ISSN 2657-9596

Rewolucja na pół gwizdka?

Bartłomiej Kozek
30/12/2016

Ralf Fücks kreśli wizję zielonej utopii, dostępnej tuż za rogiem. Momentami można odnieść wrażenie, że w jej realizacji przeszkadzają nie truciciele, tylko… ekolodzy.

„Zieloną rewolucję”, mającą swą niemiecką premierę w roku 2013, nie sposób nie czytać przez pryzmat roku 2016. Roku, w którym nawarstwienie niezbyt optymistycznych wydarzeń skłania niektórych brytyjskich publicystów do postawienia tezy, że 2016 można zacząć używać jako przymiotnik określający wyjątkowo fatalny bieg wypadków.

Rok ciemnych chmur

Nie ma co w tym momencie streszczać ich wszystkich – dość wspomnieć, że nawet w kwestiach zrównoważonego rozwoju był on w najlepszym wypadku nierówny. Wybór na prezydenta Stanów Zjednoczonych sceptyka klimatycznego czy, mówiąc delikatnie, niezbyt przystające do globalnych trendów podejście ministra Jana Szyszko nie równoważą tak łatwo choćby oddolnych działań firm i samorządów.

W tym też kontekście lektura książki prezesa Fundacji im. Heinricha Bölla wydaje się z nieco innej epoki. Epoki, która – by bronić nieco autora – nie była jeszcze do niedawna zupełnie nierealistycznym scenariuszem.

Globalny kryzys finansowy był świetną okazją do tego, by na poważnie wziąć się za budowę społecznej i ekologicznej gospodarki rynkowej.

Dziś taki rozwój wypadków stoi pod znakiem zapytania. Rosnąca atrakcyjność autorytarnego kapitalizmu nie ogranicza się już tylko do Rosji, Chin czy świata arabskiego. Przykład Węgier czy Polski nie sposób wpisywać już w kategorię jakiejś środkowoeuropejskiej, populistyczno-prawicowej aberracji, na którą kraje Europy Zachodniej pozostają odporne. Co więcej można argumentować, że jesteśmy raczej w awangardzie nowych, niezbyt miłych progresywnym sercom i umysłom czasów…

Zmianom tym rzadko towarzyszy podtrzymanie sympatii np. do aktywnej walki ze zmianami klimatu. Trend ten dotyka zarówno krajów osuwających się ku autorytaryzmowi szybciej (tureckie władze widzące w ekologach hamulcowych postępu, symbolizowanego przez wielkie inwestycje infrastrukturalne), jak i tych starających się trzymać mocno w obozie liberalnej demokracji.

Dość wspomnieć że jednym z elementów programowych Alternatywy dla Niemiec – by nie wychodzić poza podwórko autora – jest odejście kraju od ambitnej polityki energetyczno-klimatycznej.

Wrogowie wzrostu i ich wrogowie

Przejdźmy jednak do samej, liczącej przeszło czterysta stron książki. Dla osób śledzących najnowsze dyskusje i trendy w ekopolityce lektura niemal całej pierwszej jej połowy będzie mogła być nader bolesna. Dlaczego?

Fücks zdaje się w niej częściej niż o trucicielach (niezależnie, czy myślimy tu o rządach czy wielkich firmach) wspominać o osobach sceptycznie nastawionych do możliwości podtrzymania nieograniczonego wzrostu gospodarczego na planecie z ograniczonymi zasobami naturalnymi.

Dyskusja na temat granic wzrostu i tego, czy właśnie przed nimi stoimy jest rzecz jasna sprawą wartą wzmianki w publikacji, próbującej przedstawić całościowy obraz tworzącej się na naszych oczach zielonej gospodarki. Problem polega na tym, że w pewnym momencie zwolenniczki i zwolennicy stagnacji czy spadku gospodarczego zaczynają wyglądać w niej na wrogów publicznych numer jeden.

Obrywa im się za wszystko – za utożsamianie planowanego spadku gospodarczego z recesjami, które mogliśmy obserwować na południu Europy, za odmawianie prawa do rozwoju Globalnemu Południu, a nawet za wrodzoną niechęć do postępu czy komfortowego życia, jakie ma prezentować ruch de-growth, tworzący duchową więź z krytykującymi kapitalizm niemieckimi romantykami.

Argumentacja ta boryka się jednak z szeregiem problemów. Przede wszystkim w nie do końca uczciwy sposób prezentuje argumenty i pomysły rozwiązań wypływających z tej części ruchu ekologicznego.

Ani stopniowa transformacja reguł systemu ekonomicznego nie musi od razu kończyć się drugą Grecją (jej zwolennicy powołują się bardziej na przykład od lat rosnącej dość wolno Japonii), ani – co wielokrotnie podkreślano – nie oznacza niechęci do poprawy jakości życia w krajach słabiej rozwiniętych. Nie muszą one powtarzać wszystkich ekologicznych błędów Północy, np. rozwijać energetykę węglową.

Kierując ostrze swej krytyki na osoby sceptyczne wobec idei wzrostu autor „Zielonej rewolucji” momentami brnie w nią tak mocno, że na potrzeby swoich tez przywołuje nawet takie postaci, jak Duńczyk Bjorn Lomborg, kwestionujący niemałą część działań na rzecz walki ze zmianami klimatu z Protokołem z Kioto włącznie.

Utożsamiając momentami ruch de-growth z pragnącymi oczyszczenia umysłowego i budowy „nowego człowieka” bolszewikami (tak, znajdziemy tam niestety i takie wątki) Fücks właściwie zamyka pole dyskusji. To o tyle absurdalne, że sam przyznaje momentami, że problem granic wzrostu może do nas powrócić np. za kilkadziesiąt lat.

Skoro tak – a ruch ekopolityczny zawsze chlubił się długofalowym myśleniem – to czemu próbuje on sprowadzić zwolenników dyskusji na ten temat już dziś do rangi ekstremistów?

Zbyt różowe okulary

W efekcie drugą połowę książki, w której więcej miejsca poświęca na prezentację kolejnych, proekologicznych rozwiązań, czyta się ze znacznie mniejszą przyjemnością.

Nie trzeba być fanem idei spadku gospodarczego (osobiście sam byłbym w tej materii zapewne nieco bliżej Fücksa niż „sceptyków wzrostowych”, przynajmniej średniookresowo) by zauważyć, że krytyka ta zmienia się później w dość optymistyczne spojrzenie na kapitalizm i jego zdolności adaptacyjne.

Nie są one rzecz jasna bezpodstawne, jednak wizja zastąpienia opartej na intensywnej konsumpcji gospodarki eko-hedonizmem wydaje się zbyt piękna, by była prawdziwa.

Z jednej strony zachwyca się on trendami i zjawiskami, których zwolennicy innych szkół myśli ekopolitycznej nie są wcale przeciwnikami. Idee demokracji energetycznej czy przechodzenia od posiadania w stronę udostępniania towarów i usług takich jak samochody czy narzędzia remontowo-budowlane nie wymagają przecież opowiadania się za czy przeciw kapitalizmowi.

Zbyt łatwo też przychodzi mu zapominanie o realnych stawkach i problemach, jakie generować może podszywanie się przez graczy rynkowych pod rozwiązania mające stanowić fundament nowej gospodarki.

Najlepszym tego przykładem staje się używanie terminu „ekonomia współdzielenia” przez np. Ubera, który za pomocą „twórczej destrukcji” nie tylko zagraża taksówkarzom, ale (przy braku przemodelowania całego systemu zabezpieczeń społecznych) może wręcz zwiastować kolejną fazę uelastyczniania czasu pracy i zamazywania różnic między nim a czasem wolnym.

Bardzo optymistyczne podejście do technologii, bagatelizujące związane z nią wyzwania poważnie utrudnia autorowi obronę dotychczasowych założeń ruchu Zielonych, takich jak niechęć wobec uprawy roślin GMO czy energetyka atomowa.

Obrona z pozycji „zasady przezorności” słabnie, gdy argument ten rzadko pojawia się również i w innych dziedzinach. Obrona z pozycji struktur władzy i wolnorynkowych stosunków produkcji jest z kolei utrudniona, gdy niezbyt przychylnie patrzy się na możliwość zaprezentowania wiarygodnej alternatywy.

Remontować, reformować, obalać?

Przede wszystkim jednak problem z „Zieloną rewolucją” ma polityczny charakter. Nie prezentuje ona bowiem za bardzo przekonującej ścieżki dla ruchów ekopolitycznych w czasach wzrostu prawicowego populizmu.

Czym Zieloni mieliby się odróżniać od innych sił politycznych? Wydaje się, że powinni wspierać świadomą, etyczną konsumpcję oraz nowy, zielony biznes – z tym że już to robią i rzadko, nawet w krajach Europy Północnej, pozwala im to na przekroczenie pułapu 10-15% poparcia. O sytuacji w państwach, w których o takim pułapie mogą tylko marzyć nie wspominając…

To prawda, że właściwie żaden nurt polityczny nie znalazł jeszcze dobrej odpowiedzi na wzrost nostalgii za suwerennością oraz dążenia do „odzyskania kontroli”. Problem w tym, że ekopolityczny nurt ideowy z dotychczas dominującą w nim strategią uczestnictwa w mainstreamie z domaganiem się jego istotnych zmian zaczyna napotykać na istotne kłopoty.

Widać to nie tylko na przykładzie wypadnięcia niemieckich Zielonych z Landtagu w Meklemburgii, ale przede wszystkim w prognozach wyników wyborów do Parlamentu Europejskiego, według których grupa Zielonych stałaby się najmniejszą frakcją europarlamentarną.

Większe sukcesy zaczyna aktualnie święcić radykalna lewica, którą ekopolityczki i ekopolitycy często krytykują za niechęć do brania udziału w wypracowywaniu kompromisowych rozwiązań w PE.

Wyraźne alternatywy dla status quo – nawet, jeśli okazują się później bardzo do niego podobne – są dziś dla elektoratu nader atrakcyjne. Dowodzą to Brexit, wygrana Trumpa czy poparcie dla Frontu Narodowego, Partii Wolności w Austrii i Holandii czy Alternatywy dla Niemiec. Także po lewej Bernie Sanders czy Pablo Iglesias są dziś bardziej na fali wznoszącej niż Hillary Clinton czy SPD.

Mówić własnym głosem

Być może więc zamiast dowodzić, że ekologię jest tak bardzo kompatybilna z gospodarką rynkową (gracze rynkowi dostrzegają to sami) warto pokusić się o zaprezentowanie szerszego spojrzenia?

Na samym początku wykluwania się zielonej myśli politycznej dużo mówiło się o niej w kontekście budowy już nawet nie szkoły myśli, ale wręcz alternatywnego wobec kapitalizmu i socjalizmu systemu polityczno-ekonomicznego.

W momencie ściskania głównego nurtu przez nowe siły z lewej i prawej strony sceny politycznej być może warto o tych początkach sobie przypomnieć. Nie po to, by po raz kolejny rzucać hasłem o „byciu poza lewicą i prawicą” (które częściej uzasadniało zgniłe kompromisy w rodzaju „ścieżki rowerowe za cięcia socjalne” jak w Irlandii), ale by odzyskać intelektualną śmiałość.

I tej, intelektualnej śmiałości wypada życzyć Zielonym w Nowym Roku. Nie tylko dla jak największej ilości mandatów w tym czy innym parlamencie, ale dla tchnięcia nowego ducha w chwiejące się zasady sprawiedliwości społecznej i ekologicznej oraz wiary w to, że prawa człowieka nie są tylko abstrakcyjnymi ideami, bez których można sobie poradzić.

Ralf Fücks, Zielona rewolucja, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2016, 408 s.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.