ISSN 2657-9596
Symbol Uniwersytetu Warszawskiego (fot. Wikipedia)

Uniwersytet najbardziej innowacyjny

Piotr Tubelewicz
23/04/2015

Od pół roku docierają do nas przez media różnego rodzaju sygnały o buntach młodych naukowców, studentów, pracowników naukowych. W prasie grożą strajkiem młodych humanistów, straszą powolnym staczaniem się polskiej nauki oraz doktoratem Goliszewskiego. Sam byłem przekonany o złej sytuacji edukacji wyższej w Polsce, dopóki nie dowiedziałem się, że Uniwersytet Warszawski tworzy nowy regulamin. Byłem głupi i ślepy, lecz przejrzałem na oczy i mam radosną nowinę! Uniwersytet Warszawski odkrył sposób, by znaleźć pracę młodym naukowcom, naprawić swoją sytuację finansową oraz najbardziej efektywnie dostosować Uniwersytet do rynku pracy!

Rozwiązanie bolączek UW jest dość skomplikowanym tematem, dlatego też muszę wytłumaczyć niezorientowanemu Czytelnikowi historię ostatnich kilku dni. Otóż w poniedziałek wieczorem poszedłem protestować na obrady parlamentu studenckiego. Sala parlamentu wypełniona była po brzegi, były transparenty i statystyczni studenci podobni do mnie. Typowy protest studencki, jakiego nawiasem mówiąc nikt nie widział od kilkunastu lat. A przynajmniej ja nie widziałem. Są setki miejsc w Warszawie, gdzie można siedzieć w ciepły wieczór i sączyć różne napoje, więc co skłoniło mnie oraz innych studentów do przyjścia na zebranie parlamentu studenckiego? Wyobraźcie sobie, że typowa solidarność studencka. Której też od kilkunastu lat nikt nie widział.

Parlament miał głosować nad przyjęciem nowego regulaminu, jednak głosowanie ze względów proceduralnych przełożono. Nowy regulamin miał wprowadzić opłatę za spóźnienie się z oddaniem pracy dyplomowej. Innymi słowy: jak nie napiszesz do końca września swojej pracy licencjackiej bądź magisterskiej, to płacisz, o ile chcesz się bronić i pozostać studentem przez kolejny rok. Wysokość opłaty zależy od wydziału; na „bogatym” prawie płaciłoby się około 1500 zł, a na „biednej” socjologii 400 zł, tak więc traktuje się studentów niemalże równo. Student, który nie napisał pracy na czas, powtarzałby rok i zachowywał legitymację. Regulamin ma zmusić studentów do pisania prac dyplomowych w terminie, zgodnie ze starym PRL-owskim hasłem pojawiającym się przy każdym proteście przeciwko władzy: „studenci do nauki”. Ta, „studenci do pracy, a pasta do zębów”, myślałem, idąc w buntowniczym nastroju na protest.

Myślałem, że jeśli student nie napisze pracy i zabierze mu się legitymację, to będzie miał więcej motywacji, niż jak mu się każe zapłacić i nie zabierze legitymacji. Przecież studencka legitymacja daje zniżki na komunikację, usługi gastronomiczne i wiele innych przywilejów, więc zysk z jej posiadania to więcej niż 1500 złotych rocznie – dopiero ten przepis byłby demotywujący dla tych, którzy nie chcieliby kończyć studiów na czas. Nowy regulamin miałby zupełnie odwrotny od zamierzonego skutek. Protestujący mówią, że opłaty są na razie niskie na zachętę, że za rok UW na pewno je podwyższy, bo tak wskazują dotychczasowe doświadczenia. Znam wydziały, na których opłaty za warunki oraz powtarzanie roku skoczyły w ciągu ostatnich lat dwukrotnie i wciąż rosną. Dodatkowo wiele badań potrzebnych do napisania pracy dyplomowej trwa dłużej niż rok, więc student tak naprawdę musiałby często fałszować wyniki swoich badań, aby dostosować się do terminów. Duża część profesury mojego wydziału (socjologii na Karowej) skończyła pracę dyplomową po terminie. Nie dlatego, że się leniła i żłopała piwo, ale po to, aby ta praca była dobrze napisana.

Koszty studiowania i życia na studiach należą w Polsce do najwyższych na świecie, więc przepis uderzałby tak naprawdę w najbiedniejszych studentów, którzy są zmuszeni sytuacją finansową do jednoczesnego studiowania i pracowania. Pracujący na pełen etat student raczej nie wyrobi się z pracą w terminie, jeśli chce ją dobrze napisać. Dodatkowym argumentem jest to, że student zachowałby swój status o rok dłużej i Uniwersytet dłużej by mógł za niego doić państwo (za każdego studenta UW dostaje od państwa dotacje), a w praktyce nie pałętałby się profesorom, ponieważ nie miałby już zajęć. Podsumowując, chodzi tak naprawdę nie o „wiecznych studentów”, tylko o wydojenie studentów i państwa na przez Uniwersytet.

Słyszałem o ludziach piszących za pieniądze prace dyplomowe innym studentom. By stworzyć pracę dyplomową, potrzeba też współpracy ze studentem, na którego zlecenie ma się pisać, ponieważ osoba pisząca zazwyczaj nie zna się na dziedzinie, w której ma stworzyć pracę. Student musi więc chodzić do promotora i dokładnie zapamiętywać jego uwagi do kolejnych rozdziałów, a następnie przekazywać uwagi promotora osobie piszącej pracę. Później ma spokój, a osoba pisząca nanosi uwagi i tworzy kolejne rozdziały wedle wskazówek promotora. Prace takie zazwyczaj kończą się oceną bardzo dobrą, ponieważ w pracy jest wszystko, czego chciał promotor, a student doskonale „współpracował przy pisaniu pracy z promotorem”, choć własnej inwencji naukowej nie wykazał. Koszt pracy waha się, o ile dobrze pamiętam, pomiędzy 1000 a 5000 tys. złotych, więc jeśli opłaty jeszcze wzrosną i przestanie się opłacać zatrzymywać legitymacje, to zacznie się jeszcze bardziej opłacać kupowanie prac.

Ludzie piszący prace dyplomowe studentom wcale nie uważają, że robią coś złego. Jeśli szkolnictwo wyższe jest nastawione na rynek pracy, a wiedza jest towarem, to z jakiego powodu mają nie sprzedawać swojej wiedzy i umiejętności pisania? Jeśli dyplomy robi się po to, by mieć lepsze miejsce pracy, a nie po to, by mieć jakieś umiejętności, to dlaczego nie kupić takiego dyplomu? Czas, który trzeba poświęcić na pisanie pracy magisterskiej, można przecież poświęcić na pracę w korporacji i zarabianie pieniędzy, a pisanie zostawić zawodowcowi z doświadczeniem. I student, i piszący prace są w ten sposób bardziej efektywni w tym co robią, a promotor jest szczęśliwy, bo ma w pracy dokładnie to, co chciał i nie musi dyskutować ze studentem, który być może miałby inny pomysł na rozprawę.

Studentom prace piszą zazwyczaj doktoranci i inni młodzi naukowcy. Niektórzy nie mają innego wyboru ze względu na ubóstwo polskich doktorantów, inni zwyczajnie lubią pisać prace naukowe, a nie ma dla nich pieniędzy w instytucjach zajmujących się nauką. Skoro nie ma dla nich pracy w nauce, bo system grantowy słabo funkcjonuje, a uczelnia nie ma pieniędzy, to będą robili naukę na czarno. Nie mają poczucia, że robią coś, co niszczy naukę – nauka została zniszczona w momencie, w którym uniwersytety poszły w ilość studentów (oraz zdzieranie z nich kasy) i dyplomów, a nie w jakość kształcenia i prac. Skoro przykład idzie z góry, to nie mają poczucia, że robią coś złego. Po prostu na szaro zarabiają pieniądze.

W poniedziałek parlament wydał zarządowi – pod wpływem protestu – pełnomocnictwo do prowadzenia negocjacji z władzami UW. Po dwóch dniach zapytałem senatora Mateusza Mrozka na Facebooku, jak idą negocjacje. Sprawa była dla mnie prosta: albo z regulaminu zostanie usunięty zapis o opłatach, albo negocjacje biorą w łeb. Tymczasem Mateusz odpowiedział mi, że niestety raczej inaczej widzimy zmiany w regulaminie i wynegocjowali uzupełnienie regulaminu ustawami. Poczułem się zrobiony w konia, w końcu poszedłem na protest, który zmusił parlament do wydania oświadczenia wspierającego zarząd, a zarząd wykorzystuje protest do kręcenia własnych lodów.

Idąc dziś rano do autobusu, zobaczyłem ulotkę z Panią Samantą reklamującą swoje wdzięki. I mnie olśniło! Już rozumiem, jak można inaczej patrzeć na sprawę… przecież tu jest potrzebna taka sama regulacja, jak w przypadku prostytucji! Prostytucja jest w Niemczech legalna, odprowadzane są od niej podatki, klienci są szczęśliwi, osoby postronne też – bo z podatków można wybudować jakieś drogi i inne pożyteczne rzeczy. Co to ma do Uniwersytetu? Uniwersytet ma przecież przygotowywać do wykonywania zawodu. Czy do pracy w korporacji umiejętność napisania pracy magisterskiej jest potrzebna? Nie jest! A czy dyplom magisterski jest potrzebny? Jest! Trzeba więc zrobić to, co Niemcy zrobili ze swoimi pracownikami seksualnymi: zalegalizujmy pisanie cudzych prac za pieniądze! Prace dyplomowe pisaliby fachowcy – czyli młodzi naukowcy – więc byłyby lepszej jakości. Młodzi naukowcy mieliby pracę, na której brak teraz narzekają i to w zawodzie! Uniwersytet pobierałby część zysków od każdej pracy dyplomowej, więc Uniwersytet też miałby pieniądze! Studenci zamiast się lenić, protestować czy pisać prace, pracowaliby w korporacji. A wprowadzenie nowego regulaminu przybliża nas do tej idealnej sytuacji!

Drodzy studenci, jeśli pragniecie dobra Uniwersytetu nie chodźcie na protesty, nie podpisujcie poniższej petycji, pracujcie dla korpo i niczym się nie przejmujcie.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.