ISSN 2657-9596

Rodzinne strony

Bartłomiej Kozek
03/01/2014

Święta takie jak Boże Narodzenie to czas, w którym setki tysięcy ludzi wracają na chwilę do przeszłości. Czy w miejscach, do których jadą, jest jeszcze przyszłość?

Na kilka grudniowych dni przychodzi mi oderwać się na chwilę od statecznego, zdecydowanie już bardziej – po latach studiowania i pracy – warszawskiego niż podkarpackiego życia. Parę godzin podróży (coraz częściej w większości pokonywanej autobusem niż niemiłosiernie wlokącą się ze stolicy do Przemyśla koleją) kończy się we wsi, w której spędziłem większość młodzieńczych lat.

Co widzę w okolicy?

Bóg i Rynek mają się dobrze

Spacerujemy po środku wojewódzkiego niegdyś miasta. Szczęśliwie jego władze nie zrealizowały pomysłu na spłaszczenie bodaj jedynego w Polsce pochyłego rynku, dzięki czemu nadal cieszy oko. Szkoda, że do jego zachowania trzeba było aż społecznego buntu, mobilizacji internetowej i (ostatecznie nieważnego z powodu niskiej frekwencji) referendum, by miejscy włodarze zrozumieli, że z tego przecinania wstęgi głosów nie będzie. Działo się to w r. 2009, na długo przed miejskim poruszeniem w postaci referendów i budżetów partycypacyjnych, jakiego byliśmy świadkami ostatnimi czasy.

Wiele miejsc w pobliżu rynku cieszy oko. Udało się odrestaurować sporo kamienic w środku miasta, nawet zresztą te, które nadgryzł nieco ząb czasu, a które świadczą chociażby o momentach świetności galicyjskiej twierdzy, prezentują się dostojnie. Można tu się poczuć niczym w zminiaturyzowanym Krakowie, Budapeszcie czy innym mieście nieistniejącej już cesarsko-królewskiej monarchii habsburskiej – powietrze w środku Przemyśla ciężkie od smogu, spowodowanego brakiem centralnego ogrzewania w wielu śródmiejskich kamienicach, tym bardziej przybliży nas myślami do stolicy Małopolski.

Wejdźmy do środka rzymskokatolickiej katedry czy do mocno barokowego kościoła karmelitów. Ich majestatyczność zdaje się zaskakiwać na tle dość kameralnego miasta. Podobnie jak i widok na Placu Katedralnym. Podczas gdy władza świecka kamienice poddaje renowacji powoli i nadal zostaje jej wiele do zrobienia, na rzeczonym placu da się wyraźnie spostrzec, które budynki należą do władzy duchowej. Jako że spora ich część to zabytki, ich odzyskany blask i tak cieszy. Gorzej, że widok stanu innych, już świeckich budynków, już jakby mniej…

Miejska panorama nie zmieniła się przez te lata tak bardzo. Doszedł kolejny most, z pompą otwierany przez premiera Tuska. No i jeszcze jedno ważne dla lokalnego życia społecznego miejsce – galeria handlowa. Świątynia konsumpcji dotarła również nad San, zwiastując nowinę o wejściu kapitalizmu na kolejny stopień rozwoju także na pograniczu Unii Europejskiej. Przypieczętowała swój tryumf nad dawnymi kaplicami – bazarem, w którym toczył się żywot na nowo narodzonego, polskiego kapitalizmu. Wczorajszy świat drobnego, rodzimego biznesu stracił na znaczeniu – wpierw z powodu uszczelniania granic, potem zaś na rzecz małego, lokalnego ośrodka wielkomiejskiego handlu.

Jechać, ale dokąd?

Z jego powstaniem wiązała się zresztą nadzieja na to, że powstanie w nim multipleks i w ten sposób mieszkanki i mieszkańcy miasta odzyskają dostęp do kinowych nowości. Od zmiany ustroju kin w Przemyślu raczej ubywało niż przybywało, dziś ostało się jedno, mające w planach pokazywanie „Hobbita” w tydzień po jego polskiej premierze. Nadzieja okazała się płonna…

Młodzi, mający ochotę na nieco bardziej intensywne kontakty ze sztuką filmową, mają do wyboru albo wsiąść w pociąg i pojechać do Rzeszowa (potencjalnie na cały dzień z dala od rodzicielskiego oka – kusząca propozycja dla każdego nastolatka), albo w spokoju własnego pokoju skorzystać – ku rozpaczy wielkich koncernów – z dobrodziejstw Internetu. Gorzej, jeśli ze względów finansowych nie stać kogoś ani na jedno, ani na drugie – zostaje wówczas łazić po mieście albo oglądać telewizję.

Po co zatem zostawać? Jak cieszyć się z powodu dojeżdżających w dotychczas ich pozbawione miejsca miejskich autobusów, kiedy nadszedł już kres szkolnej edukacji? Co można tu robić, kiedy skończy się tutejszą – nieważne, publiczną czy prywatną, uczelnię? Po co wracać, jeśli studiowało się gdzieś w większym mieście, w którym okazji do rozwoju i do aktywnego uczestnictwa np. w życiu kulturalnym więcej? Wydaje się, że pytania te mogło w te święta zadawać sobie całkiem sporo Polek i Polaków.

W wypadku Przemyśla odpowiedzią jest dla mnie od paru lat rozmowa, jaką przeprowadziłem ze znajomym z tej samej co i moja klasy liceum, który miał powiedzieć prezydentowi miasta, że można tu co najwyżej pracować w supermarkecie. Nie byłbym może aż tak pesymistyczny – są jeszcze chociażby miejskie szpitale czy Straż Graniczna – jednak nie da się ukryć, że oferta lokalnego rynku pracy wydaje się dość skromna.

Czy mogłoby ją poprawić chociażby postulowane przez SLD przywrócenie 49 województw? Nie byłbym taki pewien. Dużym problemem jest model rozwoju cywilizacyjnego, nie tylko promujący wielkie metropolie, ale również zupełnie lekceważący ich współpracę z regionem. Miasta wojewódzkie przede wszystkim myślą o sobie i swoich potrzebach, wychodząc z założenia, że otrzymają z tego tytułu premię w postaci nowych podatników. Zmiana liczby województw sama z siebie nie przerwie tej logiki, a w wielu wypadkach może po prostu skończyć się przeniesieniem lokalnych antagonizmów na niższy poziom. Cóż bowiem z tego, że Przemyśl odzyska własny lokalny aparat administracyjny, jeśli służyć on będzie rozwojowi miasta kosztem niedorozwoju innych ośrodków, takich jak Jarosław czy Lubaczów? Co stałoby się na północy dzisiejszego Podkarpacia, gdzie Stalowa Wola jest dziś miastem większym od niegdysiejszej stolicy województwa – Tarnobrzegu? Takich pytań można stawiać więcej.

Regiony rozproszone

Alternatywa w tej sytuacji powinna mieć dwojaki charakter. W kwestii administracyjnej wskazują je znane chociażby z Niemiec rozwiązania, polegające na rozpraszaniu po regionie rozlicznych agend i urzędów. To, że dane miasto jest stolicą, daje mu już tyle korzyści w postaci skomasowania firm, uczelni czy instytucji kultury, że władze samorządowe nie muszą dawać mu dodatkowych forów. Nie tylko wyjazdowe posiedzenia sejmiku, ale trwałe przenosiny części lokalnych urzędów czy tworzenie nowych instytucji mogą być elementem świadomej, realnej polityki decentralizacyjnej, nie zaś fikcji, polegającej na zastąpieniu dominacji Warszawy dominacją tej czy innej stolicy województwa.

W coraz bardziej scyfryzowanym świecie koszty takiej polityki nie musiałyby być wysokie – tym bardziej, że np. w wielu byłych miastach wojewódzkich nadal funkcjonują oddziały niejednego urzędu wojewódzkiego. Już to skłonić by mogło samorządowców do tego, by w trosce o swój własny interes zadbali choćby o komfortowy dojazd do poszczególnych ośrodków. Prawdziwa zmiana musi mieć jednak przede wszystkim mentalny charakter i polegać na uświadomieniu sobie, że w miarę równomierny rozwój regionu służy wszystkim. Wykorzystanie zróżnicowanego potencjału poszczególnych jego części służy mu lepiej, niż skupianie całych wysiłków na pojedynczym mieście. Choćby dlatego, że idących na studia młodych zdolnych i tak może z nich zassać Warszawa.

Nie oznacza to, że obecną mapę administracyjną Polski należy traktować jako wyrytą w kamieniu świętość. Dyskusja może toczyć się zarówno wokół zmian granic województw (np. włączenia obszaru dawnego radomskiego do świętokrzyskiego), tworzenia nowych (takich jak środkowopomorskie czy stołeczne, złożone z Warszawy i jej aglomeracji), jak i łączenia już istniejących (np. śląskiego i opolskiego).

Dyskusje te – w przeciwieństwie do reformy administracyjnej Buzka – powinny toczyć się z jak najszerszym udziałem zainteresowanych społeczności lokalnych, a ewentualne zmiany być poddane głosowaniu w lokalnym referendum. Przede wszystkim jednak powinny kierować się opisaną przeze mnie logiką budowy przestrzeni, umożliwiających jak najlepszą troskę o dobro wspólne. W przeciwnym wypadku to, czy dajmy na to Radom cierpieć będzie z powodu wysokiego bezrobocia na Mazowszu, w ramach świętokrzyskiego, czy jako stolica własnego województwa, nie będzie miało większego znaczenia.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.