ISSN 2657-9596
Fot: Ktuec/ Pixabay

Dziennik okrętowy znaleziony na tratwie. Odcinek 2: recenzje

Monika Kostera
21/07/2021
MOTTO
Nauka to nie są odkrycia ani wielcy, sławni ludzie, lecz bardzo złożony system powiązanych ze sobą elementów i często bardzo skomplikowanych relacji między nimi. Fala zmian i reform nauki przelewająca się od kilku leci przez świat jest falą tsunami, rozbijającą struktury właściwe dla instytucji i organizacji nauki, oferującą w zamian co najwyżej zestaw tratw. Podczas, gdy publiczność ze zgrozą i niejaką fascynacją obserwuje potworności jakie mają miejsce na tej Tratwie Meduzy, przyjrzyjmy się szczątkom okrętu.

Drugi wpis w dzienniku dotyczy jednego z ważniejszych elementów akademii, z którym spotkał się każdy, kto miał z nią do czynienia, czy to jako naukowczyni, czy studentka – recenzji.

Recenzje w akademii nie dotyczą człowieka. Dotyczą wkładu w wiedzę. Nie ma nic do rzeczy, czy ktoś jest miły, czy nie, czy jest bratanicą ministra, czy nigdy w życiu nie widziała go na oczy, czy jest elegancki, czy jest szmaciarzem amatorem. Nie ma nic do rzeczy, czy recezentka lubi człeka, czy nienawidzi, czy chce wesprzeć z całego serca, czy pragnie by pogrążył się w mrokach Niflheimu. Kiedy się recenzuje, jest się akuszerką idei. Materia, na której się pracuje jest subtelnie ożywiona i ponadczasowa, jest dobrem wspólnym pokoleń i cywilizacji, co najmniej od czasów Sokratesa i Axiothei – to nauka. Nauka jest krwiobiegiem uczenia się ludzkości. Odpowiedzialność recenzenta jest aż tak wielka. Ale również zadanie recenzowania jest aż tak ludzkie.

Bowiem rzeczą ludzką jest uczenie się. Może jest to to, co nas wyróżnia. Nie tylko jako rodzaj ludzki, ale jako osoby przynależące do tego rodzaju. Recenzja jest z jednej strony elementem ważnego procesu wspólnego zarządzania dobrem wspólnym, a z drugiej – okazją do uczenia się. Uczy się zarówno osoba recenzująca, jak i recenzowana osoba. Dla tej pierwszej jest to przywilej, dla drugiej – obowiązek.

We współczesnej polskiej akademii recenzja jest korespondencją dworską. Przede wszystkim dotyczy pozycji mikropolitycznych adresata i autora. Bywa (dość często) plugawie osobista. Jest częścią misternego systemu, ale nie nauki – lecz strategii politycznych na różnych poziomach. Bywa, że pisze się ją bez czytania tekstu, którego powinna dotyczyć. Bywa, że używa się jadowitego bądź dętego polityczego języka, niemającego żadnego związku z rozmową (argumentacją, polemiką, inspiracją, rezonansem) naukową. W efekcie adresat polskiej recenzji często się obraża, a recenzent – często obraża adresata. Żaden wkład w wiedzę naukową z tego nie wynika. Używając języka nauki i przyjmując rolę recenzentki polskich tratwowych recenzji akademickich powiem tak: te recenzje nie spełniają swojego zadania, a nawet mogą przeciwdziałać jego realizacji.

W moim życiu zawodowym miałam wiele okazji do uczenia się, ale najlepszą z nich chyba były recenzje moich tekstów, które dostałam w międzynarodowych pismach naukowych w latach 1990tych. Międzynarodowe pisma mają jednak od jakiegoś czasu swoje problemy i są to problemy gigantyczne. Częściowo także dotyczą recenzji. Ale zostawię je sobie na przyszłe okazje wpisów do tego dziennika, chcę zająć się w pierwszej kolejności naszym własnym okrętem. Miałam wielkie szczęście do polskich recenzji, które otrzymałam na stopnie i tytuły – ale zdaję sobie sprawę z tego, że zawdzięczam to w bardzo dużej mierze oldschoolowym recenzentom. Byli staranni, uważni, mieli szacunek dla recenzowanych tekstów. Miewali też wysoką kulturę słowa. Zwracali uwagę na błędy i wskazywali, jak je poprawić. Zwracali też uwagę na to, co wartościowe i oryginalne w recenzowanej pracy. Do artykułów pisanych do polskich pism już takiego szczęścia często nie miałam. I widziałam niektóre recenzje pisane młodszym pokoleniom polskich naukowczyń przez inne postaci i w innym duchu – niestety widziałam. Polskie recenzje naukowe obecnie to mocne narzędzie sprawowania władzy. I tyle.

Jednak recenzowanie jest formą służby dla dobra wspólnego. Nie ma powodu by pobierać za nie dodatkowe wynagrodzenie. Nie ma też żadnego powodu, by się tym chwalić i czynić z tego wielki sukces zawodowy. Wymaga pokory i umiejętności poskramiania swoich emocji, afektów i ambicji. Jest jednym z głównych zadań, gdzie natychmiast widoczne są efekty mojej ulubionej maksymy: nic nie powoduje w akademii tak wielu nieszczęść jak przerost ambicji przy niedostatku dyscypliny.

A jednak taki proces recenzowania jaki mamy obecnie czegoś uczy, systemowo, bigtime. Uczy, że nieważne co się robi, ważne, kim się jest (na zasadzie: „pan nie wiesz kto ja jestem”) i z kim się gra. Od czasu do czasu, gdy recenzuje się kogoś „nieważnego” można go „zaorać”, żeby sobie ulżyć po wszystkich upokorzeniach, których się doznało. Uczy, że „teraz na mnie kolej”. Uczy, że inni są o wiele głupsi/ bardziej odrażający/ bardziej oszukują a jednak mają wielkie sukcesy – więc ja, starając się wszystko robić dobrze, jestem samotną idiotką.

Dziwimy się, że akurat te umiejętności są na tratwie tak rozwinięte? W sumie jest w tym dobra wiadomość – uczenie się ma moc. Pomyśleć co to by było, gdybyśmy uczyli się rzeczy dokładnie wręcz odwrotnych?

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.