Wieś, nie taka tradycyjna!
Pewnego dnia Lew Tołstoj przeczytał intrygującą notatkę prasową, która dała impuls do napisania „Anny Kareniny” – przez wielu okrzykniętej ważną powieścią feministyczną. Podano w niej liczbę rozwodów, które orzeczono w Rosji w przeciągu 1872 r. Tylko osiem rozwodów na całą Rosję podjętych było z woli obojga małżonków, bo pozostałe 762 małżeństwa ustały z powodu trwałego zaginięcia jednej z osób. Tołstoj wiedział doskonale, że kilka rozwodów rocznie przypadających na 70-milionowy naród nie jest efektem szczęśliwego małżeńskiego pożycia. Jako pacyfista, a więc krytyk bezkompromisowej władzy kościelnej i państwowej, zdawał sobie sprawę, iż to raczej nieludzki system prawny wraz z biedą skazują małżonków na dożywocie w jednym stadle. Nawet wówczas, gdy łączy ich tylko przemoc.
Choć od tamtego czasu minęło aż 150 lat, w czasie których powstało i zdążyło się rozpaść dziesiątki nietrzeźwych iluzji na temat rodziny, lektura współczesnych odniesień do statystyk rozwodowych może nas zdziwić równie mocno, jak kiedyś dziwiły Tołstoja. Jedną z danych, ochoczo przywoływanych przez obrońców konserwatywnej wizji rodziny, jest liczba rozwodów na wsi. Dowiadujemy się, że w ostatniej dekadzie zatwierdzono ich ok. 17% w stosunku do ogółu tego typu przypadków w Polsce (GUS). Niewielka liczba orzeczeń w porównaniu do 83% rozwodów w miastach sprawia, że wieś postrzegana jest jako arka, gdzie ocalały tradycyjne katolickie wartości rodzinne. Tym samym utożsamiana jest gładko z elektoratem prawicowych ugrupowań, którego rzekome potrzeby artykułują posłowie. Ale czy 17% rozwodów jest aby na pewno dowodem na to, że na wsi kwitnie szczęśliwe pożycie małżeńskie? Jeśli przyjrzymy się dokładnie tej „ostoi rodzinnej szczęśliwości” – której trwałości tak łatwo miała zagrozić ratyfikacja przez Polskę konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej – to widać, że „ostoja” ta jest tylko populistyczną fantazją.
Pogłębione studia pokazują raczej, że mieszkańcy wsi, zwłaszcza kobiety, nie tyle wybierają, co częstokroć muszą adaptować się na różne sposoby do sytuacji bez wyjścia. A o taką nietrudno, zwłaszcza kiedy chroniczne bezrobocie lub niskie płace, duża liczba dzieci i rosnąca spirala długu koegzystują z tradycyjnymi wizjami ról społecznych kobiet i mężczyzn. To generuje podlaną alkoholem przemoc psychologiczną, fizyczną czy seksualną. Także przemoc ekonomiczną, jak choćby eksploatację żony pracującej na zewnątrz i w domu.
Sytuację zamknięcia widać zwłaszcza w deklarowanych przez kobiety statystykach przyczyn rozwodów na wsi. Podczas gdy w mieście wśród przyczyn wymieniane są różnorodne czynniki, wiejskie żony, jeśli odchodzą, to tylko w skrajnych sytuacjach. Gdy mąż pije i znęca się nad rodziną (GUS). Rzekoma „ostoja” tradycyjnych wartości przypomina raczej instytucję totalną, do której podobnie jak w Tołstojowej Rosji ludzie adaptują się na różne sposoby. Korzystając z typologii Ervinga Goffmana, który obserwował życie w instytucjach zamkniętych, można zauważyć, iż ci, którzy nie wiedzą, że można funkcjonować inaczej, przystosowują się poprzez zadomowienie nawet wówczas, kiedy cierpią i doświadczają przemocy. Inni chłodno kalkulują lub trwają w sposób automatyczny, czemu towarzyszy apatia lub depresja. Zdarzają się również tacy, którzy przechodzą konwersję i stają się zagorzałymi poplecznikami tradycyjnej rodziny.
Ale najwięcej o wiejskim obliczu tradycji mówi nam strategia buntu. Bowiem dzięki dostępności migracji po 1989 r., która daje szansę ucieczki z adaptacyjnej apatii, wieś od dwóch dekad intensywnie się zmienia. Nagły dostęp do bezpieczeństwa ekonomicznego i stopniowo do większej gamy praw powoduje, że wieś ochoczo z nich korzysta. Polki ze starszego pokolenia, które pracują za granicą, dostrzegają w migracji możliwość separacji czy rozwodu. Poza tym wcale nie myślą źle o formalnych związkach partnerskich, a wręcz polegają tylko na nich, jeśli po rozwodzie zdecydują się żyć ponownie z mężczyzną. Bo do „sielanki” małżeństwa już nie chcą wracać. Korzystają również z wielu form partnerstwa, które przypisywane są – niesłusznie – tylko wielkomiejskiej klasie średniej. Przeciętny Duńczyk zdziwiłby się pewnie, gdyby dotarło do niego, że w Polsce nie ma formalnych związków partnerskich. Bowiem, gdy tutaj mówimy „żyć na kocią łapę”, w Danii mówi się „żyć po polsku”. To popularne powiedzenie wzięło się z obserwacji swobodnych obyczajów Polek i Polaków, którzy pracują tam od ponad wieku.
Wiejska społeczność wcale nie jest taka tradycyjna i homogeniczna, jak życzyliby sobie tego populiści. I jak widać nie chodzi tu o różnorodność wprowadzaną przez miejskich rezydentów, którzy coraz szerszym strumieniem ściągają na wieś. Zarówno starsze, jak i młodsze pokolenia indywidualizują się wcale nie za sprawą „cywilizacji Zachodu”, „cywilizacji śmierci”, jak twierdzą politycy i biskupi. Najbardziej mobilizująco działa tu raczej spojrzenie wstecz. Odśrodkowo działają owe tradycyjne wartości, które utrzymywały się poprzez zamknięcie możliwości godnego życia i możliwości wyboru, stygmatyzującą kategoryzację ludzi i obojętność na przemoc.
Konwencja o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej miała być „koniem trojańskim”, rozsadzającym od wewnątrz tradycyjną rodzinę, wartości katolickie i wąsko rozumianą polskość. Jak ma im jednak zagrażać, jeśli to właśnie od nich od dawna już uciekają rzekomi emisariusze tradycyjności?
Fot. Lesław Zimny, Wikipedia.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.