Wędrujemy po świątyniach
Monika Kostera i Julia Witeńska: Dwugłos o wędrowaniu.
M: Gdy rozmawiałyśmy o wędrowaniu po ogrodach, opowiadałaś o ogrodzie mniszki Jeong Kwan. Pomyślałam wtedy o świątyniach. Ostatnimi laty często tak bywa, że często bywamy w różnych miejscach położonych na trasie – czy właściwie na różnych trasach pielgrzymkowych św. Jakuba, czyli Saint-Jacques-de-Compostelle, bo na ogół bywają to różne miejsca we Francji, w samym Santiago jeszcze nie byliśmy. Muszelka św. Jakuba stała się prawie naszą stałą symboliczną towarzyszką. Ale nie tylko o szlakach pielgrzymkowych chciałam rozmawiać z Tobą w tym miesiącu, tylko o świątyniach w ogóle. Bardzo lubię odwiedzać kościoły i inne świątynie podczas wędrówek. Odwiedzam światło i cienie w każdym z nich, troszkę jak u wodopoju. Wdycham ciszę i muzykę. Odwiedzam świętych, palę im świeczkę. Zdarza się, że coś wtedy dostaję do myślenia, do trzymania w myślach. A Ty, lubisz wędrować po świątyniach?
J: Zawsze, ale to zawsze pierwszą rzeczą, którą robię przyjeżdżając do nowego miejsca jest szukanie świątyń na Google Mapsie – to jest mój punkt odniesienia do planowania dnia, pobytu, wszystkiego. To punkty na mapie, do których nigdy nie jest dla mnie za daleko. Byłam w przeróżnych świątyniach i każda wizyta była dla mnie ogromną przyjemnością, tak jak wspomniałaś głównie za sprawą ciszy, ale też czasami bardzo niecodziennych dźwięków, zapachów (!); najczęściej różnych kadzideł, owoców, ryżu, kwiatów, drzew. To tak naprawdę bardzo trudne, żeby dokładnie opisać i przekazać jakie to fantastyczne doświadczenia tym bardziej, że polegają po prostu na byciu… i to właściwie tyle.
Tęsknię!
M: Ja też! Dokładnie tak jak Ciebie, przyciąga mnie zapach świątyń. Kilka lat temu, gdy wędrowaliśmy po Sycylii, trafiliśmy do malutkiego miasteczka na górce, które było jakby całkowicie przesiąknięte zapachem kościoła, takim głębokim, korzennym, jak z opowieści o Trzech Królach. Szłam, wąchając tropy, jak pies, i takie jest tez moje wspomnienie uliczek tego miasteczka, prawie pozbawione wizji, tylko skoncentrowana uwaga i ten zapach. W końcu trafiliśmy do źródła, czy też raczej do jednego z licznych źródeł – malutki prawie całkiem ciemny, barokowy kościółek, który wydał mi się wtedy epicentrum czegoś, co nie tyle spotkałam – ale, wiedziałam wyraźnie – co spotkało właśnie mnie. Gęstwina cieni jak korzenie, łączące to miejsce z czymś bardzo żywym i nieprzeniknionym. To był ten moment, gdy zrozumiałam Barok. Spodobał mi się już wcześniej, w wielkim kościele w Monachium, zresztą ku mojemu zdziwieniu, to nie było wtedy w zgodzie z moim zmysłem estetyki. Raczej coś w rodzaju nagłego porywu serca. A tam, w tym małym kościółku, którego nazwy nie pamiętam, w małym miasteczku, którego nazwę tak samo zapomniałam, zanurzyłam się po uszy w tej substancji, która wypełnia tło obrazów Caravaggia. Czy Ty też miałaś takie swoje świątynne zanurzenia?
J: Hm, myślę, że wtedy, kiedy spędziłam 2 dni w świątyni Golgulsa w Gyeongju w Korei. Pamiętam, że w ogóle nie mogłam tam trafić i to jest niezła historia. W Gyeongju wysiadłam z pociągu na małym dworcu i wsiadłam do autobusu, który miał jechać prosto pod świątynie – szło świetnie, ale przez przypadek wysiadłam przystanek wcześniej i przekonana, że idę w stronę tej świątyni zawędrowałam lasem do gospodarstwa uroczej starszej pary. Oczywiście kompletnie nie mogliśmy się porozumieć ze względu na barierę językową, ale już samo zobaczenie ludzi po godzinie tułaczki postrzegałam jako cud tym bardziej, że się ściemniało. Moja docelowa wizyta w świątyni była oczywiście zapowiedziana, a z uwagi na to, że naprawdę robiło się już późno zadzwoniła do mnie Mniszka spytać czy wszystko jest okej i odpowiedziałam, że w sumie jest super tylko jestem w zupełnie innym miejscu, niż powinnam być. Dałam telefon Gospodyni, która akurat zajmowała się uprawą warzyw, a ona krótko potem mi go oddała i zawołała swojego męża. Mężczyzna skinął głową i parę sekund później wyjechał z garażu czerwonym pickupem i zaczął wołać mnie do samochodu. Jechaliśmy przez góry przy opuszczonych szybach prosto do świątyni – przemiły Pan czasami mnie zagadywał, a ja odpowiadałam “yes, yes!”, bo kompletnie go nie rozumiałam. Podwiózł mnie dosłownie pod drzwi Golgulsy, a tam już powitała mnie Mniszka zmartwiona tym, że spóźniłam się 5 godzin, ale jednak jakby ucieszona, że żyję. Czas w świątyni był wspaniały – qigong, 108 pokłonów, kolacja, wspólny czas z innymi osobami wizytującymi, sen, pobudka o 5, wspinaczka na górę na poranną praktykę, medytacja, śpiewy, medytacja chodzona, śniadanie, drzemka, medytacja, joga, obiad, medytacja i tak cały dzień. Mózg przestawia się na inne tory – po praktyce, w czasie wolnym nie zajmowałam się niczym innym poza odczuwaniem ogromnej radości. Osoby w świątyni z tego, co udało mi się zaobserwować reagują różnie – niektórzy są radośni, inni raczej trwają w milczeniu, skupieniu. Ciężko jednak powiedzieć, co tak naprawdę dzieje się wewnątrz.
A Ty – jak i co czujesz w świątyniach?
M: Jaka wspaniała świątynna przygoda! Moja ulubiona chyba pochodzi z innej strefy klimatycznej i innego wyznania, bo z katolickiego przyklasztornego kościoła w północnej Szkocji. Odwiedzałam przyjaciela, który jest benedyktyńskim mnichem mieszkającym w starym klasztorze, wśród potężnej przyrody i z dala od większych ludzkich osad, hałaśliwych dróg, lotnisk. Panuje tam przenikające krajobraz poczucie spokoju i ciszy. Mój przyjaciel opowiada mi czasem o zwierzętach, które się nie boją i podchodzą do niego, gdy wędruje po okolicy: bażanty, borsuki, a nawet jelenie. Raz stanął twarzą w twarz z jaskółką, gdy stał i podziwiał krajobraz na dzwonnicy kościoła. Zatrzepotała w miejscu, spojrzała mu w oczy, wydawała się raczej zaciekawiona, nie przestraszona. Wyjaśnił, że najwyraźniej nie ma żadnego powodu, w gruncie rzeczy, dla którego ludzie, nawet zbiorowiska ludzi, miałyby być antagonistycznie nastawione do środowiska naturalnego. Ludzkość sprowadziła nieszczęście na naszą planetę przez swoje ambicje, a nie z powodu jakiegoś niedającego się uniknąć postępu. Aura tego klasztoru jest czymś w rodzaju synergii między ziemią, budynkami i ludźmi. Zatrzymałam się w domku dla pielgrzymów, nieco oddalonym od klasztoru i kościoła. Rytm nabożeństw nie był tam tak definiujący jak w samym klasztorze, dzwony nie rozbrzmiewały tak mocno. Może to dlatego spóźniłam się na nabożeństwo. Zwykle bardzo dobrze pilnuję czasu, może nawet zbyt dobrze i na ogół przychodzę za wcześnie niż za późno. Tutaj tak nie było. Kiedy weszłam do kościoła, wszyscy już siedzieli w ławkach i śpiewali. I wtedy wydarzyło się coś dla mnie bardzo dziwnego – jeden z braci, ubrany w bardzo prosty szary strój, odwrócił się i uśmiechnął do mnie całą swoją osobą, jakby naprawdę cieszył się, że mnie widzi. Po mszy pogadaliśmy i powiedziałam mu w żartach, że to raczej pierwszy raz w moim życiu, by osoba duchowna cieszyła się, że przychodzę za późno do kościoła. Roześmiał się i powiedział, że rzeczywiście po prostu cieszy się, że mnie widzi i tych wszystkich ludzi, którzy kręcą się po kościele – mnisi, pielgrzymi, mniej lub bardziej dziwni przybysze. Trochę tak jak w sycylijskich kościołach, tam cały czas trwało jakieś życie socjalne. Ludzie podchodzili i zagadywali do siebie, jak w kawiarni – oczywiście między nabożeństwami. Brat wyjaśnił, że jest na wakacjach. Jako Franciszkanin Odnowy zazwyczaj żyje wśród bezdomnych i ubogich, często śpiąc pod gołym niebem, ale nawet jeśli spędza noc pod dachem, to korzysta z łóżka, tylko śpi na karimacie. Stara się być bliżej ludzi. Mówił, że to go uszczęśliwia. Ale teraz odpoczywa i też go to uszczęśliwia. Opowiadał, że wierzy we wspólny wysiłek i że jego zakon jest jednocześnie rodzajem prawdziwej wspólnoty i zorganizowanym wysiłkiem na rzecz zmiany społecznej. Tymczasem mój przyjaciel i jego bracia benedyktyni, zajmują się raczej kontemplacją i pracą w ogródku albo w kuchni klasztornej i to też jest wspólnota, choć całkiem inna. Poczułam wtedy niesamowitą wdzięczność – temu miejscu, za możliwość spotkania. Ci lokalni mnisi, ten franciszkanin, i my wszyscy, czyli goście, pielgrzymi, wędrowcy, po prostu tam byliśmy. Nikt nas nie mierzył, nie oceniał, nikt nie był lepszy niż ktokolwiek inny ani nie zasłużył na nic, ani nie musi się niczym wykazać. Było to tak silne, że nie chciało mi się z nikim gadać przez dłuższy czas, więc poszłam do ogródka. I tam przyszedł do mnie klasztorny kot Baxter.
J: Koty, psy, ptaki, ludzie, i wiele innych, tak, zdecydowanie. Tereny świątynne rzeczywiście – w moim odbiorze – cechują się ponadprzeciętnym poziomem międzygatunkowej symbiozy. Kiedy wspominam widzę w pagodach wędrujące psy, śpiące na murkach koty i ganiające się ptaki. Muszę przyznać, że co do zasady nie ufam za bardzo psom, ale te, które tam poznałam miały swoje, ważniejsze sprawy i to mnie w nich rozczuliło. Zwierzęta zawsze były tam witane ze spokojną radością, którą odwzajemniały. Rzadko kiedy są na pierwszym planie, ale są tam zawsze i ich wkład w te miejsca jest nieoceniony. Najczęściej można je było spotkać oczywiście niedaleko stołówki, ale nie dziwię im się, bo sama bardzo lubię posiłki, które można tam zjeść.
M: O tak! Zjeść i wyspać się. Zwierzęta też wiedzą o tym. Kilka lat temu odwiedzaliśmy suficki klasztor Blagaj nad rzeką Buną koło Mostaru – właściwie w ostatnim momencie, gdy panowała tam cisza pełna światła – spotkaliśmy śpiące w różnych miejscach koty. Wyglądały jakby nie istniało nic lepszego na świecie, niż spanie tam, w tej chwili. Klasztor jest wtulony w skałę, w małe tęcze wznoszące się nad rzeką, w łagodność przyrody. Słowo „blaga” oznacza „łagodny” i wszystko tam z łagodnością spotykało się ze wszystkim innym – także jawa ze snem. Z kolei w Epidauros, w świątyni Asklepiosa, sama na chwilkę zasnęłam. Siedziałam na dużym ciepłym kamieniu i miałam skręconą stopę – tak jak w tej chwili. Oparłam zabandażowaną stopę na przeciwległym kamieniu i nagle przyszedł sen, w którym śniły mi się stopy ludzkie i zwierzęce. Kiedy się obudziłam, stopa mniej mnie bolała i następnego dnia była już zdrowa.
A Ty, jakie masz doświadczenia ze spaniem – i jedzeniem – w świątyniach?
J: Najlepsze drzemki na świecie! A do tego wiem, że osobom zdarza się zasypiać w trakcie medytacji. W świątyniach, w których byłam oprócz siedzenia na poduszce można też było zająć ćwiczeniami fizycznymi. To były bardzo wyciszające, a nawet usypiające praktyki. Samo spanie w nocy też jest jakby bardziej intuicyjne, bo nie ma ani hałasu, ani zanieczyszczenia światłem. Świątynne jedzenie jest co do zasady wegańskie lub wegetariańskie i raczej oparte na tym, co lokalne, nieprzetworzone i łatwo dostępne, chociaż podejrzewam, że składniki które będą raczej zawsze w ‘menu’ to ryż, warzywa, tofu. W Polsce jedliśmy raczej jedno wspólne danie z ogromnego garnka, w Korei można było wybierać – kimchi, ryż, cold noodles, tofu i… tosty z dżemem. Jada się wspólnie i raczej na podłodze, w jasno zhierarchizowanym układzie.
Mnie interesowały zawsze miejsca buddyjskie, jakie są Twoje doświadczenia?
M: Mnie też bardzo interesują, ale nigdy dotąd nie byłam w kraju gdzie buddyzm byłby dominujący ani przynajmniej na tyle znaczący, żeby te miejsca były szczególnie duże. Na ogół były malutkie, bardziej sale w budynkach o innych przeznaczeniu, na przykład w Sztokholmie jest w przeszło stuletniej kamienicy przy dużej ulicy. Atmosfera raczej niż wygląd sprawia, że jest to ciekawe miejsce. No i w pobliże oczywiście wspaniałe jedzenie – nie tylko pyszne i zdrowe, ale w dodatku tanie. Ale generalnie ciągnie mnie chyba po prostu wszędzie, gdzie jest duch: kościoły katolickie, niestety rzadziej protestanckie (z wyjątkiem Szwecji i Anglii), cerkwie – szczególnie na Cyprze w górach zdarzają się prawdziwe supernowe energetyczne, meczety… W sumie – tak, pożywienie, w różnym sensie, nie tylko w takim, że można coś zjeść, choć t też jest ważne. Jak mówi jedna z artystek z mojego aktualnego terenu badawczego, jedzenie jest metaforą, darem, czymś co ma moc regenerowania, dawania życia. Można czasami znaleźć nawet w opuszczonej przez religie świątyni Asklepiosa. Przestrzeń i echo są jednak bardzo ważne. Możliwe, że artyści z epoki Magdaleńskiej szukali takich jaskiń po to, żeby czegoś ważnego doświadczyć i dlatego właśnie w takich malowali swoje niesamowite freski. Choć centrum buddyjskie w Sztokholmie – mimo braku tej przestrzeni – i tak ma potężną atmosferę.
A Ty, jakich świątyń poszukujesz?
J: Świątynie czasami są w centrum miasta, czasami daleko w lesie, na szczycie góry. Osobiście najbardziej lubię te, które są daleko od betonu, bo można się tam wyłączyć stuprocentowo. A przede wszystkim szukam takich, w których ludzie się uśmiechają jakby mimowolnie. Bardzo ciekawym miejscem, które odwiedziliśmy w Mumbaju była Global Vipassana Pagoda – ogromny ośrodek medytacyjny, do którego płynęliśmy łódką. Było w tym miejscu coś niesamowitego, ale było tam pustawo – wtedy uświadomiłam sobie, że najbardziej cieszą mnie miejsca, które emanują życzliwością i łagodnością, a to tworzą właśnie osoby mieszkające w świątyniach i nie ma w tej kwestii drogi na skróty. Samotność niewątpliwie potrafi być wspaniała, ale wierzę, że ludzie poznani w takich miejscach są kluczowi, chociażby dlatego, że zawsze pomogą Ci spokojnie przebrnąć przez najcięższe procesy, a to rzadko kiedy są łatwe i przyjemne wędrówki. Samo siedzenie na poduszce może nie wystarczyć…
M: Tak, najwspanialsze jest wspólne wędrowanie po świątyniach! Tak jak mówisz, ważna jest obecność, może najważniejsza. Chociaż, dla mnie, nie musi ona zawsze być synchroniczna, ani widzialna. Zdarza się też, że jakaś obecność jest, ale lepiej by jej nie było – nawet lepiej, by miejsce zostało ruiną. Miewałam ataki smutku w jednym z takich miejsc – brytyjskim kościele, który został przebudowany na doskonałą szkołę biznesu.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.