Dziennik okrętowy znaleziony na tratwie. Odcinek 4: Paw i papuga
MOTTO
Nauka to nie są odkrycia ani wielcy, sławni ludzie, lecz bardzo złożony system powiązanych ze sobą elementów i często bardzo skomplikowanych relacji między nimi. Fala zmian i reform nauki przelewająca się od kilku leci przez świat jest falą tsunami, rozbijającą struktury właściwe dla instytucji i organizacji nauki, oferującą w zamian co najwyżej zestaw tratw. Podczas, gdy publiczność ze zgrozą i niejaką fascynacją obserwuje potworności jakie mają miejsce na tej Tratwie Meduzy, przyjrzyjmy się szczątkom okrętu.
Za co nas, naukowców społecznych z centralnej (i wschodniej) Europy cenią w świecie? Hmm, pewnie za to, że wreszcie „mamy indeksy”? Że „publikujemy coraz lepiej, w „żurnalach”? Albo, że „zapełniamy sloty”? Zaraz zaraz, na pewno za lajki w gugleskolarze! Za „zlikwidowanie akademickiego planktonu”? Za „wejście w pierwsze setki rankingów”? Zimno, zimno, zimno, nie trzeba klimatyzacji ani nawet lodówki. Może jednak za coś innego… Tak wygląda wielka pochwała pracy naukowej opublikowanej przez uczonego z Polski przez wybitnie szanowanego uczonego:
„Publikacja uosabia umysł uczonego w stylu środkowoeuropejskim, nie ograniczonego granicami tematycznymi i bibliometrią, który wykorzystuje nauki społeczne jako sposób myślenia o tym, co to znaczy być człowiekiem, jak społeczeństwo jest i jakie można sobie wyobrazić”.
Tak, to jest pochwała. Próżno doszukiwać się tu ironii ani cynizmu więc czytajmy tak, jak jest napisane. Słowo po słowie i powoli. Te słowa zostały napisane niedawno, mimo że idea „wschodnioeuropejskiego uczonego” o której mowa już od bardzo dawna nie występuje w rzeczywistości materialnej. Ale nadal jest żywotną częścią akademickiego imaginarium. Wschodnioeuropejska uczona, erudytka i humanistka, człek żyjący wśród idei, oddany nauce, dla którego są sprawy, które nie mają miary. Ktoś z odwagą myślenia, kto umie widzieć dalej, bo nie ograniczają go granice dyscyplin. Ktoś, komu przyszłość ludzkości leży na sercu bardziej niż własna kariera.
Takich przebłysków z innego świata widziałam i nadal widuję sporo, i wcale nie tylko wśród starszych zachodnich akademików. Wprawdzie już bardzo dawno tak nie jest, że wschodnioeuropejscy uczeni zatrudniani są na pniu – ba, na ogół wypadają bez recenzji poza pulę – ale to nie uczeni w ostateczności dokonują selekcji i nie ich normy i wartości są wiodące w zachodniej akademii. Gdyby były, to być może częściej by się zdarzało to, co było normą w latach 1980-tych, czyli zachodni książę pada na kolana przed wschodnioeuropejskim Kopciuszkiem. Ta uroda nadal się śni po nocach. Dlaczego? Bo, używając języka podejścia systemowego francuskiego filozofia Bernarda Stieglera, to były ogródki negentropii – czegoś całkiem innego, niespodziewanego, co przynosi nadzieję na zwycięstwo bioróżnorodności i życia nad ujednoliceniem przez procesy entropii, nad zoptymalizowaną jednostajnością prochu, nad śmiercią.
Co jakiś czas miewamy w Polsce nadal takie przebłyski świetlistych ogrodów. Przykład? Proszę bardzo: mieliśmy do niedawna coś, co było piękne i dobre, i co wywoływało głęboki szacunek u zachodnich kolegów – osobną dyscyplinę naukową zwaną nauki o zarządzaniu w dziedzinie nauk humanistycznych. Był to negentropijny ogródek, instytucja pasująca idealnie do definicji powyżej, stworzona przez środowisko naukowe wokół prof. Emila Orzechowskiego z Krakowa, zorientowana na badania organizacji kultury i sztuki oraz zarządzania opartego na wartościach Oświeceniowego humanizmu. Programy edukacyjne też były bardzo ciekawe. Składały się na nie kursy z filozofii, kulturoznawstwa, filmoznawstwa, a także z zarządzania pojętego inaczej, niż w większości innych polskich uczelni. Ustawa 2.0 zlikwidowała tę dyscyplinę, bez protestów ze strony środowiska, a jej specyfika i odrębność ulega szybkiej i nieodwracalnej erozji.
Jeśli nie likwidowaniem tego co oryginalne i polskie, to czym, w takim razie, powinna się zajmować polityka akademicka (a czym nie zajmowała się w naszym kraju bodajże nigdy, przynajmniej za mojej pamięci)? Przede wszystkim uzgadnianiem standardów i dbaniem o międzynarodowe uznanie naszych stopni i tytułów naukowych. Czyż nie byłoby pięknie, gdyby nie trzeba było zdobywać uprawnień profesorskich od nowa w każdym kraju, gdzie bierze się udział w konkursie? Gdyby inne kraje, gdzie istnieje habilitacja, z marszu uznawały polską habilitację? Podobnie jak ukończone studia drugiego stopnia liczą się we wszystkich krajach Europy? Albo gdyby nas szanowano za to co mamy: polski profesor, polska doktor habilitowana, każdy Francuz by wiedział, że co najmniej równie dobra gwarancja jakości jak rodzime tytuły? Po co komu tytuły w innym wpisie. Ale nie – lepiej położyć się na pleckach i pokazać brzuszek: „och, och, jacy jesteśmy beznadziejni, najgorsi na świecie, nie warci żeby nas kopnąć, bo na Zachodzie wszystko jest fajne, a u nas wszystko niefajne”.
Nieodmiennie nie ma nic bardziej polskiego niż paw i papuga. Oczywiście metaforyczne, bo żywe zwierzątka są śliczne i Bogu ducha winne.
–––––––––––
Monika Kostera jest profesorem tytularnym nauk ekonomicznych i humanistycznych. Pracowała na licznych polskich, brytyjskich i szwedzkich uniwersytetach jako profesor nauk zarządzania. Zajmuje się m.in. badaniami wyobraźni organizacyjnej i organizatorskiej. Wszystkie wygłaszane tu opinie są oparte na jej doświadczeniu i nie reprezentują marki, strategii ani misji żadnej organizacji.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.