Dziennik okrętowy znaleziony na tratwie. Odcinek 3: Produkcja i pracowitość
MOTTO:
Nauka to nie są odkrycia ani wielcy, sławni ludzie, lecz bardzo złożony system powiązanych ze sobą elementów i często bardzo skomplikowanych relacji między nimi. Fala zmian i reform nauki przelewająca się od kilku leci przez świat jest falą tsunami, rozbijającą struktury właściwe dla instytucji i organizacji nauki, oferującą w zamian co najwyżej zestaw tratw. Podczas, gdy publiczność ze zgrozą i niejaką fascynacją obserwuje potworności jakie mają miejsce na tej Tratwie Meduzy, przyjrzyjmy się szczątkom okrętu.
Jeszcze nigdy nie zaszkodził mi w mojej pracy żaden akademicki leń. Wielokrotnie zdarzało się jednakowoż, że szkodzili mi ambitni akademiccy pracusie. Bywało, że bardzo poważnie. Potrzebuję spokoju do pracy, warunków pracy zgodnych z wymogami BHP mojej profesji. Potrzebuję mieć własny pokój w budowlach i korytarzach akademii. Tacy jak ja, którym nikt przy zdrowych zmysłach nie odmówi pracowitości, wymagamy, absolutnie wymagamy, by nam nie przeszkadzano przy pracy frenetycznym hałasowaniem rozmaitymi doskonałymi strategiami produktywności i sukcesu.
Istnieją liczne bajdy podmiejskie o facecie, który jako publikacje oddawał przełożonym stos papierów, zawierający puste kartki. Oraz klechdy o gościu, który chwalił się, że może nie opublikować absolutnie nic w ciągu 10 lat i nikt go nie zwolni (owszem taka dykteryjka istniała dawno dawno temu, za siedmioma lasami historii, ale była o wolności akademickiej; czy ktoś jeszcze pamięta, co to jest wolność akademicka? i nie, nie chodzi tylko o deklarowanie poglądów politycznych przez akademików). Zewsząd, tak ze środka jak i z zewnątrz środowiska, słyszy się wciąż, że przywilej, że śrubę przykręcić, za mordę chwycić i zmusić do wydajnego publikowania – bo lenie, bo nieroby, bo akademia musi wykazać społeczeństwu, że coś produkuje. Bo: miernoty i odciąć finansowanie.
W efekcie wylądowaliśmy w naszych czasach z akademią cierpiącą na ADHD. Produkujemy jak szaleni, tryskamy permanentnym uderzeniowym strumieniem tekstów, gdzie chwalimy się gigantycznym ich znaczeniem dla praktyki i poznania (impact). Jednocześnie nigdy nie mieliśmy chyba jeszcze tak znikomego wpływu na cokolwiek, prócz własnego wypalenia zawodowego. Tych tekstów nikt nie czyta, nawet inni akademicy, i są na to solidne badania. Piszemy ciągle to samo lub jakieś do połowy przemyślane banały. W Polsce autoplagiat, czyli publikowanie tego samego w różnych albo nawet identycznych wersjach (w innych krajach wstyd lub nawet karalne wykroczenie) właściwie się znormalizował, nikt się tym nie gorszy, nikt tego nie sprawdza. We wszelkich formularzach oceny widnieją rozmaite rubryki sprawdzające produktywność: ilość tego czy innego, tekstów, punktów, powołań. Nie istnieje miejsce na to, co warunkuje sensowne pisanie i publikowanie, a co zajmuje dużo czasu. Czas na czytanie, myślenie, dojrzewanie, dyskutowanie tekstów z innymi, na popełnianie błędów. Wreszcie, badania naukowe mają swoje wymagania, które na ogół nie licują w żaden sposób z wymogiem ciągłe produktywności. Badania jakościowe to badania procesów, więc nie mają prawa zająć mało czasu, bo inaczej wychodzą badania bylejakościowe. Badania ilościowe mają przetestować hipotezę, więc nie mogą dziać się na skróty i prowadzić wyłącznie do weryfikacji. Jeśli prowadzą, to są zafałszowane.
A że część z nas prochu nie wymyśli? Albo że wymyśli a potem przez 10 lat będzie czytać i dyskutować? Czy to naprawdę jest problem? Utrzymanie nas wszystkich, „pracusiów” i „leni”, wcale nie jest aż tak strasznie drogie. Zawsze tak było i jest to normalne, że tylko niewiele spośród nas to wielcy odkrywcy. I jeśli już to raz, dwa razy w życiu, nie codziennie, do jasnej Anielki. Większość środowiska nie jest i nie musi odkrywać radu, ale może poszukiwać, czytać, dyskutować, uczyć na tym zaawansowanym poziomie innych jak szukać i rozpoznawać, że się coś odkryło. Tak było zawsze i jest to naturalna cecha naturalnego żywego systemu, jakim jest akademia. Dopóki nie przeszkadzają w pracy sobie i innym, bezproduktywni też do tego systemu należą. Nie mówiąc już o tym, że często z różnych powodów publikujemy zrywami a potem milczymy przez wiele lat (jeśli dobre niebiosa i inni ludzie na to nam pozwolą) – bo trzeba przepracować, przemyśleć, pozwolić dojrzeć. Kto w ogóle potrafi dziś odróżnić ziarno od plew bez użycia tego generatora plew jakim są parametry (o nich innym razem)? Ile z tego co teraz z siebie, za przeproszeniem, wydalamy, zostanie po nas za 50, 100 lat? I czy na pewno będą to te rzeczy, które nagradza obecny system oceny i wartościowania? W tej presji na publikowanie nie chodzi o budowanie nauki, bo mało kto zajmuje się tym problemem wśród jej propagatorów. Nie, chodzi o zdyscyplinowanie środowiska, wyrugowanie „przywilejów”.
Czy przywilejem jest noszenie okularów przez spawacza? Ochronników słuchu przez pracownika obsługującego młot pneumatyczny? Ergonomiczne podnoszenie pacjentki przez pielęgniarkę? A może to, o czym piszę tutaj nie jest przywilejem, tylko czymś, co naprawdę jest nam potrzebne do pracy? I może my wiemy lepiej co jest a co nie jest – a nie obserwujący i wrogi nam często zewnętrzny decydent? Bo praca twórcza i naukowa wiąże się z użyciem zarówno umysłu jak i ciała w określony sposób, na tyle brutalnego i zakładającego wykraczanie poza społeczne ramy bez oczywistej własnej korzyści, że wiele i wielu z nas targa, wypacza, tarmosi? Jeśli akademicy nie wyglądają na osoby „normalne”, to może właśnie na tym to polega? (a ci najbardziej pośród nas normalni – może nie zawsze tworzą naukę aż tak zachwycającą jak ich autorzy?). Istnieje takie piękne szwedzkie słowo: arbetsro. Oznacza spokój, pokój dla pracy. Zakończmy wojnę z pracownikami i wciągnijmy na maszty flagi pokoju.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.