Praca z chlebem i bez chleba: O pożytkach z dochodu gwarantowanego
Mamy coraz więcej dowodów, że obecny model pracy się nie sprawdza. Brakuje nam mechanizmów powstrzymania dewastacji dobra wspólnego, łącznie z tym najcenniejszym: biosferą naszej planety umożliwiającą nam wszystkim przeżycie. Jednakże nasz destruktywny wpływ na planetę nie jest skutkiem naszego człowieczeństwa, ale globalnego systemu społecznego, w którym wszyscy żyjemy. Zaś nierówna relacja pomiędzy kapitałem a pracą stanowi istotę tego systemu.
Monika Kostera: Pod koniec XIX wieku amerykański inżynier Frederick Taylor zaproponował system zarządzania produkcją przemysłową, który nazwał „naukowym zarządzaniem”. To była nazwa, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, sexy i rynkowa – miała wywołać pozytywne skojarzenia z rygorystycznym, uporządkowanym podejściem do produkcji. Nie był naukowy w tym sensie, że nie prowadziły do jego sformułowania żadne badania naukowe. Był to system czysto techniczny, inżynierski, mający na celu maksymalną efektywizację pracy. Opierał się na podziale pracy na najmniejsze części składowe i dokładnym opisie czynności niezbędnych do wykonania pracy, wraz z precyzyjnym określeniem czasu trwania każdej czynności. Następnie przydzielano bardzo rudymentarne zadania pracownikom. Nie wymagało to żadnej wiedzy, żadnego doświadczenia, nawet żadnej inteligencji. Pracownik był mikro-sterowany przez przełożonego i niemal idealnie wymienny, a więc tani. Płaciło się mu mało, a dominującą formą wynagrodzenia stał się od tej pory akord.
System rozpowszechnił się w całym uprzemysłowionym świecie, także w Związku Radzieckim po rewolucji. Lenin początkowo krytykował taylorowski system pracy, ale bardzo szybko sam go wprowadził, włącznie z akordem, symbolizującym wszak dla ruchu związkowego absolutny wyzysk i zniewolenie. Ten system miał w założeniu dotyczyć tylko stanowisk wykonawczych, czyli robotników, ale wkrótce rozpowszechnił się na pracowników biurowych, a potem także na profesje: nauczycieli, medyków, naukowców.
Obecnie mamy do czynienia z rozpowszechnionym systemem zarządzania pracy wzorowanym na obozie pracy przymusowej, jak argumentuje australijski profesor zarządzania Peter Fleming. Praca w niemal dowolnym miejscu pracy jest fragmentaryzowana, mikro-zarządzana, nudna, pozbawiona jakiejkolwiek inwencji i coraz rzadziej – godności.
Z jednej strony stała się czymś w rodzaju złotego cielca, wielkiego idola – dyskurs społeczny każe wypowiadać się o niej jak o świętości absolutnej. Każdy musi pracować, a wszelki odpoczynek jest podejrzany. Relaks stał się tym, czym seksualność była za czasów Wiktoriańskich – wielkim tabu. Pracownik musi wyrażać entuzjazm dla najbardziej nudnej a nawet plugawej pracy, twierdzić, że kocha to co robi, prezentować ekstatyczny wyraz twarzy. Już nie wystarczy uśmiech, trzeba śmiać się całą gębą.
Z drugiej strony – system zarządzania oparty na obozie pracy, który sprawia, że każda praca jest przykra, nieciekawa, bezsensowna, jak pisze antropolog David Graeber. To tak jakby z definicji praca miała być karą biblijnych proporcji, którą trzeba przyjąć bez szemrania i z masochistyczną wdzięcznością; jakby wykroczeniem było odczuwać prawdziwą przyjemność ze swojej pracy. Mówimy dziś o „antropocenie”, epoce zdominowanej przez działalność człowieka. Niszczymy środowisko, zatruwamy życie na naszej planecie. W tym nasze własne. Czy jest ratunek, czy można coś zrobić z ludzką pracą?
Jerzy Kociatkiewicz: Warto zauważyć, że kilka dekad przed Taylorem i spółką, Fryderyk Engels swoją i Marksa propozycję socjalizmu również nazwał naukową, w kontrze do utopijnych, jego zdaniem, propozycji swoich poprzedników. Można uznać, że takie były czasy, że naukowość (przynajmniej w nazwie) popłacała, ale wydaje mi się, że chodziło jednak o coś więcej: o podzielaną tak przez Engelsa, jak i Taylora wiarę, że wybór właściwej metody analizy umożliwi znalezienie bezsprzecznie trafniejszych rozwiązań. Frederick Taylor szczerze chyba wierzył, że jego podejście zwiększy zarówno dobrostan, jak i szczęśliwość pracownika, którego wyższa efektywność przełoży się na wyższe dochody i lepsze warunki życia. Henry Ford, przedsiębiorca i kapitalista, którego trudno posądzić o jakiekolwiek lewicowe sympatie, i który z entuzjazmem wprowadzał zasady naukowego zarządzania w swoich fabrykach, mógł nie czuć się hipokrytą pisząc w swojej biografii:
Kapitał, który nie tworzy coraz to nowych i lepszych stanowisk pracy jest bardziej bezużyteczny niż piasek. Kapitał, który nie poprawia nieustannie warunków codziennej pracy i nie przyczynia się do bardziej sprawiedliwej zapłaty za pracę nie spełnia swojej najwyższej funkcji. Najwyższa funkcją kapitału nie jest generowanie pieniędzy, ale umożliwienie pieniądzom lepiej służyć poprawie życia.
Dziś słowa Henry’ego Forda brzmią jak marzenia utopijnego socjalisty: w miejscach pracy widzimy skutek uboczny działalności kapitału, dla którego zatrudnienie pracownika stanowi ostateczność, wciąż jeszcze nie do uniknięcia w procesie generowania zysków.
Doskonale to widać na rynkach finansowych, gdzie wiadomość o zwolnieniach bardzo często powoduje wzrost wartości firmy. Tę zmianę w nastawieniu widać również w medialnych dyskusjach o robotach przemysłowych: nie oczekujemy już, że uwolnią one pracowników od nudnej i ciężkiej harówki (jak wyobrażali to sobie dwudziestowieczni futuryści), ale spodziewamy się, że zajmą miejsca pracy i „zabiorą pracę” niechętnym do jej oddania pracownikom.
Kiedy pracę postrzegamy jako kaprys pracodawcy, a nie jedyny społecznie dopuszczalny sposób wykorzystania kapitału, jako naturalne jawi się nam dążenie kapitału (właścicieli, akcjonariuszy, inwestorów) do maksymalnego możliwego wyzysku, ograniczanego jedynie (choć i to nie zawsze) obowiązującymi przepisami prawa. Trudno przychodzi nam zauważenie, że nasz system prawny, którego prawo pracy jest jedynie małą cząstką, w dużej części zajmuje się ochroną kapitału przed pracownikami. Daje wszak możliwość dowolnego prawie gromadzenia kapitału i dysponowania takowym, chroni nierówności majątkowe i umożliwia ich przekuwanie w relacje władzy. Polska konstytucja deklaruje „społeczną gospodarkę rynkową” opartą na solidarności, jednak dalej w porządku prawnym solidarność owa pojawia się wyłącznie jako hamulec dla możliwych ekscesów, nieśmiało wykrojony z obszaru „wolności gospodarczej.”
Mamy coraz więcej dowodów, że ten model się nie sprawdza. Brakuje nam mechanizmów powstrzymania dewastacji dobra wspólnego, łącznie z tym najcenniejszym: biosferą naszej planety umożliwiającą nam wszystkim przeżycie. Nie przypadkiem wielu naukowców, jak filozof Donna Haraway czy ekonomista Daniel Ruccio, proponują rozmowę nie o antropocenie, ale o kapitałocenie (okropne słowo do opisu okropnej rzeczywistości): nasz destruktywny wpływ na planetę nie jest skutkiem naszego człowieczeństwa, ale globalnego systemu społecznego, w którym wszyscy żyjemy. Zaś nierówna relacja pomiędzy kapitałem a pracą, pomiędzy pracodawcą a pracownikiem, stanowi istotę tego systemu.
I dlatego, moim zdaniem, nie możemy rozmawiać o pracy nie rozmawiając o relacjach władzy: o swobodzie działania, którą daje bogactwo i o zniewoleniu nieodłącznie towarzyszącemu pracy najemnej. Kiedy coraz mniej opiekuńcze państwo stawia wielu z nas przed wyborem znalezienia pracy bądź utraty środków do życia, efektem nie jest motywacja, a desperacja. Dlaczego świat pełen desperatów wydaje się tak wielu z nas światem nie tylko normalnym, ale i pożądanym? Czy pomysł powszechnego dochodu gwarantowanego może dać nam kolektywną szansę na życie bez desperacji? Czy i jak bylibyśmy w stanie odróżnić prace konieczną od pracy bez sensu?
Jarosław Niemiec: Oto są pytania! Nie wiem czy na obecną sytuację świata pracy kształtowaną i uzasadnianą językiem nauki nie należy odpowiedzieć językiem wartości. Zastrzegam przy tym, że tę naukę momentami mam ochotę brać w cudzysłów, gdyż trudno już odróżnić pewne teorie od ideologii. Nawet zakładając, że potraktujemy to jako naukę rzetelną, to mnogość nurtów i kierunków skłania mnie do pewnego neopozytywistycznego poznawczego aktu desperacji i kapitulacji w obliczu braku możliwości ustalenia obiektywnej prawdy, który postulował Popper, mianowicie że trzeba coś wybrać. Nie podzielam tego poglądu, ale rzeczywiście świat pracy chyba nie ma wyjścia. Uwikłanie się w udowadnianie, która teoria społeczno-ekonomiczna jest naukowo i obiektywnie lepsza, przekracza nasze możliwości i powoduje, że tracimy dystans jako pracownicy do uciekającej nam światowej ekonomii i reagujemy zbyt wolno na zbyt szybkie zmiany.
Język wartości jest takim uniwersalnym językiem świata pracy i żądanie „pracy i chleba” zawsze będzie aktualne. Wobec tego, dokonując wyboru, odpowiadam, że podstawowy dochód gwarantowany jest na ten moment najlepszym, ale tylko pierwszym krokiem ku zniesieniu bezwzględnego darwinizmu społecznego i ekonomicznej przemocy. Jednocześnie musimy sobie zdawać sprawę, że nie daje z automatu gwarancji życia bez desperacji, bo nie zapewnia wprost poczucia przynależności społecznej, poczucia sprawczości czy przydatności, a więc tych potrzeb, które zapewnia praca wytwórcza o charakterze społecznym w pełnym tego znaczeniu. O ile sprawiedliwy podział dóbr można sobie wyobrazić, choć bardzo trudno wprowadzić w życie, to wyzwaniem pozostaje społeczna organizacja pracy zapewniająca z jednej strony jakość i efektywność dla społeczeństwa, a z drugiej strony satysfakcję dla pracownika.
Na pewno warto wziąć tu pod uwagę rozwój technologii z technologią cyfrową i transformacją energetyczną na czele, które z czysto ekonomicznego punktu widzenia są dla świata pracy śmiertelnym zagrożeniem, ale też przez swoją wydajność otwierają wielkie możliwości uniezależnienia się od przyrodniczej walki o byt. Do tego należy otworzyć dyskusję o motywacji społecznej i przywołać tę już może banalną, ale z aksjologicznego punktu widzenia skuteczną i atrakcyjną, humanistyczną teorię piramidy potrzeb. Posługiwanie się językiem wartości w nauce nie oznacza popperowskiej rezygnacji z poznania obiektywnej prawdy, ale jest jak najbardziej poprawnym uzupełnieniem jej statusu metodologicznego nauk społecznych o cel aplikacyjny. A więc – o to wszystko, co zostało z czasem utracone bądź zapomniane w teoriach zarządzania, które opisujecie, gdyż w ostatecznej instancji rozstrzygało kryterium zysku. Świat pracy jest tą strona stosunków społeczno-ekonomicznych, który musi mówić, że praca ma służyć ludziom, a nie zyskom, bo nie wyobrażam sobie, żeby mówił o tym właściciel największej sieci sprzedażowej i bilioner.
Monika Kostera: Nie wierzę w naukę w pełni obiektywną, udzielającą trafnych odpowiedzi na każde pytanie. Ursula Le Guin pisała kiedyś, że prawda jest jak ocean. My zarzucamy nań nasze sieci i wyciągamy drobne fragmenty, mgnienia czegoś, co przekracza nasze rozumienie. Myślę, że to bardzo dobry pomysł, żeby rozmawiać językiem wartości także o nauce, a już na pewno o tym, co aplikacyjnego nauka może wnieść w nasze życie.
Tak jak mówisz, Jarku, technologia może sprawić, że nierówności jeszcze bardziej wzrosną, ale może też dać nam wreszcie wolność od przymusu pracy na masową skalę. Amerykański psycholog James Gibson ukuł pojęcie afordancji na oznaczenie sposobu, w jaki ludzie i zwierzęta postrzegają elementy swojego środowiska – czyli potencjalność używania czegoś, powtarzających się sposobów wykorzystania. Ten sam element może służyć człowiekowi np. jako narzędzie rolnicze do produkcji żywności i jako broń do atakowania sąsiada – afordancja tego elementu oznacza przejście od tej pojedynczej możliwości do systematycznego stosowania, które staje się częścią np. struktury społecznej. Element staje się stałą częścią większego wzorca, systemu. Gibson podał jako przykład pisanie listu. Korespondowanie listowne wymaga osoby, która chce i umie list napisać. Ale to zdecydowanie za mało. Aby był to list w takim znaczeniu, w jakim go rozumiemy, potrzebna jest też skrzynka pocztowa i sam system pocztowy, który zapewni, że list dotrze do adresata. Afordancja nie jest ani obiektywną, ani subiektywną właściwością, ale moim zdaniem bardzo elegancko rozprawia się z redukcjonizmem i determinizmem. Nie jest prawdą, że technologia z koniecznością wymusza takie czy inne porządki społeczne. Nie jest też prawdą, że nie ma żadnych skutków. Ma takie skutki, jakie przystają do systemu społecznego.
Chodzi więc o to, by te nowe technologie i inne fragmenty wielkiego oceanu prawdy przyrody, schwytane w nasze naukowe sieci, przyniosły nam i planecie coś dobrego, żebyśmy byli w stanie przy ich pomocy stworzyć lepsze społeczeństwo, lepszy świat – coś, co chwytamy w sieci nauk społecznych. Co to znaczy lepszy? To właśnie jest kwestia wartości, język wartości. Nam tu w trójkę chodzi o lepszy dla planety i lepszy dla ludzi pracy. Czy to się da połączyć? Oczywiście – ocena prawdy jest nieskończona. Ale w jaki sposób? To już jest pytanie o wartości. Jeśli dla kogoś istnieją tylko finansowe, to odpowie na nie inaczej niż np. nasza trójka. Więc ja zaryzykuję pierwsza to, co nam wszystkim chyba chodzi po głowie. Jerzy pytał: „Czy pomysł powszechnego dochodu gwarantowanego może dać nam kolektywną szansę na życie bez desperacji?” Odpowiem na to pytanie tak: nie mam pojęcia, ale uważam, że koniecznie musimy spróbować.
Dochód podstawowy chyba sam w sobie wartością nie jest, bo może być używany przez kapitalistyczne państwo jako coś w rodzaju zasiłku mizerii dla bezrobotnych mas. Ale może być dobrym środkiem do celu, jakim jest podważenie kapitalistycznego dogmatu o przymusie pracy. Koniec masochizmu. Koniec totalnego uzależnienia od „pracodawcy” – czyli, tak naprawdę – pracokupca. Ludzie zyskują jakąś przestrzeń do robienia innych rzeczy, w tym być może użytecznej społecznie pracy, jaką jest opieka nad innymi, a może do odpoczynku. To – oprócz dania pracownikom możliwości oddechu, co samo w sobie jest cenne – może być tym podmuchem wiatru historii, który ostatecznie wykolei kapitalistyczną machinę, w końcu opartą na wyzysku, na czerpaniu korzyści z cudzej, pracy. A co wy o tym myślicie?
Jerzy Kociatkiewicz: Pytanie o to, czym może być dochód podstawowy, dotyka, moim zdaniem, sedna problemu. Nie możemy spytać, czym jest, bo obecnie to wyłącznie pomysł, poddany dotąd tylko kilku ograniczonym próbom. Najbardziej znany z nich i zakrojony na najszerszą skalę był fiński eksperyment, w którym grupa dwóch tysięcy bezrobotnych otrzymywała przez dwa lata dodatkowe stypendium w wysokości kilkuset euro (niezależnie od innych form zasiłku i pomocy społecznej). Jako że programem objęte były wyłącznie osoby bezrobotne (w chwili rozpoczęcia eksperymentu), trudno tu analizować wpływ bezwarunkowego dochodu na pracę. Wiadomo, że nie miał on większego wpływu na zdolność objętych nim osób do jej podjęcia (w jedną bądź drugą stronę), co nie powinno szczególnie dziwić, jako że ich bezrobocie wynikało często z przyczyn zdrowotnych lub rodzinnych. Nie dziwi również, że otrzymywanie dochodu bezwarunkowego wpłynęło pozytywnie na samopoczucie i dobrostan uczestników eksperymentu. Wyniki innych, mniejszych eksperymentów są równie niekonkluzywne. Ale chyba nie powinno nas to dziwić, przecież problem mamy z samym zadaniem pytania, na które odpowiedzią byłby powszechny dochód gwarantowany.
Choć może nie powinno to nas dziwić. Już w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku badacze zarządzania, Michael Cohen, James March i Johan Olsen, opublikowali wyniki swoich badań nad zbiorowym podejmowaniem decyzji. Argumentowali, że uporządkowany model, w którym dopiero po identyfikacji problemu zaczynamy szukać sposobu jego rozwiązania, to w najlepszym wypadku drastyczne uproszczenie, a najczęściej całkowita iluzja. Zamiast tego zaproponowali barwnie nazwany model kosza na śmieci: nowe rozwiązania pojawiają się i zyskują poparcie niezależnie od problemów, a wdrażane są, gdy grupy decyzyjne uznają, że pasują do rozważanych właśnie trudności. Innymi słowy, odpowiedzi znajdujemy niezależnie od pytań, a dopasowywanie jednych do drugich odbywa się zawsze w warunkach niepewności.
Wydaje mi się, że dochód gwarantowany jest właśnie taką odpowiedzią na nie do końca sprecyzowane pytanie. Większość oceniających zgadza się, że wdrożony na szeroką skalę na pewno w radykalny sposób zmieniłby relacje pracy, relacje władzy i system ekonomiczny. Nie mamy jednak narzędzi modelowania systemów tak skomplikowanych jak ludzka społeczność, więc wszystkich średnio- i długookresowych skutków po prostu nie potrafimy zrozumieć. Powinniśmy jednak pamiętać, że podobna niepewność towarzyszyła wszelkim istotnym zmianom społeczno-ekonomicznym, niezależnie od tego, czy wdrażane były na skutek działań centralnych władz, czy na skutek ruchów oddolnych. Nie myślę tu jedynie o przewrotach i rewolucjach, politycznych i przemysłowych, ale także o wprowadzeniu powszechnych emerytur, opieki zdrowotnej czy płatnych urlopów.
Sądzę, że możemy się zgodzić, że dochód podstawowy w znaczący sposób, choć nie całkowicie, podważa utowarowienie relacji pracy, czyli możliwość zrównania pracy z jej wartością rynkową. To potraktowanie serio przywołanego przez Jarosława żądania „pracy i chleba”, zrozumienie, że nie jest ono pragnieniem wyłącznie materialnym. Jeśli praca nie jest jedynie sposobem uzyskiwania przychodu, do czego próbuje nas przekonać kapitalizm, to po uzyskaniu chleba, potrzeba pracy wciąż pozostanie. Nie tylko przedsiębiorcom i kapitalistom, ale wszystkim z nas. To, czego wciąż nie wiemy, to ile pracy naprawdę potrzebujemy i ile potrzebuje jej nasza wymarzona gospodarka.
Trzeba przyznać, że kapitalizm oferował tu prostą, dwuczłonową i całkiem wiarygodną odpowiedź: wszystko można utowarowić, czyli przeliczyć na wartość finansową, a nasze pragnienia nie mają granic. Dlatego gospodarka miała rozwijać się w nieskończoność, a Henry Ford snuł marzenia o ciągłym tworzeniu coraz to lepszych miejsc pracy. Dopóki potrzeba chleba pozostaje niezaspokajalna, w długim okresie niewyczerpana pozostaje zarówno podaż pracy, jak i popyt na nią. Dziś wiemy, że istnieją granice wzrostu, a co do możliwości utowarowienia całego ludzkiego życia wciąż mamy wątpliwości.
Jak więc myślicie: czy dochód podstawowy to krok w kierunku znalezienia niekapitalistycznej odpowiedzi na pytanie o podaż i popyt pracy, czy też odwrotnie: zbadanie chęci do pracy społeczeństwa pozbawionego ekonomicznego przymusu jest warunkiem koniecznym do wprowadzenia dochodu gwarantowanego?
Jarosław Niemiec: Dochód gwarantowany nie może być celem samym w sobie, z czym w zasadzie dotąd się zgadzamy. Wszyscy zwróciliśmy uwagę, że poza żądaniem zaspokojenia potrzeb materialnych, mamy żądanie godnej, konstytuującej nasze człowieczeństwo pracy. Wobec tego może popełnię akademickie faux pas i dam odpowiedź rozstrzygającą na wstępie: dochód podstawowy to krok w kierunku znalezienia niekapitalistycznej odpowiedzi na pytanie o podaż i popyt pracy.
Z punktu widzenia interesu klasowego, często praktyka wymaga, byśmy stawiali żądania zmiany, nie mając dokładnej wiedzy o możliwych efektach. Musimy polegać na uprawdopodobnieniu na podstawie przesłanek, a takie przesłanki mamy. Można do nich zaliczyć choćby wspomniane przez Jerzego eksperymenty z dochodem podstawowym. Można posiłkować się dialektyką, która opisuje wzajemne relacje pomiędzy praktyką, a teorią społeczną, czy klasycznie mówiąc bazą i nadbudową i podobnie jak praktyka działacza, również opiera się na uprawdopodobnieniu, a nie determinizmie przyczynowo skutkowym. Wobec mnogości teorii dość dobrze udowodnionych przez nauki społeczne, wskazujących na pozamaterialne potrzeby ludzkie związane z pracą, mnogości teorii dotyczących organizacji społeczeństwa warunkowanego przez organizację pracy, a te już są oparte na historycznych i empirycznych dowodach, możemy założyć, że wielce prawdopodobne jest, że dochód gwarantowany pozwoli na zaspokojenie potrzeb podstawowych z pewnością, a zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa, jest wielce prawdopodobne, że pracownik mający pewnie zabezpieczone potrzeby podstawowe będzie tym chętniej poszukiwał w pracy czegoś więcej, niż tylko zarobku, a mianowicie tzw. potrzeb wyższego rzędu, z samorealizacją na czele. Wizja jest na tyle kusząca, że grzechem byłoby nie spróbować.
Przytoczona przez Monikę teoria afordancji, która jest bardzo dialektyczna, może z kolei pomóc uporać się z pewnymi obawami przed niepożądanymi efektami, które może wywołać powszechny dochód gwarantowany. Jeśli zostanie wdrożony w system społeczny jako realizacja wartości jaką jest humanistyczny wymiar pracy, to pobudzi do aktywnego i twórczego działania. Jeśli będzie wypłacany tylko po to by zepchnąć pewne grupy społeczne do gett czy enklaw dla świętego spokoju i izolacji od klas zamożniejszych, aktywnie biorących udział w życiu społecznym, bo takie zagrożenie często wskazują krytycy dochodu gwarantowanego, to rzesze ludzi skaże na wegetację za minimum socjalne. Niestety bez praktyki nigdy się tego nie dowiemy. Nie doświadczymy nawet innych form organizacji życia społecznego i pracy niż formy oparte na utowarowieniu i przymusie. Zbadanie efektów powszechnego dochodu gwarantowanego będzie możliwe, jeśli zacznie on funkcjonować, tak jak opis kapitalizmu był możliwy dopiero wtedy, kiedy kapitalizm zaczął się rozwijać.
Pewnych przesłanek dostarcza nawet polska praktyka polityczna obozu rządzącego i nietrafiona krytyka tej praktyki wyrażana przez opozycję. Wyszło dokładnie odwrotnie niż zakładały plany rządu i kasandryczne prognozy opozycji. 500 plus miało w założeniach rządu zwiększyć dzietność, a w wersji opozycji miało być rozdawnictwem, które spowoduje, że ludzie przestaną pracować, a obciążenie budżetu zrobi z Polski drugą Grecję. Okazało się, że zakresie demografii nic się nie zmieniło i już dawno zapomniano o tych celach, za to w mizerii polskiej polityki społecznej stało się poważnym świadczeniem socjalnym i nic strasznego nie wynikło z tego dla budżetu, a sytuacja na rynku pracy wręcz poprawiła się. 500 plus jako świadczenie bezwarunkowe w pewnym zakresie zadziałało, tak jak spodziewamy się tego po dochodzie gwarantowanym. Uwolniło ludzi od podejmowania z przymusu pracy za nieprzyzwoicie niską płacę i w warunkach urągających ludzkiej godności. Zmusiło tym samym zatrudniających do poprawy warunków pracy i płacy. Organizacje biznesu ogłosiły wręcz, że mamy rynek pracownika, co oczywiście jest wielką przesadą. Powtórzę więc: wdrażać i dokonywać krytycznej ewaluacji, żeby w trakcie nie zmienił się założony przez nas charakter powszechnego dochodu gwarantowanego tak, jak to się zdarzyło z 500 plus, choć akurat w tym przypadku z korzyścią, bo dostarczyło dobrych argumentów na rzecz podobnych bezwarunkowych świadczeń.
Realizację powszechnego dochodu gwarantowanego już można całkiem sensownie planować i włączać w system społeczno-ekonomiczny w procesie, w którym bierze udział moja branża – górnictwo. No właśnie, tu można się zastanowić czy bierze udział, czy może powinna naprawdę wziąć udział. Postulatem związkowym jest transformacja branży energetycznej, w której podmiotem i wykonawcami będą pracownicy. Drogą do tego celu jest naszym zdaniem zagwarantowanie dochodu i pracy osobom odchodzącym z górnictwa, co jest zupełnie odmienne od dotychczasowych praktyk transformacji polegających na odgórnych restrukturyzacjach ekonomicznych bez udziału załóg pracowniczych. Te gwarancje siłą rzeczy muszą być nadrzędne wobec kryterium opłacalności ekonomicznej. Z drugiej strony postulat ekologów o dotacjach, gwarancjach dochodów i zapewnienia potrzeb ludności krajów o niskim poziomie uprzemysłowienia w zamian za zachowanie cennych dla całego świata obszarów biosfery jest przykładem modelu dochodu gwarantowanego w skali globalnej, co więcej niezbędnym, żeby powstrzymać np. wycinkę lasów deszczowych w Brazylii w celu wypasu bydła, którego hodowla jest tam jedną z kluczowych gałęzi gospodarki.
Na tym przykładzie można wymownie pokazać, że cele dochodu gwarantowanego to coś więcej niż prosty zasiłek. Może być też drogą do zmiany paradygmatów ekonomicznych, niezbędnym warunkiem rozwoju cywilizacji, o ile ta cywilizacja ma przetrwać i być choć trochę lepsza.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.