 2657-9596

Kochamy morze

Monika Kostera , Joanna Średnicka
03/03/2024

„Morze jest potężniejsze niż nasze ludzkie statki i aspiracje. Dobrze pokazuje to opowieść o Odyseuszu, który z powodu klątwy z Posejdona i przez to nie może wrócić do domu”.

Dwugłos o przyrodzie i miłości
Monika Kostera i Joanna Średnicka

J: Długo się zbierałam by dorzucić nam do katalogu morze, bo wydawał mi się ten obiekt westchnień wyjątkowo banalny. Kocham morze, i to miłością tak ślepą, że wyjście poza wszechogarniający zachwyt i jakąś bardziej wyrafinowaną refleksja nie jest łatwe. To uczucie, gdy przez pachnące sosnami wydmy docieram do miejsca z którego widać wzburzone fale, gdy czuć słony zapach wiatru, gdy piach wdziera się do butów, gdy wreszcie możesz je zdjąć i poczuć ziarenka na bosej stopie. Morze chłonę wszystkimi zmysłami. Też tak masz? Nigdy nie mieszkałam na wybrzeżu, zobaczenie Bałtyku – bo to zdecydodowanie najbardziej morskie z moich mórz – oznacza wyprawę. Planowanie, oczekiwanie i radość ze spotkania. Zdarzyło mi się kilkakrotknie poszukać pretekstu by wsiąć w pociąg i wybrać się na Hel. Uwielbiam w sumie to, że jest daleko, że nie mam go pod nosem, że w dniu rozstania zaczynam sobie marzyć o kolejnym powrocie. A jaka jest Twoja morska miłość?

M: Ja czuję to samo co Ty, morze jest nadzwyczajne! Ciągnie mnie do niego w taki sposób, jak dziecko ciągnie do matki. Wakacje spędzamy z mężem zawsze wędrując z plecakami i staramy się planować trasę tak, żeby spotkać morze, choćby na jeden dzień. Wchodzę wtedy cała do morza, z głową, zanurzam się, a jeśli się nie da, bo jesteśmy w drodze, to przynajmniej po granice krótkich spodenek. Kiedyś weszłam tak do Atlantyku – zmoczył mnie całą. Moim ukochanym morzem jest Mare Nostrum, ciepłe i świetliste, choć zdaję sobie sprawę z tego, że potrafi być równie groźne jak mroczny Bałtyk. Z Bałtykiem mam relację typu: „to skomplikowane.” Mieszkałam nad nim kiedyś i były to dla mnie trudne lata. Był nawet taki czas, że w jasne dni mogłam go zobaczyć z okna. Jasne dni prawie wcale się nie zdarzały. W mroczne, wietrze, desczowe wieczory, które zdarzały się prawie stale, chodziłyśmy z przyjaciółką nad morze „na papierosa”. Był taki moment, gdy wiatr, może i ląd mieszały się razem, splatały w takie czarne, przenikające się wzajemnie fale. Totalna liminalność. To nie jest metafora – obie to widziałyśmy naprawdę. Do tego dołączałyśmy dym z naszych papierosów. Miałyśmy po kilkanaście lat i patrzyłybyśmy nie tylko samymi oczami. Też masz swoje ukochane morze?

J: Fascynowały mnie zawsze morza z przypływami i odpływami. Na Bałtyku są one skromniutkie, w zasadzie niedostrzegalne, ale takie Morze Północne na przykład zbliżające i oddalające się do holenderskich wybrzeży… Lubię bezwarunkową cykliczność tego procesu. To jednak ten typ relacji, w której muszę zachować dystans i bezpieczną odległość. Nie mogę żeglować po morzu, choroba morska totalnie zwala mnie z nóg. Mam takie wspomnienie z tygodniowego morskiego rejsu, jedynego w życiu, wśród greckich wysp. Obłędny błękit wody i nieba, słońce, malownicze zatoczki. Było to na swój sposób intersujące, doświadczyć ekstremalnej reakcji swojego ciała na falujący morski ruch, w tym nieziemsko pięknym otoczeniu. Zajęło mi kilka godzin pogodzenie się z tym stanem: przyjęcie, że nic nie da się zrobić, że pełnym wyzwoleniem będzie dopiero zejście na ląd. Można różnymi sposobami próbować zapobiegać wystąpieniu choroby morskiej, ale jak już się zacznie, to nic nie poradzisz. To było też społecznie i estetycznie trudne. Tak się złożyło, że byłam jedyną osobą na niewielkim jachcie, która tego doświadczała w takiej skali. Początkowo mocno krępujące doświadczenie, nie możesz uciec, jesteś obnażona w swej słabości. W pewnym momencie odpuszczasz i cielesność bierze górę nad konwencją. Pielęgnuje to wspomnienie i wracam do niego często w różnych sytuacjach społecznych, gdy trzeba pokornie i cierpliwie zmierzyć się z własną niemocą wobec czegoś większego.

M: O, tak, wiem o czym mówisz – to oddychanie wielkich mórz! W ubiegłym roku pojechaliśmy na wyspę Ouessant położoną na Atlantyku u zachodniego krańca Francji. Mieszkaliśmy tuż nad morzem, z widokiem na bezkres pełen wzburzonych fal. Bliżej nas był odpływ, rybackie łódki leżały pochylone na piasku. W ciągu kilku dni wraz ze zmianą fazy księżyca – zbierało się na pełnię – zatoczka zaczynała się wypełniać wodą, łódki podnosiły się. Ouessant jest pierwszym kawałkiem lądu widzianym przez statki płynące z Ameryki. Aby wpłynąć do kanału La Manche trzeba ominąć wyspę. W tym miejscu sztormy i wichury są bardzo częste, niezwykle ciężko nawigować więc pełno tu wraków. Pobudowano 5 latarni morskich co robi szczególnie niesamowite wrażenie na meleńskiej wyspie o niespełna tysiącu mieszkańców. To naprawdę wyspa oceanu i wichrów. Czuliśmy respekt, czuliśmy się tu ich gośćmi. Na wsypę dostaliśmy się promem – mały stateczek miotany na wszytkie strony potężnym wiatrem, szczeglónie w jedną stronę wyglądało jakby statek był piłką w odbijanie której zabawiały się morze i niebo. Jechała z nami grupa alinistów, wyglądających na prawdziwych twardzieli, z linami i pełnym sprzętem. Pochorował się cały statek, w alpinistami włącznie – a ja nie. Miała zapalenie zatok tak potężne, że czułam się, jakby moja głowa była zalana betonem. Było to bardzo przekre uczucie, ale w przypadku sztormu akurat zdaje się pomogło mi względnie spokojnie przepłynąć po wzburzonym morzu. Paradoksalnie – czułam się źle, ale w kontekście rozszalałych fal całkiem nieźle, zwłaszcza w porównaniu z innymi. Tak, tak jak mówisz, nasze ciała pokazują, jak jesteśmy mali i jak bardzo jesteśmy częścią większych kontekstów. Atlantyk zresztą okazał się dla mnie łaskawy, podobnie jak bakterie w moich zatokach – i jedno i drugie odpuściło w drodze powrotnej. Morze było dość łagodne i przyjazne, a jak czułam lekki dysonans między moim ciałem a jego ogromnym organizmem.

Morze jest potężniejsze niż nasze ludzkie statki i aspiracje. Dobrze pokazuje to opowieść o Odyseuszu, który z powodu klątwy z Posejdona i przez to nie może wrócić do domu. Kiedy byłam mała lubiłam czytać o wyprawach morskich. Uwielbiałam Odyseję, znacznie bardziej niż wojenną Iliadę. Moją ulubiona morską książką było chyba Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi Juliusza Verne’a. A Ty, lubiłaś, lubisz takie opowieści?

J: Mnie absolutnie fascynowały zawsze globusy, mapy i historie morskich wypraw podróżników, poszukujących – z ich perspektywy – nowych lądów. Taki Kolumb na przykład. No bohater dzieciństwa. Ta europocentryczna optyka towarzyszyła mi zresztą zadziwiająco długo. Wciąż pamiętam gdy pierwszy raz, chyba już na studiach zobaczyłam mapy przedstawiające świat – otoczone oceanami kontynenty – oczami osoby z Indii czy Australii. To było jedno z tych silnych doświdczeń, które zmieniają bezpowrotnie twoje postrzeganie i rozumienie rzeczywistości. Nie mogłam jakoś wtedy naiwnie pojąć, dlaczego od takiego ćwiczenia nie zaczynają się szkolne lekcje historii, próba zrozumienia dziejów naszej cywilizacji, ustawienia się jakoś wobec realcji z innymi, zamorskimi krainami. Dlaczego nikt mi tego wcześniej nie pokazał, zastanawiałam się? Już po latach widzę, że mapa świata, czyli pewien mentalny model jego postrzegania przez ludzi, w zależności od ich drogi, pochodzenia, wartości to plastyczna i użyteczna metafora. Banalna skądinąd myśl, że każdy z nas ma ją na swój swosób inną: gdzie indziej widzi centrum, peryferie, wrogów i przyjaciół, szanse i zagrożenia. Mi pomaga. Dobre usupełnienie dla pierwiastka Kolumba- odkrywcy w każdym z nas. Bo kocham mieć jakiś Hel w zasięgu kilku godzin jazdy. Gdy jak on, kilka stuleci wcześniej stoisz na krańcu lądu, patrzysz w bezkres i marzysz o jakimś innym świecie.


 

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.