Nowicjusze i barbarzyńcy
Barbara Kudrycka i Donald Tusk chcą dopasować naukę do swojego wyobrażenia o racjonalności i efektywności. Ta reforma nie przyniesie jednak nic dobrego. Nastąpi nietwórcza destrukcja tego, co funkcjonowało dzięki etosowi i poświęceniu naukowców.
Pamiętam, że na pierwszym roku studiów prowadzący zajęcia lubili pytać o to, dlaczego wybraliśmy socjologię. Zapadała naprawdę długa cisza, po czym pojawiały się nieskładne wypowiedzi, w których argumenty dotyczące szans na zatrudnienie mieszały się z deklaracjami o ciekawości tego, jak zbudowane jest społeczeństwo. Nieskładność wypowiedzi była wyraźnym powodem zadowolenia prowadzących, a u nas budziła poczucie zakłopotania i wstydu. Przecież racjonalna jednostka ma jasno sprecyzowane cele i dokonuje określonych wyborów, żeby je osiągnąć. Nasza niepewność w definiowaniu stosunku do studiów i nauki bliższa jednak była wymogom rzeczywistości niż formułowane wobec nas oczekiwania.
O tym bowiem, czym jest uniwersytet, dowiedziałem się nie w momencie wyboru studiów, ale dopiero po kilku latach studiowania. Chociaż chciałbym napisać, że już w podstawówce marzyłem o tym, żeby zajmować się analizą dominacji i walk klasowych stając raczej po stronie upośledzonych niż możnych tego świata, to po prostu tak nie było. Wybierałem studia, które miały być ciekawe, dostarczyć wiedzy o podstawowych mechanizmach rządzących rzeczywistością, a przy okazji dać umiejętności przydatne przy szukaniu ciekawej pracy. Dopiero z upływem czasu poznałem naukową perspektywę uwzględniającą dyskusje toczone od co najmniej 150 lat, doświadczyłem możliwości spoglądania na bieżące konflikty poza cenzurami i schematami rządzącymi debatą publiczną (a były to mroczne lata 90.), doceniłem autonomię, jaką cieszy się naukowiec projektujący badania społeczne. Wszystko to było możliwe wyłącznie przez stopniowe wchodzenie w świat nauki i rozstawanie się z jej uproszczonym obrazem, który jest udziałem licealistów.
Może nie widziałbym jasno specyfiki świata nauki, gdyby nie to, że po studiach miałem również okazję pracować w wielkiej firmie. Jakież było moje zdziwienie, gdy na własnej skórze poczułem rozdźwięk między wyobrażeniami o twórczej atmosferze związanej z działalnością komercyjną a codzienną rzeczywistością biznesu. Nie tylko nikt nie wykorzystywał pomysłów zgłaszanych przez pracowników stojących niżej w firmowej hierarchii, ale w ogóle wyrażanie własnego zdania traktowano tak, jakby ktoś w Polsce zaczął stosować zasady ruchu lewostronnego. Jan Strzelecki na podstawie analizy materiałów popularnej „Gry o staż” (konkursu, w którym przede wszystkim studenci rywalizują o miejsce stażowe w wielkich korporacjach) pokazał, że to, co mi się przytrafiło, znajduje odzwierciedlenie w dominującej ideologii. W dobrych radach przeznaczonych dla uczestników konkursu aż pięć spośród dziewięciu wiąże się z przestrzeganiem hierarchii i podporządkowaniem (J. Strzelecki, „Postfordowskie narracje o pracy i jej klasowe odmiany” w: M. Gdula i P. Sadura, „Style życia i porządek klasowy w Polsce”, Scholar, Warszawa 2012). Porzucałem biznes z ulgą i poczuciem, że decydując się na naukową ścieżkę kariery wybieram nieco mniejsze zarobki, ale zyskuję autonomię, pracę wykraczającą poza uzyskiwanie dobrych wyników sprzedaży oraz przyjazne środowisko pracy realnie zainteresowane moim rozwojem.
Chyba zbliżyłem się do modelu racjonalnie działającej jednostki, ale okazało się, że moja racjonalność jest inna niż „ich” racjonalność. Po zamianie szkół w kursy rozwiązywania testów przyszła bowiem kolej na to, by uniwersytety zamienić w szkoły. Reforma bolońska i reformy minister Kudryckiej dokonują destrukcji świata nauki takim, jakim go znaliśmy. Nie chodzi przy tym o świat feudalnych układów, ciepłych posadek i słabych wyników. Ta wizja nauki nie ma wiele wspólnego z tym jak ona naprawdę wygląda, ale w debacie propagandowe chwyty są ważniejsze niż najlepsze argumenty. Nie ma sensu mówić np. o niskich nakładach na naukę, bo w odpowiedzi słyszy się o jakimś profesorze, który nie zna angielskiego. Wskazywanie na lichą bazę infrastrukturalną i brak nowych książek w bibliotekach skontrowany zostanie przykładem leniwego wiecznego doktora czytającego co najwyżej podręcznik z lat 70. Pokazywanie, że absolwenci wyższych uczelni mają zarobki wyższe od innych pracowników, nie przebije narzekań, że uczelnie nie kształcą praktycznie. Reformy wprowadzono w imię wyników, rankingów, efektywności i dopasowania do rynku pracy. Ostatecznie nie udało mi się więc uciec: po dziesięciu latach dogoniła mnie logika biznesu.
Reforma nie przyniesie jednak nic dobrego dla polskiej nauki. Nastąpi raczej nietwórcza destrukcja tego, co funkcjonowało dzięki etosowi i poświęceniu naukowców. Na pewno nie poprawi się ich sytuacja finansowa, bo zaostrzona konkurencja ograniczy możliwość dorabiania poza uczelniami. Coraz więcej naukowców znajdzie się więc w sytuacji jednego z moich przyjaciół, dla którego kilkumiesięczna praca nad wypełnianiem czerwcowego wniosku o grant oznaczała popadnięcie w długi. Studenci odczują spadek zainteresowania dydaktyką, bo tylko idiota inwestowałby w uczenie innych, skoro rozliczany jest wyłącznie z własnych osiągnięć mierzonych publikacjami. A jeśli ktoś osiągnie już „światowy” poziom, trudno zgadnąć dlaczego miałby pozostać w Polsce, gdzie zarobki i możliwości uprawiania nauki są nieporównywalnie mniejsze niż w krajach rozwiniętych. Ci, którzy nie wyjadą za granicę, poszukiwać będą z kolei innych miejsc poza uniwersytetami, gdzie będzie można kultywować naukę w starym stylu.
Claude Lévi-Strauss zauważył kiedyś, że cywilizacji od barbarzyństwa nie oddzielają konkretne zwyczaje, ale to, że barbarzyńcy uważają siebie za jedyne wcielenie cywilizacji. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że twórcy reformy, Barbara Kudrycka i Donald Tusk, są właśnie takimi barbarzyńcami. Naukę dopasować chcą do swojego wyobrażenia o racjonalności i efektywności. Przydałaby się im niepewność właściwa studentom pierwszego roku. Wtedy dopiero byłaby jakaś szansa na sensowne zmiany.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.