WALKĘ Z PRZYRODĄ PRZEGRAMY CZAS ZACZĄĆ Z NIĄ WSPÓŁPRACOWAĆ
Obserwując rozwój cywilizacji przemysłowej, mam coraz częściej wrażenie, że człowiek postanowił zostać sam na naszej Planecie. Owszem, czasem inne gatunki są Homo sapiens potrzebne, tyle że, albo do zjedzenia, albo do pogłaskania i pochwalenia się innym przedstawicielom naszego gatunku. Z całą resztą, którą można określić jako „dziką przyrodę”, toczy się wojnę. Ewentualnie może być tłem, dekoracją.
Szczególnie widoczne jest to w postępującym uprzemysłowieniu rolnictwa. To prawdziwe pole bitwy – nawet słownictwo używane jest jak na wojnie. Zwalczanie, usuwanie „chwastów”, „szkodników” przy pomocy broni chemicznej, jaką są syntetyczne pestycydy, a maszyny rolnicze swoimi gabarytami coraz bardziej przypominają pojazdy wojenne. Usuwane są wszystkie organizmy, których Homo sapiens nie może zjeść albo przerobić na paszę dla zwierząt, gleba jest przekopywana i ugniatana ciężkim sprzętem.
Spadek bioróżnorodności
Takie podejście do przyrody – nie tylko w naturalnych ekosystemach, ale i w rolnych – powoduje, że rolnictwo jest w największym stopniu odpowiedzialne za spadek różnorodności biologicznej na całej naszej Planecie. Wydawałoby się więc, że wojna została wygrana – dzikiej przyrody jest coraz mniej. Dzikie ssaki stanowią zaledwie 4% biomasy wszystkich ssaków na Ziemi, reszta to ssaki hodowlane (60%) oraz nasz gatunek (36%). W przypadku ptaków 70% to te hodowlane, a zaledwie 30% gatunki dzikie.
Nawet na terenach pozarolniczych z powodu niszczenia siedlisk, zanieczyszczeń, w tym stosowania syntetycznych insektycydów, wymierają owady. Większość ludzi, również ze środowisk rolniczych, troszczy się ewentualnie o pszczółki, czyli o pszczołę miodną, która bynajmniej wymarciem nie jest zagrożona. To kolejny gatunek hodowlany, który produkuje dla nas miód, a przy okazji zapyla część upraw. Prowadzi to do absurdalnych zaleceń, by nie stosować oprysków pestycydami między wschodem a zachodem słońca, kiedy aktywne są właśnie pszczoły miodne. Tak, jakby nie było innych gatunków zapylających, często bardziej efektywnych niż pszczoła miodna, ale aktywnych od zmierzchu do świtu, na przykład motyli nocnych czy ciem. Tolerowane są oczywiście inne gatunki zapylające, często tylko dlatego, że są ładne, jak na przykład motyle. Czasem zauważa się też inne gatunki pszczół – trzmiele i murarki, tyle że znów wynika to głównie z ich funkcji użytkowej z punktu widzenia człowieka – zapylania. Inne gatunki owadów głównie przeszkadzają – stąd coroczne akcje odkomarzania, bo „na co komu komary? Tylko gryzą”.
W opisywanym podejściu do owadów widać, jak bardzo zanikła wiedza na temat biologii i ekologii, na temat wzajemnych powiązań między organizmami. Wiedza, która nie jest też powszechnie uczona ani w szkołach ani na studiach, również rolniczych. Uczy się głównie podporządkowywania przyrody interesom naszego gatunku. Bardzo powoli do opinii publicznej przebijają się informacje, że bez dzikich gatunków owadów zapylających stracimy 75% upraw, a jednocześnie będą wymierać dzikie gatunki roślin, które nie zostaną zapylone. Stracimy również sojuszników, takich jak owady drapieżne i pasożytnicze, które żywią się gatunkami roślinożernymi. Zagrożone będą również gatunki ryb, płazów, gadów, ptaków i ssaków żywiące się owadami, również komarami. Zaburzony zostanie rozkład materii organicznej prowadzony między innymi przez larwy muchówek.
Pyrrusowe zwycięstwo.
Jednym z najważniejszych organizmów – właściwie super organizmem – który tracimy, jest gleba. Broń chemiczna stosowana przeciwko dzikim gatunkom zwierząt i roślin okazuje się być również toksyczna dla wszystkich tych istot, które ją tworzą – większych, jak na przykład dżdżownice, wije i mniejszych – grzybów i bakterii. Zanika tak zwana warstwa organiczna gleby – zamiast niej mamy praktycznie wyłącznie substancje mineralne, często po prostu piasek. Podłoże, które teraz już trudno nazwać glebą, nie jest w stanie zapewnić substancji odżywczych roślinom uprawnym. Oprócz broni chemicznej – pestycydów – coraz bardziej jałową glebę traktuje się solami silnych kwasów, jakimi są nawozy sztuczne, również dla niej toksyczne. Próbuje się je wciąż stosować na podłoże pozostające po wyjałowionej glebie. Mogłyby one teoretycznie zadziałać, tylko dochodzimy do kolejnej składowej, która znika z ekosystemów rolnych – jest nią woda. W Polsce rowy melioracyjne nadal służą głównie do odwadniania terenów rolnych, a rzeki i potoki nadal są zamieniane w betonowe kanały. Oznacza to, że w przypadku coraz częściej obserwowanego wzorca opadów: rzadko występujące, ale intensywne opady – tak zwane deszcze nawalne – woda zamiast zatrzymać się np. na polach uprawnych szybko spływa do rowów melioracyjnych, cieków wodnych i błyskawicznie odpływa do morza. Spływa tym szybciej, bo powierzchnia pozbawiona warstwy próchnicznej jej nie zatrzymuje.

Tak niefrasobliwe traktowanie zasobów wodnych w naszym kraju, przy znacznym wzroście temperatur (Europa jest kontynentem który ociepla się najszybciej), jest jedną z przyczyn powracających susz – w samym tylko 2024 r. były przynajmniej trzy takie okresy. Również w 2024 r. taki sposób „gospodarowania” wodą doprowadził do pogorszenia skutków powodzi spowodowanej deszczami nawalnymi. Wyschnięta po długim okresie suszy i pozbawiona warstwy próchnicznej gleba zdecydowanie wolniej wchłania wodę deszczową, w porównaniu z dobrze funkcjonującą glebą. Wyschnięta gleba działa jak beton i woda zamiast pozostać na danym terenie, natychmiast spływa do rowów melioracyjnych bardzo szybko zasilając rzeki. Skutkuje to brakiem dobrego nawodnienia terenu, łącznie z brakiem uzupełnienia zapasów wód podziemnych, spłukaniem powierzchniowej warstwy gleby do rzek oraz jest kolejną składową zwiększającą gwałtowność powodzi.
Warto tutaj wspomnieć, że za postępujące globalne ocieplenie klimatu odpowiedzialne jest również rolnictwo – emisje ze spalanych w maszynach rolniczych paliw kopalnych, emisje z nawozów sztucznych, emisje zanieczyszczeń powodowanych przez fermy przemysłowe, emisje powstające przy produkcji nawozów sztucznych i pestycydów, emisje związane z transportem na duże odległości, jak również emisje spowodowane orką, która odsłaniając głębsze warstwy gleby prowadzi do utleniania związków organicznych i uwalniania dwutlenku węgla. Wszystko to powoduje, że 34% całkowitych emisji gazów cieplarnianych pochodzi z rolnictwa. A wzrost temperatur to kolejna składowa przyczyniająca się do spadku bioróżnorodności, zaś spadek ten, choćby poprzez wylesianie, osuszanie terenów podmokłych i mokradeł, dodatkowo przyspiesza globalne ocieplenie. Chwilowo wygrana przez Homo sapiens bitwa z Przyrodą wcześniej czy później okaże się zwycięstwem pyrrusowym, za które zapłacimy ostateczną przegraną.
Czy potrzebny nam jest Zielony Ład?
Coraz częściej decydenci zauważają ponure konsekwencje takiego podejścia. Stąd też próby prawnego uregulowania wpływu rolnictwa na bioróżnorodność, jak choćby ostatnio wprowadzany w Europie Zielony Ład. Jak zapewne większość osób czytających wie, wzbudził on głęboki sprzeciw środowisk rolniczych. Można oczywiście długo dyskutować, z czego to wynika – na przykład z braku konsultacji z rolnikami, ale… W świetle zjawisk, które opisywałam powyżej, jest dla mnie coraz bardziej niezrozumiałe, że kogokolwiek trzeba prawnie przekonywać o konieczności zachowania różnorodności biologicznej. Czy naprawdę osobom na co dzień będącym blisko z przyrodą, jakimi są rolnicy i rolniczki, trzeba prawnie nakazywać, by dbali o różnorodność biologiczną?
Coraz bardziej niezrozumiałe jest dla mnie również to, że także ze strony środowisk rolniczych słychać głosy zaprzeczające zmianom klimatu. Czy tak trudno dostrzec, że nie ma już okresu kiedyś nazywanego zimą, kiedy to właśnie pokrywa śnieżna była jednym ze źródeł wilgotności gleb? Że wiosna coraz bardziej przypomina lato, które trwa coraz dłużej? Że nie ma już deszczowych tygodni, ale długotrwałe okresy bez opadów przedzielane krótkimi okresami deszczy nawalnych, często również gradobić. Czy naprawdę trudno dostrzec, że stosowanie substancji toksycznych do wytwarzania tego, co tworzy nasze ciała – żywności – musi wcześniej czy później źle się skończyć i dla nas?
Z jednej strony rozumiem frustrację i rozgoryczenie rolników i rolniczek, ale tak naprawdę jej źródłem są niskie ceny skupu, które sprawiają, że wytwarzanie żywności jest coraz mniej opłacalne i przekształcają rolnictwo w przemysł. Nadmierny chów zwierząt na fermach przemysłowych, wielkoobszarowe monokultury, na których bardzo często uprawiane są rośliny pastewne, prowadzą do zaniku małych hodowli, a także małych i średnich gospodarstw. Duże gospodarstwa prowadzone są w systemie monokultur zamiast polikultur. Z drugiej zaś strony mamy doświadczenia takich gospodarstw, jak Ekologiczny Uniwersytet Ludowy w Grzybowie, gospodarstwo w Juchowie, czy też gospodarstwo Życie na Pola w Snowidowie, w których bioróżnorodność jest podstawą dobrze funkcjonującego gospodarstwa. Są również badania, które pokazują, że właściwie prowadzony płodozmian poprawia odporność upraw na zmiany klimatu, a także prowadzi do wyższego plonowania. Inne wskazują jasno, że pasy dzikiej zieleni pomiędzy polami zapewniają wyższe plonowanie i pozwalają stosować mniejsze ilości pestycydów, a co za tym idzie, pomagają obniżyć koszty wytwarzania żywności.
Wiedza i doświadczenia rolników ekologicznych, czy też konwencjonalnych, którzy zdecydowali się na współpracę z Przyrodą, pokazują, jak bardzo ta współpraca jest opłacalna. I że niepotrzebne są tutaj regulacje ani na poziomie krajowym czy unijnym. Ta współpraca z Przyrodą to po prostu czysty zysk – zdrowsi rolnicy i rolniczki, którzy nie są narażeni na kontakt z chemią rolną, niższe koszty prowadzenia gospodarstw poprzez zmniejszenie ilości stosowanych pestycydów, nawozów sztucznych, olejów napędowych, brak konieczności posiadania wielu maszyn rolniczych. To również same korzyści dla całego społeczeństwa, które otrzymuje dobrej jakości żywność, lepiej funkcjonują też wiejskie społeczności. Bo ważna jest nie tylko różnorodność biologiczna, lecz i ta społeczna. Co równie ważne, współpraca z Przyrodą w wytwarzaniu żywności, która przekłada się na wzrost plonowania, pozwala oddać dzikiej przyrodzie ogromne tereny. Zaś same tereny rolne stają się bioróżnorodne i tak po prostu piękniejsze.
Dr hab. Paulina Kramarz, profesora nadzwyczajna Uniwersytetu Jagiellońskiego w Instytucie Nauk o Środowisku. Współtworzy portal popularnonaukowy Nauka dla Przyrody oraz reprezentuje NdP w inicjatywie „Nasz Rzecznik” przy RPO oraz w Koalicji Żywa Ziemia. Jest członkinią Rady Klimatycznej Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Państwowej Rady Ochrony Przyrody.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.