ISSN 2657-9596

Wieś ugrzęzła w dopłatach

Dorota Metera
29/08/2011

Potrzebna jest reforma WPR. Dyskusja na ten temat nie może sprowadzać się do targów o równe płatności dla rolników w „starej” i „nowej” Unii Europejskiej. Potrzebna jest dyskusja o tym, co będziemy jeść i jak będzie wyglądał krajobraz wokół nas, zarówno w sensie przyrodniczym, jak i społecznym.

Trochę statystyki i dopłaty bezpośrednie

Zgodnie z art. 1058 kodeksu cywilnego gospodarstwo rolne musi obejmować obszar co najmniej 1 ha gruntów rolnych. A więc każdy, nawet mieszkający w mieście posiadacz 1 ha użytków rolnych ma gospodarstwo rolne w sensie kodeksu cywilnego. Powszechny Spis Rolny w 2010 r. wykazał, że w Polsce jest 1 mln 583 tys. gospodarstw. W porównaniu ze spisem z 2002 r. liczba gospodarstw zmniejszyła się o 373 tys., czyli o 19,1%. Średnia powierzchnia gospodarstwa wzrosła o 13,1% i wynosi 9,5 ha. Liczba gospodarstw małych (o powierzchni 1–5 ha) spadła o 22,7%. Jednocześnie o 28,8% wzrosła liczba gospodarstw największych, przekraczających 50 ha, a o 11% – zajmujących od 30 do 50 ha. Tendencję tę GUS ocenia jako „poprawę struktury gospodarstw”.

Zasady Wspólnej Polityki Rolnej (WPR) spowodowały odejście od traktowania gospodarstwa rolnego jedynie jako miejsca produkcji. Nie trzeba prowadzić produkcji rolniczej, czyli orać, siać czy chować zwierząt. Do otrzymania dopłat bezpośrednich wystarcza utrzymywanie gruntów w tzw. dobrej kulturze rolnej przy zachowaniu wymogów ochrony środowiska. Grunty rolne wykorzystuje się więc do celów nierolniczych, np. rekreacyjnych, bądź jako lokatę kapitału.

Warto zapoznać się z tym, co rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z 11 marca 2010 uznaje za minimalne normy uprawniające do otrzymania dopłat. Np. w przypadku gruntów ornych musi być na nich prowadzona uprawa roślin lub ugorowanie. W przypadku pszenicy, żyta, jęczmienia i owsa ten sam gatunek można uprawiać na tej samej powierzchni w ramach działki ewidencyjnej nie dłużej niż przez 3 lata. Ugorowanie? Ze zdziwieniem stwierdzamy, że uznaje się, że grunt rolny był ugorowany, jeśli był przynajmniej raz w roku skoszony w terminie do 31 lipca lub poddano go innym zabiegom uprawowym, zapobiegającym występowaniu i rozprzestrzenianiu się chwastów. Czyli można ugór raz w roku skosić, zaorać lub potraktować herbicydem, złożyć wniosek o dopłaty bezpośrednie i spokojnie czerpać z tego dochody. Oczywiście pod warunkiem, że „uprawia” się w ten sposób dotacje na odpowiedniej liczbie hektarów, bo z 1 ha tak żyć się nie da. Niektórzy „producenci rolni” mają więc po kilkaset lub kilka tysięcy hektarów.

System ten, wynikający w dużym stopniu z polityki UE, został ostatnio wzmocniony krajowymi rozporządzeniami, znacząco ułatwiającymi tego rodzaju „absorpcję” środków unijnych. Zamiast nadać sens dobrej praktyce rolniczej z zachowaniem wymogów ochrony środowiska, rząd ułatwił tylko korzystanie ze środków unijnych przy najmniejszym nakładzie pracy. Nic więc dziwnego, że na opublikowanej na www.farmsubsidy.org liście 20 największych beneficjentów pojawiają się dwie polskie spółki z o.o., z których każda otrzymuje ponad 2 mln euro rocznie.

Potrzebna jest reforma WPR. Dyskusja na ten temat nie może sprowadzać się do targów o równe płatności dla rolników w „starej” i „nowej” Unii Europejskiej. Potrzebna jest dyskusja o tym, co będziemy jeść i jak będzie wyglądał krajobraz wokół nas, zarówno w sensie przyrodniczym, jak i społecznym. Zwłaszcza, że oczekiwania europejskich konsumentów i podatników są dziś inne niż 50 lat temu, gdy tworzono podstawy polityki rolnej w Europie wyniszczonej wojną.

Jaki rozwój obszarów wiejskich

W ostatnich latach z przyjemnością podróżuję po polskich wsiach. Wprawdzie miesiącami przebudowywane drogi odbierają radość jazdy samochodem, ale zadbane stare i nowe domy oraz tzw. infrastruktura w nadal pięknym krajobrazie cieszą oczy. Na pierwszy rzut oka biedy na wsi nie widać. Przedakcesyjne programy pomocowe, a od 2004 r. wprowadzenie instrumentów WPR, przyspieszyły specjalizację i modernizację w rolnictwie. Wprawdzie niektórzy mówią, że pieniądze „przejedzono”, jednak nie wszystkie. Wiele gospodarstw zainwestowało w nowe budynki gospodarskie, kupiło maszyny rolnicze, kombajny, ciągniki, zmieniło profil produkcji, produkuje pod konkretne zapotrzebowania odbiorców.

Są jednak i inne zmiany. Wielu rolników ograniczyło produkcję rolniczą lub z niej zrezygnowało. Zmniejszyła się liczba pracujących użytkowników gospodarstw rolnych, co bezpośrednio wynika ze spadku liczby gospodarstw. Nadal trwa migracja do miast i za granicę, zwłaszcza młodych ludzi i kobiet. Prawie 2/3 ogółu pracujących użytkowników mają ponad 44 lata. Jednak miejsc pracy na wsi nie dla wszystkich starcza, a rozwój wsi nie jest taki, jakiego życzyliby sobie młodzi ludzie.

Program Rozwoju Obszarów Wiejskich nie rozwiązuje wszystkich problemów. Wiele działań wdrożono z dużym opóźnieniem (np. „Korzystanie z usług doradczych”), w sposób niewystarczający w stosunku do potrzeb (np. „Modernizacja gospodarstw rolnych”) albo stwarzając niepotrzebne bariery biurokratyczne (np. „Uczestnictwo rolników w systemach jakości żywności” lub program „Leader”). Realizacja innych budzi wątpliwości. „Renty strukturalne” trafiają często do rolników, którzy niby przekazali gospodarstwo następcom, a nadal pracują na roli. „Ułatwianie startu młodym rolnikom” pozwala niektórym fikcyjnie podzielić gospodarstwa, żeby wziąć po 40 czy 75 tys. zł i – zamiast gospodarować – wyjechać na studia lub do pracy. Z kolei „Program rolnośrodowiskowy” pozwala od 5 lat dopłacać do setek hektarów tzw. plantacji orzechów włoskich, z których nigdy nie zbierze się żadnego orzecha.

Niestety próby wpływania na poprawę sposobu wdrożenia tych działań przez organizacje rolników i organizacje ekologiczne spełzają na niczym. Odpowiedzialne instytucje zasłaniają się najczęściej brakiem zgody Komisji Europejskiej, w co naprawdę trudno uwierzyć. A przecież liczymy na to, że unijne środki będą przeznaczone na prawdziwy rozwój wsi.

Rolnictwo ekologiczne, wielkoprzemysłowe fermy i GMO

Mówi się, że coraz więcej polskich rolników jest w stanie efektywnie konkurować na rynku europejskim i światowym. Ale dotyczy to niewielkiej grupy gospodarstw, nastawionych na wyspecjalizowaną produkcję szczególnych produktów, np. owoców jagodowych, warzyw, materiału szkółkarskiego. Nie trzeba być wielkim graczem na rynkach światowych. Wystarczy dobra pozycja na rynku krajowym lub lokalnym, np. produktów rolnictwa ekologicznego czy serów wytwarzanych wg tradycyjnych receptur. Wymagania konsumentów co do jakości produktów stale rosną, zmieniają się nawyki żywieniowe ludzi. Podwyższają się ekologiczne i etyczne oczekiwania wobec chowu zwierząt. Dziś nie wystarczy sprzedawać tanio, dla konsumenta najważniejsza jest relacja ceny do jakości.

Rząd niby promuje wysoką jakość polskiej żywności i chwali się unikalną różnorodnością biologiczną i krajobrazową. Z drugiej strony pozwala na wielkoprzemysłowe fermy tuczników. „24 tys. tuczników rocznie, 1 tys. loch w cyklu zamkniętym” – tak promuje się jedna z nich. Lepiej nie myśleć, gdzie się przechowuje, a potem wylewa gnojowicę. Rząd pozwala też na kurniki bateryjne, np. 20 tys. kur niosek, 9 kur na 1 m kw. w chowie podłogowym, powierzchnia o wielkości kartki A4 na jedną kurę w klatkowym systemie chowu, kurniki „bezobsługowe”. Rząd negocjuje z „Brukselą” przedłużenie terminu wymiany klatek dla kur. A pan minister żałuje, „że polskich rolników nie przestrzegano zbyt głośno w poprzednich latach przed kupowaniem klatek i zdemontowanych kurników z Niemiec, Danii i Holandii, wymienianych z powodu dyrektywy”. Choć każdy, kto się tym interesował, a zwłaszcza fachowiec-hodowca kur wiedział, że dyrektywę wprowadzono w UE pod naciskiem konsumentów, którzy nie godzili się na męczarnię kur w chowie klatkowym.

Na dodatek żywienie tuczników i drobiu oparte jest na mieszankach, których głównym składnikiem jest śruta sojowa i rzepakowa modyfikowana genetycznie. Choć, jak wskazują badania Eurobarometru, większość Europejczyków nie chce GMO w żywności, przeciętny konsument nie wie, że szyneczka i jajeczko pochodzą od zwierząt żywionych takimi paszami. Ta słodka tajemnica producenta, miejmy nadzieję, wkrótce wyjdzie na jaw dzięki planowanemu oznakowaniu żywności pochodzącej od zwierząt żywionych paszami z GMO. I znów zła „Bruksela” zagrozi polskiemu rolnikowi, ale za to – na szczęście – zadba o rzetelną informację dla konsumenta.

Tymczasem nasza koalicja rządząca próbuje zalegalizować chyłkiem odmiany genetycznie modyfikowanych roślin. Poprawki w ustawie o nasiennictwie wprowadzono ekspresowo, usuwając z niej zakaz wpisywania odmian genetycznie modyfikowanych do krajowego rejestru odmian roślin uprawnych. Sejmowa większość PO-PSL 1 lipca 2011, w pierwszym dniu polskiej prezydencji w UE, zadecydowała o nowej treści ustawy o nasiennictwie, a 29 lipca 2011 ustawa została przyjęta przez Senat.

Obrońcy tej ustawy chętnie zasłaniają się prawem unijnym. Jakoś nie zauważyli, że w Parlamencie Europejskim od marca 2011 trwa dyskusja nad raportem francuskiej eurodeputowanej Corinne Lepage. Raport wskazuje argumenty, na które mogą powołać się kraje członkowskie, zakazując uprawy GMO. Oprócz porządku publicznego, moralności publicznej, planowania przestrzennego są to także przyczyny środowiskowe, odporność na herbicydy i inwazyjny charakter niektórych gatunków, przez co stanowią zagrożenie dla różnorodności biologicznej, wpływ na środowisko lokalne, przyczyny społeczno-ekonomiczne oraz potrzeba zachowania tradycyjnych upraw i czystość nasion. Polski Senat nie zważał też na podjętą 5 lipca 2011 rezolucję ustawodawczą PE w sprawie umożliwienia państwom członkowskim ograniczenia lub zakazania uprawy GMO na swoim terytorium. Uwadze rządzącej koalicji umknął też fakt, że w Europie już 9 krajów wprowadziło zakazy upraw GMO: Francja, Austria, Węgry, Włochy, Luksemburg, Grecja, Niemcy, Bułgaria i Szwajcaria. Polski rząd postępuje tak, jakby nie wiedział, że rządy niektórych krajów wprowadziły oznakowanie produktów wolnych od GMO (np. Niemcy w 2009 r. i Austria w 2010 r.), jakby nie słyszał o toczącej się w naszym kraju debacie, jakby nie znał nastrojów społecznych, nie czytał relacji w mediach. Parlament najwyraźniej kierował się nie dobrem społecznym, lecz interesem korporacji oferującej nasiona odmian modyfikowanych genetycznie i pestycydy.

Jaka przyszłość?

Jakie będą skutki kontynuacji takiej polityki? Jeśli polska wieś i rolnictwo będą w coraz większym stopniu wystawione na kaprysy światowych rynków? Jeśli zmienna koniunktura, interesy wielkich korporacji, spekulacja żywnością czy wpływy pogody (susze, pożary, deszcze, powodzie) będą decydować o zarobkach producenta i dyktować ceny żywności dla konsumentów?

A może odwróćmy pytanie – jakie rolnictwo chcielibyśmy mieć w przyszłości, jako konsumenci i podatnicy składający się na WPR?

To zależy także od nas. Możemy na to wpłynąć, dokonując odpowiedzialnych wyborów konsumenckich. A także biorąc udział w dyskusjach nad nowymi propozycjami unijnego prawa w tej dziedzinie, które mają być przedstawione przez Komisję Europejską jesienią b.r. Debata społeczna nad nową polityką rolną już toczy się na stronach www.arc2020.eu (Agricultural and Rural Convention), która wzywa do stworzenia Wspólnej Polityki Rolnej, Żywnościowej i Wiejskiej. Możemy wreszcie nadać tej debacie większą moc sprawczą, dokonując odpowiednich wyborów w kabinie do głosowania. Coraz bardziej słyszalne w europejskiej debacie hasło „publiczne pieniądze na dobra publiczne” może być dzięki temu nośne i w Polsce.

Fot. Lesław Zimny, Wikipedia.

Tekst ukazuje się w ramach cyklu Polska po 4 latach PO. Zapraszamy do lektury i dyskusji!

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.