ISSN 2657-9596

Bitwa o węgierskie rolnictwo

Rebeka Szabó
12/08/2013

Grabież ziemi uchodzi za problem państw rozwijających się. Dziś jednak dotyka także Węgier. Przejmowanie gruntów przez osoby prywatne zaczęło się w 1990 r., po upadku komunizmu, ale polityka rządu Viktora Orbána pogłębia jeszcze ten proces. Za sprawą korupcyjnych powiązań agrobiznesu i władzy coraz większe obszary gromadzone są przez niewielką grupę wielkich posiadaczy, co rodzi opłakane skutki dla społeczeństwa i środowiska naturalnego.

Olbrzymy i karły

Według wyliczeń GRAIN, barcelońskiej organizacji non profit, w ciągu ostatnich kilku lat inwestorzy zagraniczni zgromadzili w swoich rękach 35 mln hektarów ziemi w 66 krajach. Do tej pory zjawisko grabieży ziemi dotyczyło głównie krajów Afryki i Ameryki Południowej. Polega ono na wykupywaniu gruntów przez podmioty zewnętrzne, które eksploatują ziemię w celu czerpania z niej zysków bez oglądania się na interesy społeczności lokalnej (szczególnie drobnych rolników) czy środowiska naturalnego. Obecnie grabież ziemi praktykuje się również w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, przy niemal całkowitym braku zainteresowania zachodnioeuropejskich mediów i wpływowych gremiów.

W Europie Zachodniej stosuje się często ochronę rodzinnych gospodarstw rolnych i ogranicza maksymalny obszar uprawianej ziemi. Tymczasem z krajach byłego bloku socjalistycznego, gdzie zbyt wolno rozwijają się demokratyczne instytucje oraz kultura polityczna, a obywatele stoją na straconej pozycji wobec agresywnych interesów kapitału, pozycja drobnych producentów rolnych dramatycznie się pogarsza. Istotnym aspektem transformacji rolnictwa w okresie postsocjalistycznym stała się walka o kontrolę nad ziemią uprawną.

W sposobie tworzenia wielkich latyfundiów (często obejmujących kilka tysięcy hektarów) na Węgrzech, w Rumunii, Słowacji czy Serbii dostrzec można istotne podobieństwa. Charakterystyczne dla Węgier jest to, że zjawisko, które nazywam grabieżą ziemi, nie jest domeną inwestorów zagranicznych, ponieważ zakup ziemi przez obcokrajowców został objęty moratorium, które obowiązuje do 2014 r. Zjawisko, które wywołało napięcia społeczne na węgierskiej wsi, jest więc napędzane raczej przez działania „narodowych oligarchów”, którzy w ciągu ostatnich dwóch dekad weszli w bliskie relacje z elitami politycznymi. Ta wąska grupa wykorzystała te więzi do tego, by nabyć znaczne połacie ziemi, idealnej do zyskownej eksploatacji, a także do pozyskiwania towarzyszących jej dopłat unijnych.

Rebeka Szabó protestuje przeciw zagarnianiu ziemi
Rebeka Szabó protestuje przeciw zagarnianiu ziemi
„Ziemia należy do tych, co na niej pracują” – przynajmniej według politycznego sloganu, który powracał przez cały wiek XX w historii Węgier. Na mocy tego hasła w minionym stuleciu społeczności rolnicze kilkakrotnie otrzymywały własność uprawianej ziemi. Mimo to przez 500 lat węgierska struktura rolnicza opierała się na opozycji między gospodarstwami „karłowatymi” a wielkimi latyfundiami. Po 1990 r. wielkie spółdzielnie socjalistyczne, które wcześniej dominowały w krajobrazie wiejskim, zostały, poza kilkoma wyjątkami, zlikwidowane. Wystawiono je na sprzedaż bądź oddano w długoterminową dzierżawę w korzystnej cenie. Ta procedura sprzyjała tym, którzy mieli dostęp do kapitału, a więc nie rolnikom, lecz bankierom i menedżerom, mieszkającym w miastach i traktującym ziemię jako inwestycję.

Proces nabywania przez nich ziemi przyczynił się do zmniejszenia liczby podmiotów aktywnych w rolnictwie. Coraz więcej wiosek traciło mieszkańców, zniszczono samowystarczalność żywnościową, a populacja rolników starzeje się, gdyż coraz mniej młodych rozpoczyna tę działalność (ze względu na brak kapitału oraz niepewność na rynku żywności). Wynikiem tego procesu jest koncentracja gruntów, co w warunkach węgierskich oznacza wzmocnienie polaryzacji między „karłami” i „olbrzymami” w sektorze rolniczym. Pokazuje to chociażby fakt, że przeciętne latyfundium na Węgrzech z wielkością ok. 3200 hektarów należy do największych w Europie.

Ostatni rozdział zepsucia

Ten zestaw problemów mógłby być przynajmniej częściowo rozwiązany poprzez dzierżawę ziemi, która do tej pory pozostaje własnością państwa. Wybrany w 2010 r. rząd Orbána, wypełniając przedwyborcze obietnice, ogłosił przetarg na dzierżawę ziemi, chcąc wzmocnić rodzinne gospodarstwa rolne. Drobni producenci i gospodarstwa rodzinne miały objąć ziemię w dzierżawę na 20 lat za stosunkowo niską cenę. Tanie dzierżawy mogłyby spowolnić proces wyludniania wsi, odnowić społeczności lokalne, a także zahamować ekspansję monokulturowego rolnictwa wielkoskalowego.

Z tych obietnic zrealizowano niewiele. Seria skandali, które wybuchły zaraz po ogłoszeniu wyników pierwszej tury przetargów, pokazała, że wbrew obietnicom rządowym program dzierżaw w gruncie rzeczy wzmacniał interesy określonej grupki przedstawicieli agrobiznesu: ci, którzy utrzymywali dobre relacje z partią rządzącą, otrzymali spore obszary na 20 lat. Nowe prawo dzierżawy jest najeżone dziurami. Oferty przetargowe są tajne, ich odrzucenie nie podlega uzasadnieniu, mieszkańcy wielkich miast są często faworyzowani kosztem ludności lokalnej, a ograniczenia dotyczące wielkości dzierżawionego gruntu bardzo łatwo można ominąć, jeśli występuje się po raz kolejny o ziemię w imieniu członka rodziny. Co więcej, kandydaci zgłaszający znacznie słabsze z profesjonalnego punktu widzenia wnioski mogą mimo to wygrać przetarg, ponieważ 40% punktów przyznaje się na podstawie bardzo subiektywnych kryteriów. W praktyce luki prawne są wykorzystywane, a grabież ziemi postępuje w coraz szybszym tempie.

Od tamtej pory frustracja i gniew zastąpiły u rolników pełne nadziei oczekiwania wzbudzone po zmianie rządu. To nie przypadek: wielu z nich uważa, że rządzący Fidesz ich zdradził. Zgodnie z obietnicami przedwyborczymi lokalne rodziny rolnicze oraz małe i średnie gospodarstwa miały mieć pierwszeństwo w dostępie do ziemi przeznaczonej na dzierżawę, co miało spowodować wzrost liczby miejsc pracy w małych społecznościach. Osobą, która legitymizowała tę politykę był József Ángyán, profesor i działacz związkowy, powołany na stanowisko sekretarza stanu odpowiedzialnego za rolnictwo. Wobec wyników pierwszej tury przetargów oraz związanych z nią skandali w proteście zrezygnował ze stanowiska, wypowiadając się przeciwko naciskom ze strony „narodowych oligarchów”.

Ta niecodzienna demonstracja honoru i zaangażowania miała swój oddźwięk w społecznościach poszkodowanych przez lobby agrobiznesowe. Kajászó, wioska położona w Kraju Zadunajskim stała się symbolem nadużyć związanych z przetargami na dzierżawę ziemi państwowej. Ani jedna piędź ziemi spośród okolicznych pastwisk i pól uprawnych nie trafiła do lokalnych drobnych rolników. Natomiast, ku zdumieniu lokalnej społeczności, jeden kandydat z sąsiedniej miejscowości, nie mając żadnego doświadczenia w rolnictwie, otrzymał 428 akrów. Członkowie poszkodowanej społeczności zwrócili się do odpowiednich instytucji z prośbą o pomoc, ale ich skargi – nagłaśnianie przez dziennikarzy oraz w moich przemówieniach parlamentarnych – zostały zwyczajnie zignorowane.

Zdecydowali się więc zorganizować, tak aby zapewnić kontrolę lokalnych rolników nad ziemią oraz zabezpieczyć ich interesy w przygotowywanym właśnie nowym prawie gruntowym. Taktykę przejęli od José Bové, którzy przyjechał do Kajászó na wizytę zorganizowaną przez węgierskich i europejskich Zielonych. W symbolicznym geście rolnicy zaorali pas wydzierżawionej – w ich opinii nielegalnie – ziemi, ustanawiając nad nią kontrolę rady miejscowych rolników. Ponadto zachęcali innych rolników do tworzenia takich rad u siebie.

Aby skutecznie reprezentować własne interesy, założyli oddolny Związek Rad Rolniczych, którego głównym celem jest umożliwić drobnym producentom obronę własnych interesów w zorganizowany sposób. Organizacja zamierza doprowadzić do tego, by rząd z udziałem rolników stworzył nową strukturę przetargową dla dzierżaw ziemi państwowej, tak, by określenie „lokalni producenci” odnosiło się do mieszkańców danej społeczności, a nie osób mieszkających, powiedzmy, 20 kilometrów dalej (w innej wsi lub mieście). W poprawkach zaproponowanych do prawa gruntowego zawarłam te właśnie postulaty.

W wyniku grabieży ziemi znaczna część terenów uprawnych na Węgrzech znajduje się obecnie w rękach kilku osób i grup interesu. Zjawisko zaskakująco wysokiej koncentracji posiadanej ziemi, jak i otrzymywanych dopłat zostało opisane na stronie www.farmsubsidy.org. Możemy tam przeczytać, że w 2011 r. trzy największe spółki rolne otrzymały ogromną kwotę 10 mld forintów (ok. 35 mln euro) dopłat, a także, że jedna z tych spółek (Boly Ltd. należąca do Sándora Csányi, szefa banku OTP) jest drugim największym beneficjentem dopłat unijnych za okres od 2008 r., otrzymując w sumie 15 549 278 euro.

Latyfundyści zatrudniają tylko jedną szóstą pracujących w rolnictwie. Choć zyskują na rolnictwie około 500 mld forintów (1,75 mld euro) rocznie, ich wkład w wytworzenie wartości dodatkowej produktu jest minimalny, ponadto zostawiają ogromny ślad ekologiczny. Co więcej, kilku wielkich właścicieli ziemskich, którzy – jak pokazują przetargi na dzierżawę ziemi – kontrolują rolnictwo na Węgrzech, może łatwiej unikać opodatkowania. Np. pan Csányi według doniesień medialnych wysyła sporą część swoich dochodów do Singapuru, znanego raju podatkowego. Właśnie dlatego uważam, że obecne trendy i struktury są z ekologicznego, ekonomicznego i społecznego punktu widzenia przeszkodą dla zrównoważonego rozwoju.

Rosnący opór

Trudno obecnie o optymizm w kwestii szans na zrównoważone ekologicznie i społecznie rolnictwo na Węgrzech. Związki rolników o nastawieniu prorządowym podpisały wraz z 141 organizacjami ekologicznymi dokument nawołujący m.in. do pilnego przyjęcia poprawek zaproponowanych przez partię Dialog dla Węgier i sprawienia, by faworyzujące latyfundia prawo gruntowe zmienić zgodne z duchem zrównoważonego rolnictwa.

Debata nad nowymi regulacjami trwa, ale szanse są mgliste. Istniejąca propozycja mogłaby być zabezpieczona przed wpływem oligarchów tylko wtedy, gdyby przyjęto większość poprawek, na co szanse są nikłe ze względu na parlamentarną arytmetykę i dobrze znaną niechęć rządzących partii do zmiany stanowiska w tej sprawie. Mimo to węgierski rząd jest w sytuacji, w której będzie musiał walczyć na dwa fronty, gdyż drobni producenci będą naciskać na ochronę swoich gospodarstw, a latyfundyści będą w tym samym czasie krytykować rząd za to, że chce wprowadzić prawo szkodzące wielkim farmom (co wpłynie także na pozycję rządu, gdy zmniejszy się eksport żywności). Ten konflikt interesów był nieunikniony od samego początku, jednak rząd mógł zapobiec obecnym napięciom (i zachować wiarygodność), gdyby wykorzystał był parlamentarną większość do nakreślenia sensownej strategii zamiast po cichu bojkotować reformy zaproponowane przez Józsefa Ángyána.

Fakt, że rolnicy zaczęli się organizować, a w monolicie rządzących partii prawicowych pojawiły się pęknięcia, niesie pewną nadzieję. Naszym, posłów Dialogu dla Węgier, zadaniem jest wzięcie w obronę interesów drobnych rolników i zasad ekologii. Ta bitwa może być wygrana tylko wtedy, jeśli zapewnimy sobie poparcie opinii publicznej, a w tym celu musimy sprawić, by nawet ci, których dochód nie jest związany z rolnictwem, zrozumieli, co jest stawką w tej grze: bezpieczeństwo dostaw żywności, zrównoważony rozwój terenów wiejskich, a także przyszłość całego kraju.

GEJ LOGO (220x220)Artykuł „Hungarian land-grabbing: family farmers vs. politically backed oligarchs” ukazał się w „Green European Journal”. Przeł. Katarzyna Sosnowska.

zp8497586rq

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.