ISSN 2657-9596

Teatr w czasach zarazy

Wojciech Cegielski
21/05/2013

Ci, którzy twierdzą, że sztuka nie powinna propagować doktryn, mają zazwyczaj na myśli doktryny sprzeczne z ich własnymi.
Jorge Luis Borges

W czasach słusznie minionych teatr był polityczny. Mimo iż na scenie królowała głównie klasyka, widzowie z zapartym tchem śledzili przedstawienie, w każdym słowie czy geście dopatrując się aluzji wymierzonych we władze. Mimo nacisków i wszechobecnej kontroli teatr był ostoją niezależności. W dzisiejszych czasach polityka (ta prawdziwa) coraz rzadziej pojawia się na teatralnej scenie, za to chętnie gości za kulisami.

Teatry finansowane z budżetu państwa lub przez miejskich radnych nie podejmują ważnych społecznie tematów, a jeśli już podejmują, to często w politycznie „poprawny”, a więc grzeczny, przewidywalny i – co za tym idzie – nudny sposób. Groźba odwołania dyrektora lub ograniczenia środków na działalność placówki skutecznie zniechęca do poruszania na scenie niewygodnych tematów i poszukiwania ambitniejszego repertuaru. Przykłady odwoływania wybitnych dyrektorów teatrów, który nie tylko mogli pochwalić się ambitnym repertuarem, ale także dobrą frekwencją są liczne. Takie próby podejmowano wobec, Jacka Głomba czy Krzysztofa Mieszkowskiego. Ostatnio usiłowano odwołać Ewę Wójciak z Teatru Ósmego Dnia tylko dlatego, że wyraziła swą prywatną opinię na społecznościowym portalu.

Skoro więc nie można wyrażać swych opinii na Facebooku to czy można robić to poprzez sztukę? Można, ale to się zupełnie nie opłaca, bo jeśli jakiś dyrektor będzie niepokorny to nawet gdy nie uda się go odwołać, zawsze można zmniejszyć mu dotację. A mała dotacja oznacza cięcia repertuarowe. Najlepiej więc przyjąć postawę konformistyczną i popularyzować nikomu niezagrażającą szmirę. Doszło do tego, że nawet odważni dyrektorzy scen coraz bardziej unikają polskiego dramatu współczesnego, który w niekonwencjonalny sposób podejmuje problemy społeczne czy etyczne. W efekcie na deskach królują bajki, lektury szkolne lub spektakle o żywotach świętych. Albo też pozbawione głębszych treści spektakle muzyczne, do których angażuje się znane z telenowel lub różnorakich telewizyjnych konkursów celebrytki/celebrytów, zwykle o nienachlanym talencie i pokazuje się ich gawiedzi podobnie, jak dawniej pokazywano na jarmarkach kobietę z brodą lub zdechłego wieloryba.

Innym sposobem na bezpieczne wydanie dotacji jest zakup licencji na zagraniczną, napisaną pół wieku temu ramotę, która z przymrużeniem oka opowiada o relacjach damsko-męskich i aby znaleźć pretekst do wystawienia trącącego myszą spektaklu wrzuca się go we współczesne realia (co zwykle jest chybione), dodaje kilka wulgaryzmów albo rozbiera na scenie aktorkę lub aktora. W środowisku polskich autorów krąży lista tematów, których lepiej nie tykać w scenariuszach teatralnych. Wśród tych tematów są: święci i dostojnicy Kościoła katolickiego, in vitro, eutanazja, tematyka gender i inne. Najchętniej szefowie teatrów widzieliby kolejną mutację „May Day”, bowiem to miła i bezpieczna ramotka i na tym tytule nikt nie popłynął. O ile nie można się dziwić nielicznym teatrom prywatnym, że pokazują lżejszy repertuar, o tyle pokazywanie sztuk o ciężarze telenowel w poważnych teatrach państwowych budzi słuszny sprzeciw bardziej wymagającej publiczności. Jak tak dalej pójdzie, na scenach będziemy mogli obejrzeć już tylko przysłowiową „Zemstę” albo program satyryczny w wykonaniu żałosnych kabaretów, które znamy z telewizji.

Czy zatem skazani jesteśmy na pozostanie w domach? Ależ skąd! Patrząc kondycję teatru z drugiej strony, mamy prawdziwy wysyp festiwali teatralnych prezentujących rzeczy ważne i ciekawe, a także mnóstwo grup amatorskich na całkiem przyzwoitym poziome artystycznym, nie ustających w poszukiwaniu czegoś nowego, świeżego i współczesnego. Pozostaje też elita twórców niepokornych, których istnienia nie da się nie zauważyć lub zignorować. Niewątpliwe trumfy świeci duet: Monika Strzępka / Paweł Demirski, którzy w sztuce „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej” szydzą z naszej zbiorowej niepamięci.

Nie ulega wątpliwości, że w niesprzyjających czasach twórcy, którzy mówią o sprawach ważnych, zdobywają głownie nagrody na krajowych i międzynarodowych festiwalach. Te spektakle mają swoja wierną publiczność; czasem też młodzi gniewni obejmują dyrektorskie stanowiska, jak Jan Klata, który pokonując czterech utytułowanych konkurentów od stycznia tego roku szefuje Teatrowi Staremu w Krakowie. Stanowi to jednak wisienkę na torcie, przyznaję, dość smakowitą, ale reszta deseru ma niestety mdły smak.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.