ISSN 2657-9596
fot. Phan Minh Cuong An/Pixabay

Felieton majowy

Monika Kostera
01/05/2023

Wielka pisarka science fiction i fantasy, Ursula K. Le Guin powiedziała nie tak bardzo dawno temu, że ludzie będą niedługo bardzo potrzebować pisarzy, bo oni umieją ukazać im inne możliwe systemy społeczne. Jak wiele spośród jej wypowiedzi, były to słowa głębokiej mądrości.

Niektórzy spośród moich Czytelniczek i Czytelników – podobnie jak ja – pamiętają, jak ważne jest mieć alternatywę. To właśnie dlatego późny system państwowego komunizmu tak zaciekle walczył z pragnieniami swoich obywateli, by podróżować, by odwiedzać inne kraje, zwłaszcza kraje tak zwanego Zachodu. Owszem, w początkowych latach chodziło (też) o powstrzymanie rzadkiej i cennej siły roboczej przed opuszczeniem Bloku Wschodniego, bo zabrakłoby rąk do pracy po wyniszczającej wojnie. Ale ta późniejsza zaciekłość w uszczelnianiu granic, w utrudnianiu swoim obywatelom podróżowania, przykrości, jakie spotykały tych, którzy mieli rodzinę za granicą i chcieli się z nią swobodnie porozumiewać – to wszystko nie daje się wytłumaczyć wyłącznie dbałością o zatrzymanie na miejscu siły roboczej. Towarzyszyło tym działaniom blokowanie dostępu do zachodnich mediów i kontaktów, zagłuszanie rozgłośni zagranicznych i ciągły strumień propagandy przedstawiający (ówczesny, często bardzo postępowy) Zachód jako siedlisko zgrozy i rozpaczy. Warto też zauważyć, że niektóre kraje, takie jak Polska i Węgry, rozkwitały w latach 70., gdy rozwijały się gospodarczo i kulturalnie i jednocześnie prowadziły całkiem zliberalizowaną politykę kontaktu z Zachodem. Działo się tak mimo, że właśnie wtedy potrzebowały wykształconych pracowników bardziej, niż w okresach zastoju. Jednak liberalizacja życia w tych krajach sprawiała, że władza mniej bała się tego, że ludzie będą świadomi istnienia alternatywy. I vice versa, świadomość alternatywy powodowała, że ludzie w tym okresie byli bardziej twórczy i bardziej optymistyczni, przynajmniej jeśli wierzyć szefom, z którymi na początku lat 90. prowadziłam badania etnograficzne dotyczące zarządzania w różnych polskich „epokach” przed i po-transformacyjnych.

Neoliberalizm rozpoczął się od znanej, wielkiej deklaracji jednej z jego papieżyc, brytyjskiej premierki Margaret Thatcher: there is no alternative. Powiedzonko to stało się potem neoliberalną doktryną, znaną jako TINA. Jest to jedna z centralnych strategii zarządzania tego systemu, niezwykle dlań ważna na wszystkich poziomach – od państwa do zakładu pracy. To ona definiuje i ogranicza nam świat, gdy słyszymy, że tego czy owego nie da się zrobić, że czegoś nie da się uniknąć, że do czegoś tam trzeba się dostosować. Bo – co? Bo „nie ma alternatywy” formułowane na różne sposoby: wyginiemy jak dinozaury, to przyszłość, inne rozwiązania to „komunis”, itd. Wmawia się nam, że trzeba obniżać stopę życiową i tak biednych już pracowników „bo inflacja” (mimo że nie jest to inflacja cenowo-płacowa), że nie da się włączać obywateli w zarządzanie instytucjami publicznymi na różnych poziomach (ale dlaczego?? Istnieje nawet poręczna technologia, której można do tego użyć równie skutecznie jak do wstukiwania recenzji restauracji w Google), że nie ma środków (tak? a co gromadzą w zawrotnym tempie najbogatsi i instytucje finansowe?), że nie da się kontrolować władzy (jak to? Czy nie jest przypadkiem tak że obywatele i pracownicy są non stop kontrolowani i monitorowani?) i inne, podobne pseudoprawdy. Do tego likwiduje się odgórnie wszystko, co odstaje, nawet jeśli jest to malutkie, cichutkie i z nikim nie konkuruje. Co komu przeszkadzał jakiś mały nieźle na siebie pracujący instytut naukowy z działającym systemem demokratycznej kolegialności, czy miła kawiarnia dla zwykłych ludzi, która wywiązywała się ze wszystkich finansowych zobowiązań? Takich przykładów odmiennych miejsc, gdzie było nam dobrze i które bez sensu i bez powodu zostały zlikwidowane (nieprawda, że tylko w Polsce tak się dzieje) każda i każdy z nas zapewne może podać co najmniej kilka. Wyłamanie się to wyjątek i do związku z tym alternatywa, a więc podważenie dogmatu, że alternatywa nie istnieje. Gdzie nie spojrzeć, tam jest tak samo. Co najwyżej gorzej, albo dużo gorzej. Tak jakby calusieńki świat otoczony był wielkim Berlińskim Murem. A za murem – nicość. Hic sunt dinozaury, które wyginęły i „komunis” – apage, apage.

To o tej właśnie sytuacji mówiła Le Guin w swojej wypowiedzi dotyczącej pisarzy. Oni jednym dotknięciem czynią dziurę w tym murze – nie tyle pokazując inne fizyczne przestrzenie, kraje, miejsca, co inne czasy i inne wizje. Oni opisują, jak było, ale nie na zasadzie prostych dominujących niby-historycznych opowiastek, które są tak przyprawione ideologią, jak niegdyś ględy aparatczyków o bezwzględnej zachodniej mizerii. Polityka historyczna partii prawicowych pełni obecnie taką rolę. A patie (neo-)liberalne i „lewicowe” ze swojej strony opowiadają analogicznie ideologiczne bajki o przyszłości, gdzie nie będzie miejsca na takiego to twórcę (bo drań), albo na takie sformułowania (bo brzydkie i triggerują). Ich przyszłość jest swego rodzaju projekcją teraźniejszości, podobnie jak przeszłość prawicowców.

Pisarze tacy jak Le Guin opowiadają o innych możliwościach, o alternatywnych przyszłościach z przeszłości, o przeszłościach poza głównym nurtem, o marzeniach, które były tak bardzo żywe, że przygotowany z nich zaczyn może poruszyć cały teraźniejszy system. Trochę podobnie jak w Nowym Testamencie chrześcijan. Rzadko się o tym mówi instytucjonalnie, ex cathedra, bo taki zaczyn jest zdolny do tego, żeby całkowicie rozbić struktury władzy, bogactwa, odwrócić procesy konsolidacji. Bo wcale nie musi być tak jak jest i wcale nie musimy powtarzać tych bzdur. Żeby użyć drastycznego przykładu, nie było prawdą, że uwięzieni przez hitlerowców w gettach Żydzi-Polacy musieli być skazani na nędzę i że obiektywnie brakowało środków. Środki były – ale celowo gromadzone były w rękach agresorów, którzy pilnie strzegli dostępu do nich.

Nie wiem czy czytaliście Państwo historię Slavenki Drakulić o papierze toaletowym. W latach 50. w Jugosławii dostępny był na rynku bardzo rudymentarny i niemiły w użyciu papier toaletowy marki Golub. Potem przyszły lepsze czasy i pojawiały się coraz bardziej miękkie i estetyczne papiery. Wtem, w połowie lat 80., golub znów powrócił na półki sklepowe. Drakulić pisze, że widząc to ludzie zaczęli mówić: koniec jest bliski.

Rozmawiałam niedawno z koleżanką Węgierką mieszkającą od kilku dziesięcioleci w Wielkiej Brytanii. Jest jedną z niewielu osób, które mają stabilne stanowiska pracy na brytyjskiej uczelni. Jednak mówiła, jak bardzo trudno jest teraz pracować – porażająca biurokracja, obciążenie koszmarnymi i bezsensownymi zadaniami, kołowrotek na stanowiskach zarządczych…

To jej się kojarzy.

Opowiadała, jak ostatnio nie może iść do jednego sklepu po całe zakupy. Musi ganiać po całym mieście w poszukiwaniu produktów spożywczych. Tu warzywa, tu makaron, tu wędliny. Nie dlatego, że ma jakieś szczególne wymagania, tylko dlatego, że zaopatrzenie szwankuje. Znaczna część tych produktów jest byle jaka, ale człowiek się cieszy, że rzucili.

To jej się kojarzy.

Tymczasem we Francji kolejny miesiąc strajków i zamieszek ulicznych, jak podają polskie media – „o drobiazgi”, bo przecież nie mają wcale źle ci Francuzi, trzeba zmodernizować itd.

To mi się kojarzy.

Moja węgiersko-brytyjska koleżanka mówiła, że większość ludzi nie zna niczego innego. Myślą więc, że tak już musi być. Próbują się dostosować do trendu, antycypując najgorsze. Zaczynają się zachowywać w miejscu pracy coraz gorzej, choć to nadal ci sami ludzie – nie zmienili się nagle w potwory. To już nie klapki na oczach, ale jakby zastępy Mr. Hyde’ów, przychodzących do pracy zamiast miłych doktorów Jekyllów. Dobrzy ludzie z dnia na dzień zmieniają się w niegodziwców, choć dla swoich bliskich w domu znów stają się dobrymi ludźmi.

Ona – Węgierka i ja – Polka, takie goluby już gdzieś widziałyśmy. Wymieniłyśmy znaczące spojrzenia. Nie musimy przewidywać, że trzeba koniecznie się spotworyzować. Wiemy, że można inaczej.

Odpuścić, oszczędzać energię.

Iść na demonstrację w dniu Święta Pracy. A potem wziąć w garść książkę, iść do parku, zdjąć buty. Stanąć pod drzewem, boso na trawie.

_Boso_

I nagle stało się zupełnie cicho,

odetchnęło niebo, asfalt, gniazda wróbli.

I dało się słyszeć coś, co zawsze było,

ale nie słyszeliśmy, Chyba że

bosą stopą w trawie.

(Warszawa, 2020)

Dziękuję Jaremie Piekutowskiemu za cenne rady redakcyjne


Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.