ISSN 2657-9596

Uniwersytet na falach globalizacji

Adam Ostolski , Izabela Wagner
07/01/2013

Paradoks polega na tym, że zachłysnęliśmy się wizją amerykańskiego uniwersytetu. kopiując od nich „listę wymagań”. Tyle że tam nie ma żadnej listy wymagań… Z dr Izabelą Wagner, socjolożką zajmującą się badaniem karier naukowców, rozmawia Adam Ostolski.

Adam Ostolski: Co się dzieje z uniwersytetami? Jak się zmieniają?

Izabela Wagner: W ciągu ostatnich 50 lat uniwersytet bardzo się zmienił, bo w wielu krajach zaczęto o nim myśleć jako o czymś, co jest dostępne szerszej warstwie ludzi.

AO: Zdemokratyzował się?

IW: Nie nazwałabym tego „demokratyzacją”, to raczej rozpączkowanie. W pewnych państwach faktycznie zaszła demokratyzacja, ale nie wszędzie. Tam gdzie rodzice płacą za edukację dzieci albo studenci biorą pożyczki, to dla mnie to nie jest demokratyzacja, bo dostęp jest uwarunkowany sytuacją finansową. Demokratyzacja jest wtedy, kiedy dostęp do studiów finansowanych z podatków zależy jedynie od osiągnięć.

W związku z tym rozpączkowaniem w wielu krajach stwierdzono, że zamiast mieć większą liczbę młodych bezrobotnych, można ich trzymać na uniwersytecie. Uniwersytety stały się poczekalnią przed bezrobociem, ale także biznesem.

AO: A jakie zmiany zachodzą na uniwersytetach aktualnie?

IW: Wydaje mi się, że w ostatnich czasach edukacja wyższa, do której dostęp zależy od kryteriów merytorycznych, a nie od sytuacji finansowej, przestała być oczywistością. Kilkadziesiąt lat temu dla wielu społeczeństw było oczywiste, że edukacja powinna być opłacana z kieszeni podatnika. Dziś to się staje coraz bardziej sprywatyzowane. To indywidualna strategia rodziny. Tak jak dawniej były zasady, że jedno dziecko odziedziczy ziemię, drugie pójdzie do wojska, trzecie będzie w duchowieństwie itd. itp. Jeśli całe wykształcenie będzie sprywatyzowane, to w podobny sposób rodziny będą decydować, które dzieci będą się kształcić.

Druga głęboka zmiana wiąże się z zanikiem poczucia, że uniwersytet jest pewnego rodzaju wspólnotą i że ma do odegrania pewną rolę w społeczeństwie. Pod wpływem indywidualizacji zanika wymiar społeczny przebywania na uniwersytecie. Chodzi o poczucie, że my tam idziemy po to, aby uczestniczyć we wspólnej pracy, w wymianie doświadczenia i wiedzy… Teraz jako uniwersalną receptę serwuje się konkurencję. Mimo że wszystkie badania pokazują, że akurat w tej dziedzinie konkurencja się nie sprawdza.

AO: Dlaczego konkurencja się nie sprawdza?

IW: Dlatego, że nauka czy produkcja wiedzy naukowej jest działalnością zespołowa. Mimo że niektórym się wydaje, że to oni sami wszystko wymyślają. Można mieć jakiś pomysł samemu, ale żeby ten pomysł został skrystalizowany, przebadany, przyjęty, żeby został potem wdrożony, potrzebna jest praca wielu osób. Tymczasem zatraciliśmy poczucie tego, że my jesteśmy zwierzętami społecznymi.

AO: A może to organizacja pracy na dzisiejszym uniwersytecie nie sprzyja współdziałaniu? Porozmawiajmy o uniwersytecie jako miejscu pracy. Pracowałaś na uniwersytetach we Francji, USA, Chinach, Polsce…

IW: We Francji pracowałam o tyle, o ile byłam doktorantką.

AO: To też jest praca.

IW: Tak, oczywiście, to też jest praca.

AO: Masz więc szczególną perspektywę. Jak się zmienia uniwersytet jako miejsce pracy? I jak wyglądają te warunki pracy w różnych krajach?

IW: Polskie uniwersytety, podobnie jak amerykańskie, są spolaryzowane. W Stanach są uniwersytety prywatne i publiczne, jedne zajmują czołowe miejsca w rankingach, a inne nie, no i jeszcze są uniwersytety, które są outsiderami, wybrały sobie całkiem inną drogę…

AO: Na przykład?

IW: Np. University of Arizona. Stwierdzili tam, że nie będą robili podziału na dziedziny. Funkcjonują programami, wielkimi programami badawczymi. Co ciekawe, bardzo im wzrosła liczba publikacji i aktywności, to ich bardzo ożywiło. Tam nie ma wydziału antropologii, fizyki, chemii, nauki o środowisku itp., tam jest np. program na temat pustynnienia Afryki. Wszystkie ekipy realizują wspólnie olbrzymi projekt badawczy i uczestnicy tych projektów – nie tylko doktoranci, także studenci – uczą się w praktyce, czym jest antropologia, nauka o środowisku itp.

AO: A jak jest na innych uniwersytetach?

IW: Jerry A. Jacobs, który jest profesorem na University of Pennsylvania w Philadelphii, kilka lat temu napisał artykuł o pogarszających się warunkach pracy profesorów.

AO: Profesorów?

IW: Tak, i to zarówno profesorów na kontraktach, jak i zatrudnionych na etacie. Pracownik amerykańskiego uniwersytetu silnie odczuwa pogorszenie warunków pracy. Stale jest poddawany ewaluacji, ale nie o to chodzi, że jego się ocenia, ale o to, że on musi się ciągle tłumaczyć i pisać sprawozdania ze wszystkiego, co robi. Usztywniły się sposoby kształcenia. Teraz wszystko musimy zmierzyć i przełożyć na cyferki. Badania pokazują, jak bardzo to się odbiło na jakości kształcenia. Wykładowcy nie mają czasu na spokojną rozmowę ze studentem, na poczytanie jakiejś książki, dzięki której wykład będzie ciekawszy, bo muszą robić te idiotyczne raporty.

AO: To może tworzą dzięki temu lepszą naukę?

IW: Na uniwersytecie tworzenie nauki jest bardzo ważną rzeczą i rzeczywiście na niektórych uniwersytetach amerykańskich jest taka separacja… Ten, kto tworzy naukę, ma jeden wykład albo nawet w ogóle nie wykłada. Inaczej wygląda sytuacja w laboratoriach, bo ci ludzie nie mają wykładów, ale mają młodszych współpracowników, których uczą.

AO: A czy te wszystkie mechanizmy kontroli, rozliczania, dokumentacji wpływają na bycie dobrym naukowcem? Mam wrażenie, że w Polsce obowiązuje przekonanie, że aby była dobra nauka, to trzeba do tego ludzi zmusić, narzucając im odgórne normy pracy. Zastanawiam się, czy to nie jest jakaś pozostałość gospodarki pańszczyźnianej…

IW: Wszystko jest teraz opisane za pomocą punktów, więc ktoś może mnie szybko „ocenić”, w ogóle nie czytając moich prac. To jest wygodne, bo żeby przeczytać te prace, trzeba poświęcić tydzień, dwa, trzy… a żeby zrozumieć, co jest w środku, trzeba bardzo często być wykształconym w tym kierunku. Ten system daje komuś z zewnątrz możliwość błyskawicznego określenia „wartości naukowej” danej osoby. Co jest zupełnie mylne, zwłaszcza w naukach humanistycznych czy społecznych. Według ostatnich badań naukowców z London School of Economics w naukach humanistycznych punkty za cytowania mają 30% pokrywalności, podczas gdy w naukach biologicznych to jest 90%…

AO: Co to jest pokrywalność?

IW: Pokrywalność to stopień, w jakim np. cytowalność prac danej osoby odzwierciedla jakość jej pracy – w sensie pozytywnego cytowania.

AO: Rozumiem, że chodzi o to, że ktoś może walnąć jakieś chwytliwe głupstwo, jak Fukuyama z „końcem historii”, i potem wszyscy będą go cytować…

IW: Ten system nie był stworzony dla nauki, stworzyli go bibliotekarze, żeby sobie ułatwić pracę. Pomyślmy o Ludwiku Flecku, który był wielkim uczonym w dwóch dyscyplinach, medycynie i socjologii. Jaka była jego „cytowalność” w latach 50.? On był zapomniany, o nim się nie mówiło, miał zero cytowalności… A teraz, tyle lat po śmierci zaczyna mieć cytowalność, bo w końcu potrafimy zrozumieć, co pisał.

Pokrywalność to także problem techniczny – możliwość odnalezienia przez odpowiedznie programy danych publikacji czy też ich cytowań – w naukach humanistycznych i społecznych wiele publikacji (a więc i cytowań) nie jest objętych narzędziami liczącymi wskaźniki cytowalności.

AO: Wróćmy do warunków pracy. Jak się zmieniają?

IW: Obecnie modna jest „racjonalizacja”, czyli określanie, że każdy pracownik spędza np. 10% tygodniowego czasu pracy na odpowiadanie na mejle, bo to jest relacja z klientami, 30% czasu na zarządzanie itd. To jest takie usprawnienie, które w efekcie powoduje zatrzymanie maszyny, bo zamiast skupić się na głównym zadaniu, zajmujemy się wszystkim dookoła. Jesteśmy tak obciążeni tym „usprawnianiem”, żeby ta główna czynność niby działała lepiej, że na nią samą już nie mamy czasu. Jerry A. Jacobs opisywał to zjawisko na przykładzie uczenia, a ja to samo widzę w moich badaniach nad naukowcami. Coraz więcej czasu poświęcają tym działaniom dodatkowym, a główne zadanie im umyka, bo doba ma 24 godziny dla wszystkich.

AO: A gdybyśmy chcieli rzeczywiście usprawnić pracę naukowców, to co by trzeba zrobić?

IW: Żeby usiąść do pracy, która jest pracą naukową, potrzeba dużo spokoju, zastanowienia. Czasem żeby wejść w to, co robi, naukowiec potrzebuje całego dnia… To nie jest taki typ pracy, że teraz pomyślę nad moimi badaniami, a teraz napiszę mejle… Tu trzeba się trochę odciąć od rozpraszającej rzeczywistości.

Kwestia czasu jest podstawowa we wszystkich analizach procesu pracy, ale w przypadku pracy naukowej trzeba widzieć jej specyfikę. To jest politycznie niepoprawne powiedzieć, że naukowiec potrzebuje czasu, potrzebuje zastanowienia. W Polsce to się kojarzy z jakąś komuną, bo co to, za darmo dać mu ten czas, a on nic nie wyprodukuje? Dlatego tak ważne jest, żeby do pracy naukowej dopuszczać osoby na tyle odpowiedzialne, że one same dopilnują, żeby coś stworzyć. To jest kontrakt zaufania. I trzeba stworzyć im warunki pracy, bo w Polsce właśnie nie ma odpowiednich warunków pracy

AO: W Polsce bardzo silne jest też przekonanie, że wzorem powinna być dla nas nauka amerykańska. Jak naprawdę wyglądają warunki pracy naukowej w USA? Mówiłaś, że się pogarszają…

IW: W niektórych instytucjach, na najlepszych uniwersytetach profesorowie i naukowcy mają świetne warunki. W moich badaniach biograficznych naukowcy, którzy są już po dziewięćdziesiątce, wspominają, że w latach 50. i 60., kiedy gospodarka w USA rozwijała się bardzo dynamicznie, decydenci wiedzieli, że nauka jest ważna i stworzyli naukowcom takie warunki, żeby mogli się skupić tylko na tej pracy i jeszcze mieć poczucie, że to jest dla kogoś ważne. Jeden profesor powiedział mi: „they made us feel special” („sprawili, że czuliśmy się kimś szczególnym”).

AO: A dziś na tych świetnych uniwersytetach badacze wypełniają te wszystkie rubryczki?

IW: Od tego są specjalne biura. Naukowiec nie zajmuje się wypełnianiem rubryczki o etycznych aspektach, o ekologicznych aspektach itd. itp. Są specjaliści, którzy wiedzą, jak się tym zająć. Więc ten uciążliwy aspekt nie obciąża naukowców. Ale nie we wszystkich miejscach tak jest i dlatego są napięcia. Są miejsca, gdzie są takie biura, a są takie, gdzie naukowcy tak jak u nas muszą sobie sami z tym radzić… no i sobie nie radzą.

AO: Czytałem gdzieś, że przeciętny student amerykański kończy studia mając 100 tys. dolarów długu. Z drugiej strony mamy pracowników różnych szczebli, o różnym stopniu prekaryzacji, których warunki pracy się pogarszają. Czy to nie budzi oporu?

IW: Budzi opór, i to właśnie w najlepszych placówkach. Co ciekawe, bardzo dużo niepokój wzbudza i w USA i we Francji to, co nazwałeś prekariatem, czyli upowszechnianie się nieetatowych form zatrudnienia. Uważa się, że najlepsze są te uniwersytety, gdzie uczą pracownicy na etacie, mający więcej czasu na kontakt ze studentami.

AO: Gdzie się tak uważa?

IW: W Stanach. To jest oczywiste, że musi być stabilna kadra. Tam się nie uważa tak jak u nas, że etat to jest jakiś wymysł PRL, który zabije konkurencyjność i nikt nic nie będzie robił. Przecież nie jest tak, że nie można zwolnić kogoś, kto np. dostał etat i nie przychodzi do pracy, bo to oczywiste, że w tym momencie kontrakt został zerwany. Ale to jest kontrakt zaufania, więc to nie jest tak. że co trzy lata ta osoba jest rozliczana.

I dlatego profesorowie zatrudnieni na etacie wsparli strajk profesorów i adiunktów na kontraktach. Chodziło o to, żeby prywatne uniwersytety nabrały świadomości, że im więcej jest osób zatrudnionych na etat, tym warunki pracy są lepsze, a w efekcie również wyniki są lepsze. To jest niepodważalna zależność, która w ogóle do decydentów nie dociera.

AO: Co można zrobić oprócz strajku?

IW: Oprócz strajków są też demonstracje, ludzie wychodzą na ulice. Profesorowie wypowiadają się publicznie, popierając te protesty. W piśmie „Chronicle” zrobiono ranking uczelni przyjaznych kadrze. Jednym z warunków jest to, żeby pracownik miał dobre warunki pracy, czyli żeby miał w sensownym czasie po wypromowaniu szansę na etat.

AO: Jaki czas jest sensowny?

IW: Dwa do czterech lat. Nie może być tak, jak teraz u nas, że będzie się czekało 20-30 lat, żeby być belwederskim profesorem i mieć możliwość zatrudnienia na czas nieokreślony.

AO: W edukacji wyższej daje się odczuć globalizacja. Zaczyna się uważać, że prestiż uczelni to przyciąganie zagranicznych studentów, zwłaszcza z Chin. Także w nauce mamy globalizację, której nośnikiem są rankingi, cytowalność czy wskaźniki „impactu”. Uniwersytety odnoszą się już nie tylko do społeczeństwa, w którym są osadzone, ale coraz częściej postrzegają siebie w kontekście globalnym. Czy są gorsze i lepsze odpowiedzi na wyzwanie globalizacji?

IW: Nie chodzi tylko o prestiż, to także wielki biznes. Kolega z jednego z najlepszych uniwersytetów brytyjskich opowiedział mi, że nieoczekiwanie jego uczelnia musi konkurować o studentów z uniwersytetem w Grazu. Do Grazu przyjechali Hindusi kręcić film na kampusie, taki Bollywood . Film okazał się bardzo popularny i w następnym roku mieli zatrzęsienie kandydatów z Indii. Więc zupełnie nieświadomie zrobili sobie kampanię marketingową. I kolega Brytyjczyk powiedział mi, że oni im zabrali trochę klientów.

Ostatnio coraz bardziej zabiega się o studentów chińskich, bo w Chinach zarabia się coraz więcej, a rodzice oszczędzają latami, żeby wysłać dziecko na studia, najczęściej do Stanów, ale też do Wielkie Brytanii. Z kolei Skandynawowie robią tak, że otwierają na dobrych chińskich uniwersytetach czy to studia magisterskie czy roczne programy, jest bogata oferta, bo to przynosi ciężkie pieniądze. Kilka osób mówiło mi, że ich rodzice oszczędzali latami i wszystkie te pieniądze, które miały być na wesele i mieszkanie jedynego dziecka, idą na studia w Wielkiej Brytanii. Więc młody człowiek decyduje się nie mieć mieszkania u siebie w kraju, ale za to spędzić rok czy dwa lata za granicą na uniwersytecie.

AO: Jakie są twoje życzenia dla polskiego uniwersytetu?

IW: Żeby go zostawić w spokoju i dać warunki do pracy. My sami wiemy, co powinniśmy zrobić. Paradoks polega na tym, że zachłysnęliśmy się wizją amerykańskiego uniwersytetu. kopiując od nich „listę wymagań”. Tyle że tam nie ma żadnej listy wymagań. Tam każdy wie, co zrobić. Kiedy ktoś ubiega się o grant czy posadę na Stanfordzie, to oni nie patrzą na „impact” czy indeks Hirscha. Na Stanfordzie zbiera się komisja, kandydat przychodzi, przedstawia się i pokazuje swoje prace, które on sam uważa za najważniejsze, najbardziej cenne naukowo. I członkowie komisji czytają te prace. To może być praca niewydana, albo opublikowana gdzieś za zero punktów. I na tej podstawie komisja Stanfordu decyduje, czy przyjąć danego kandydata do swojej społeczności. Wiesz ile lat Goffman chodził, żeby móc opublikować swoją książkę? Taka osobę jak Goffman nasz uniwersytet by odrzucił, bo nie ma publikacji, to kto to w ogóle jest. A stanfordzka komisja by zobaczyła, jaka jest ta książka, i by go zatrudnili.

Marzy mi się, żeby społeczność akademicka mogła sama zrobić to, co uważa za stosowne. Teraz żąda się od nas wiele, a płace są bardzo niskie, w Warszawie nie można za to przeżyć, trzeba dorabiać, przez biurokrację jest mniej czasu na pracę merytoryczną, a teraz jeszcze wprowadzono restrykcyjne wymogi co do momentu habilitacji. To jest droga przez mękę. W USA ludzie mają 4 lata na zdobycie etatu, a u nas dwadzieścia-trzydzieści… Ten system bardzo dyskryminuje kobiety, bo w ciągu 8 lat wiele może się zdarzyć, urodzić dziecko. Niby jest rok czy dwa ekstra na dziecko, ale przecież dziecko nie idzie do internatu jak ma 2 lata… Jak można mówić o motywowaniu ludzi do pracy, jak im się obiecuje, że oni dostana awans za 30 lat? Pozostaje emigrować.

AO: Może to jest ta nasza odpowiedź na globalizację… Będziemy wysyłać za granicę nie tylko hydraulików, ale też naukowców?

IW: Gdy byłam w Chinach, uderzyło mnie, jak bardzo tam cenią edukację, wiedzę. A naukowcy pracujący w Polsce mówią mi, że jest bardzo ciężko i czuja, że dla naszego społeczeństwa to nie jest po prostu ważne. Może jesteśmy takim społeczeństwem, które ceni domek z ogródkiem i samochód, a naukę już niekoniecznie? Robiłam wywiady z wybitnymi naukowcami, którzy wyemigrowali z Polski i opowiadali mi, że tutaj jest tak nieznośnie właśnie z tego powodu. Jest oficjalna propaganda, że nauka jest ważna, że to priorytet, ale z punktu widzenia pracownika nauki tego nie widać.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.