Szwedzcy Zieloni i wyzwania polityki koalicyjnej
Po raz pierwszy w swej 33-letniej historii szwedzcy Zieloni (Miljöpartiet de gröna) weszli w skład koalicji rządowej, mimo dość rozczarowującego wyniku wyborczego. Czas pokaże, jak poradzą sobie w rządzie – w kontekście rosnącego ksenofobicznego populizmu oraz trudnej sytuacji politycznej w kraju.
Zieloni objęli sześć tek ministerialnych, w tym wicepremierkę. Po ponad trzech dekadach w opozycji chciałoby się powiedzieć „najwyższy czas”, zwłaszcza że większość siostrzanych partii w Europie ma już doświadczenie we współrządzeniu. Działalność partyjna ma sens wtedy, gdy ludzie nastawieni na budowanie lepszego społeczeństwa nie zadowalają się już kształtowaniem opinii, wywieraniem nacisku i lobbingiem (co też jest bardzo istotne), lecz chcą walczyć o bezpośredni udział we władzy politycznej. Logiczne jest więc, że udział w rządzie powinien być podstawowym dążeniem. Szwedzka Partia Zielonych osiągnęła ten cel, co powinno cieszyć wszystkich zwolenników.
Wynik poniżej oczekiwań
Choć wejście w skład rządu to powód do radości, jednocześnie jasnym jest, iż wynik rzędu 6,9% stanowi rozczarowanie, zwłaszcza w kontekście sukcesu w wyborach europejskich oraz sondaży, dających partii poparcie między 8 a 11%. Dlaczego Zieloni opadli z sił przed samą metą, tracąc 0,4 punktu proc. w porównaniu do wyborów z 2010 r.? Uważam, że istnieją po temu trzy główne powody.
Po pierwsze, w kampanii zabrakło dyskusji o środowisku.
Jak to się stało, że kryzys ekologiczny, z którym stykamy się na co dzień, od faszerowania naszych posiłków środkami chemicznymi po katastrofy spowodowane zmianą klimatu, nie znalazł się wśród głównych tematów debaty?
Dużą odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponoszą media, ale nie tylko one. Problem polega na tym, że sami Zieloni nie byli w stanie zaprezentować się wystarczająco wyraziście w stosunku do oponentów, zarówno z prawej, jak i z lewej strony sceny politycznej, koncentrując się zbyt często na przysłowiowej walce z cieniami.
A może Zieloni spuścili z tonu, by nie zrazić do siebie lidera socjaldemokratów Stefana Löfvena, który nie słynie z przywiązania do ideałów ekologicznych? Jest faktem, że w większości kwestii ekologicznych Zieloni pozostają w konflikcie nie tylko z siłami konserwatywnymi, lecz również z socjaldemokratami. Jasno pokazuje to ogłoszony przed wyborami raport Szwedzkiego Towarzystwa Ochrony Przyrody na temat postępowania poszczególnych partii w kwestiach ekologii.
Trzeba pamiętać, że Zielonym trudno liczyć na sukces wyborczy w kampanii, w której środowisko nie jest jednym z głównych tematów, bez względu na to, jak wspaniałe są ich propozycje w innych obszarach, takich jak edukacja, dyskryminacja czy różnorodność.
Drugim powodem było to, że Stefan Löfven nie ma „słuchu” na zagadnienia związane ze środowiskiem. Jak pisałem, to jeden z czynników odpowiadających za to, że Zieloni stępili ostrze swojego przekazu. Poparcie Zielonych dla kandydata na premiera nieszczególnie zainteresowanego ekologią mogło wzbudzić wahania wśród wyborców, stawiających ekologię na pierwszym miejscu.
Po trzecie „kradzież głosów” przez Inicjatywę Feministyczną (FI).
Według sondaży, FI odebrała Zielonym od 1,5 do 2 puntów proc. poparcia. Decyzja o nieatakowaniu siostrzanej partii była przemyślana i słuszna, i gdyby tylko FI przekroczyła 4-procentowy próg wyborczy, gra byłaby warta świeczki. Jednakże FI do parlamentu nie weszła, przez co przychylna neutralność Zielonych poszła na marne. Pytanie brzmi, co Zieloni powinni zrobić teraz. Być może oba ugrupowania powinny poważnie rozważyć wspólny start w 2018 r.?
Wobec sukcesu ksenofobów
Nic nie wskazuje na to, by Szwedzcy Demokraci (SD) odebrali jakieś głosy Zielonym. Nie zmienia to jednak faktu, iż triumf skrajnej prawicy to poważny problem dla całego społeczeństwa i systemu demokratycznego. Na nas wszystkich spoczywa odpowiedzialność za stawienie czoła nacjonalistycznej spirali, przypominającej tę, która uderzyła m.in. w Danię. Jak się z tej odpowiedzialności wywiązać? Nie mam definitywnych odpowiedzi, jedynie parę sugestii
Ustawienie się w pozycji głównego przeciwnika SD jest dla Zielonych nie tylko moralnie właściwym, ale i rozumnym kursem. Każdy punkt ich programu jest zły. Jednak celem walki powinni być politycy SD, ich ideologia, nie zaś szeregowi wyborcy. To trudna taktyka, ale konieczna, aby uniknąć jeszcze gorszego wyniku za cztery lata.
Od protestu do współrządzenia
Szwedzcy Zieloni, podobnie jak inne partie ekopolityczne, powstali jako wyraz protestu przeciwko dominującemu porządkowi społecznemu. Po ponad trzech dekadach istnienia, w tym dwóch ostatnich jako partia parlamentarna, status Zielonych jako orędowników alternatywnej wizji społecznej nie jest już tak oczywisty. Protest przeciw establishmentowi i nadużyciom władzy, który definiował Partię Zielonych w dniach jej młodości, dziś jest w znacznym stopniu domeną prawicy.
To niemałe wyzwanie dla partii, która pomimo wszystkich dostosowań, nawet wówczas, gdy jej liderzy zaczeli nosić krawaty, nie przestała opowiadać się za zupełnie innym modelem społecznym niż konserwatyści bądź socjaldemokraci. Jak pogodzić zachowanie tożsamości opartej na proteście ze współudziałem w rządzeniu?
Zadanie nie będzie proste. Niedawno ukazała się książka Cécile Duflot, byłej minister z ramienia francuskich Zielonych w gabinecie Jeana-Marca Ayraulta (od 2012 do kwietnia 2014). To ostra ocena tego, jak zielone ideały ulegają zmiażdżeniu w trybach gry o władzę. Gdy Manuel Vals, minister spraw wewnętrznych, który wsławił się skandalicznymi komentarzami na temat Romów, został mianowany premierem w miejsce Ayraulta, Zieloni uznali, że miarka się przebrała i Duflot ustąpiła z rządu. Podobnie postapili niedawno fińscy Zieloni, którzy wyszli z rządu w proteście przeciwko decyzji o budowie kolejnego reaktora jądrowego.
Nie oznacza to, że właściwą drogą powinna być generalna odmowa wchodzenia w skład rządu. Jednak Zieloni muszą być przygotowani, by w momencie, gdy cena okazuje się za wysoka, umieć powiedzieć „Nie, dziękuję”. Jeżeli ludzie dojdą do przekonania, że Zieloni są kolejną oportunistyczną partią, której zależy wyłącznie na utrzymaniu się przy władzy, jesteśmy skończeni. Ale jak tego uniknąć? Należy wyciągnąć naukę z doświadczeń innych partii ekopolitycznych w Europie.
Granice kompromisów
Niektórzy z obecnych i byłych członków partii już zaczęli mówić o zdradzie zielonych pryncypiów. Były rzecznik partii Birger Schlaug (który odszedł już kilka lat temu) stwierdził, iż po sfinalizowaniu negocjacji koalicyjnych, skrót MP przestał oznaczać „Partię Zielonych” (MiljöPartiet), a zaczął „Partię Bez Znaczenia” (Meningslösa Partiet). Skąd tak gwałtowne reakcje?
Ma się rozumieć, iż czerwono-zielona koalicja nie będzie oznaczać radykalnej zielonej rewolucji. Przecież nikt nie może się spodziewać, że Zieloni mogą współpracować tylko z partiami, które przyjmą słowo w słowo ich program.
Choć niektóre ustalenia umowy nie mogą napawać wielkim zadowoleniem, są też wyraźnie zielone i różowe punkty. W samej deklaracji termin „środowisko” pojawia się 15 razy, a „klimat” 14 – więcej niż „praca” (13). Prócz tego należy wymienić odnawialne źródła energii (6) i „równe traktowanie” (4), podczas gdy wyświechtane socjaldemokratyczna hasła „wzrost” czy „przemysł” pojawiają się tylko raz.
Zarazem mamy takie punkty, jak zwiększone wydatki na obronność, przede wszystkim więcej samolotów JAS, co jest zwykłym marnotrawieniem funduszy. Jeżeli naprawdę sądzić, że Putin zamierza zaatakować Szwecję, to i tak za mało, aby go powstrzymać. Tak naprawdę ta decyzja to nic innego, jak poddanie się „kompleksowi przemysłowo-wojskowemu”. Jednak koalicja oznacza, że Zieloni musieli w czymś ustąpić socjaldemokratom, a że działania reżimu Putina powinny spotkać się ze zdecydowaną reakcją międzynarodową, trudno o lepszy grunt dla koncesji na rzecz koalicyjnego partnera.
Co ważniejsze, socjaldemokraci muszą w odpowiedzi pozwolić Zielonym odnieść poważne „zielone” sukcesy. To już się stało wraz z decyzją o niebudowaniu nowych elektrowni jądrowych i rozpoczęciu procesu wygaszania starych reaktorów, których czas funcjonowania dobiega końca. Aby się o tym przekonać, wystarczy tylko posłuchać głosów oburzenia ze strony koncernu Vattenfall oraz Partii Liberalnej, oraz głosów pochwalnych Szwedzkiego Towarzystwa Ochrony Środowiska. Nie mogłoby się to zdarzyć, gdyby Zieloni zdecydowali się pozostać poza rządem Löfvena – który jest przecież zwolennikiem energii nuklearnej – i tym samym wymusić jego sojusz z liberałami.
Każdy, kto przeczyta umowę koalicyjną, zobaczy, że zawiera ona kilka bardzo poważnych zielonych postulatów. Mówi np., że „kraje świata muszą zaprzestać niszczenia naszej planety”. Ponieważ niemal każdy rodzaj inwestycji zawiera destrukcyjne elementy, oznacza to radykalną zmianę podejścia do gospodarki; zerwanie z nieodpowiedzialnym kultem wzrostu za wszelką cenę.
Deklaracja mówi także: „narodowe cele ekologiczne muszą zostać spełnione”. W przedmowie zwraca się uwagę, iż w okresie rządów konserwatystów Szwecja nie wywiązała się z 14 (z ogólnej liczby 16) założeń w tej dziedzinie. Słowa te muszą zostać poparte radykalnymi działaniami, za których wdrożenie główna odpowiedzialność spoczywa na nowej minister środowiska, pełniącej jednocześnie funkcję wicepremierki Åsie Romson, ale także pozostałych członkach rządu z ramienia Zielonych.
Jeżeli uda się wywiązać z obietnic, Zieloni będą mogli stanąć przed wyborcami z podniesionym czołem. Jeżeli nie, trzeba będzie poważnie rozważyć wyjście z koalicji. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Mam nadzieję, że podobnie jak Die Grünen w Niemczech szwedzcy Zieloni będą w stanie utrzymać koalicję do końca kadencji, aby z silniejszej pozycji startować w kolejnych wyborach.
Artykuł Green Party presence in Swedish government welcomed all the same ukazał się w „Green European Journal” (Zielonym Magazynie Europejskim). Przeł. Krzysztof Pacyński.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.