ISSN 2657-9596

Ochrona klimatu: szybciej czy wolniej?

Morgan Henley
16/07/2015

Pięć czy dziesięć lat – o co chodzi w sporze o długość okresów zobowiązań Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu?

Różnica między okresem pięciu i dziesięciu lat może wydawać się banalna, gdy dotyczy sprawy tak poważnej jak zmiana klimatyczna. Tak więc gdy chodzi o okresy zobowiązań Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu, łatwo można uznać taką różnicę za drobny szczegół. Co to w ogóle za różnica?

Spójrzmy tylko na świat sprzed piętnastu lat. W 1999 r. jednym z naszych największych lęków była tzw. pluskwa milenijna, NATO bombardowało Jugosławię, a prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton stawał przed sądem w sprawie romansu z Moniką Lewinsky. Dopiero co wprowadzono euro, a Putin objawił się jako świeża twarz na Kremlu.

Poza wiecznymi, jak się wydaje, rządami Putina, widać wyraźnie, że w ciągu tych piętnastu lat wszystko uległo zmianom. Ale gdy przesuniemy się o kolejne pięć lat, świat jest bardziej podobny do tego, jaki znamy. W 2004 r. mieliśmy już Facebooka, Stany Zjednoczone najechały Irak, chociaż wiedziały, że nie ma tam broni masowego rażenia, doszło do rozszerzenia Unii Europejskiej, a na Ukrainie trwała pomarańczowa rewolucja. Tak więc pięć lat czyni sporą różnicę.

W negocjacjach klimatycznych toczących grudniu 2014 roku w Peru kwestia okresów rozliczeniowych była ważnym tematem. Szczyt w Limie miał przygotować drogę do porozumienia, które ma być podpisane w Paryżu w grudniu 2015 r. Jeśli ta umowa ma zniwelować wady porozumień z Kopenhagi i Kioto i wreszcie dać „europejską odpowiedź” na zmiany klimatyczne, ważne będą nawet takie szczegóły, jak okresy zobowiązania.

Debata

Dzisiaj toczy się spór o to, czy okresy zobowiązania mają wynosić pięć czy dziesięć lat. Ta pierwsza opcja uznawana jest przez jej zwolenników za bardziej właściwą ze względu na szybki postęp technologii, który może przyczynić się do rozwoju źródeł odnawialnych. Co więcej, skoro rządy będą miały mniej czasu na wywiązanie się z porozumienia, będą szybciej podejmować działania, nie odsuwając ich na kolejne kadencje.

Gdy natomiast okres zobowiązania wyniesie dziesięć lat, w jego połowie dojdzie do przeglądu, co – jak uważają zwolennicy tego rozwiązania – da możliwość wprowadzenia ewentualnych poprawek do porozumienia. Unia Europejska popiera tę opcję, argumentując, że doprowadzi ona do boomu inwestycyjnego i zabezpieczy ewidentnie istotny udział sektora prywatnego. Połączy się to też dogodnie z Pakietem Energetycznym 2030 Unii Europejskiej.

Ten pakiet ma wyraźnie niewielkie ambicje. Eksperci wskazują, że redukcje konieczne, by uniknąć najgorszych skutków zmian klimatu, nie są włączone w ramy ostatniego pakietu UE i prawdopodobnie zamrożą aspiracje Unii do 2030 r. Tego rodzaju niewielkie w gruncie rzeczy plany powodują, że wiele krajów opowiada się za krótszymi okresami zobowiązań.

Za tą propozycją stoi coś, co w żargonie negocjacji klimatycznych określa się mianem „blokady niskich zobowiązań”. Z powodu obecnej sytuacji politycznej oraz stosunku głównych emitentów, nie tylko Unii Europejskiej, wobec zmiany klimatu i inwestowaniu w czystą energię, jest to duży problem. Istnieje spora – i uzasadniona – obawa, że dzisiejsi światowi przywódcy będą w stanie porozumieć się jedynie co do słabych celów, a więc utrwali się niezadowalające status quo. Patrząc w przeszłość, gdy jakiś kraj wyłamuje się z istniejącego status quo Ramowej Konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie Zmian Klimatu, rzadko kiedy kończy się to czymś dobrym.

Te nieznaczne ambicje dotrwałyby wówczas do roku 2030, co może sprawić, że wiele krajów będzie ustalać niskie cele redukcji emisji i inwestycji w źródła odnawialne. Zwłaszcza w obrębie Unii Europejskiej badania wykazały, że kraje członkowskie mogły przekroczyć założone redukcje emisji, lecz tego nie zrobiły, gdyż osiągnęły już dość niskie cele zawarte w protokole z Kioto. Dysfunkcjonalny mechanizm handlu emisjami także nie pomaga…

Ze względu na reputację i realia negocjacji klimatycznych, konieczność wykucia kolejnego porozumienia i przejścia przez zawikłany proces negocjacji częściej niż to konieczne wydaje się koszmarem. To zrozumiałe uczucie w przypadku Unii Europejskiej, która przeszła przez negocjacje swojego pakietu energetycznego. Po długim i męczącym procesie ustalenia wspólnych celów na rok 2030 wydaje się, że pomysł, by teraz postawić kolejne – na rok 2025 – jest po prostu zbyt problematyczny dla wielu komisarzy unijnych, a więc ramowa konwencja ma stać się czymś wtórnym wobec pakietu na rok 2030.

Skoro uchwalono Pakiet Energetyczny 2030, od krajów Unii Europejskiej zależy, czy obmyślą również plan dostosowania się do perspektywy roku 2025, czy będą bronić perspektywy roku 2030. Unia jest obecnie pod rosnącym naciskiem, by wsparła krótkoterminowe cele krajów rozwijających się i ekologicznych organizacji pozarządowych, jak Climate Action Network – najważniejsza sieć organizacji pozarządowych, które działają na rzecz powstrzymania zmian klimatu. Wzywali oni Unię, by zmieniła swoje stanowisko, gdyż widzą, że strach i niskie ambicje pakietu na 2030 r. mogą przejść na konwencję ramową ONZ. W tej opozycji mieści się z pozoru nieprawdopodobny gracz – Stany Zjednoczone.

Dlaczego Stany Zjednoczone?

W ostatnim czasie Stany Zjednoczone, chociaż są znanym powszechnie czynnikiem utrudniającym negocjacje klimatyczne, dały nadzieję na redukcje emisji. Obama nie jest wprawdzie takim zwolennikiem walki ze zmianami klimatu, jakim chciałby widzieć go świat, ale jego niedawna regulacja wymuszająca 30-procentową obniżkę emisji w istniejących elektrowniach, jest pewnym znakiem postępu. Apatia w stosunku do zmian klimatu, jaka panuje w Waszyngtonie, także wydaje się tracić swą siłę w innych obszarach, jak pokazuje raport Pentagonu na temat kosztów braku działań w tej kwestii.

Mimo tych znaków rzeczywistość polityki klimatycznej w Stanach Zjednoczonych jest nadal burzliwa – gwarantująca opowiadanie się za krótkoterminowymi okresami zobowiązania. Amerykańscy negocjatorzy i przywódcy wielokrotnie powtarzali, że wszelkie prawnie obowiązujące porozumienia, które będą wymagały zgody Kongresu, zostaną z pewnością odrzucone przez Republikanów. Niektórzy mogą uznać to za opieszałą taktykę amerykańskich negocjatorów, lecz byłoby to ignorowanie trudnej rzeczywistości politycznego krajobrazu Stanów Zjednoczonych.

Kolejne kampanie wyborcze ujawniają pokłady republikańskiej niechęci w stosunku do legislacji nakierowanej na problemy związane ze zmianą klimatu. Wielu spośród potencjalnych kandydatów Republikanów w wyborach prezydenckich, na przykład senator z Florydy Marco Rubio, gubernator Luizjany Bobby Jindal czy kongresman z Wisconsin Paul Ryan, publicznie zaprzecza zmianom klimatu – i nie są jedyni. Doszło już do tego, że sceptycyzm klimatyczny Partii Republikańskiej zyskał sobie tak wiele uwagi ze strony opinii publicznej oraz krytyki, która wskazuje na zmianę w dyskursie. Taktyka Republikanów polegająca na unikaniu kwestii związanych z klimatem poprzez stwierdzenie „nie jestem naukowcem”, okazała się raczej pożywką dla przemówień Demokratów i kampanii internetowych organizacji pozarządowych niż słowami otuchy dla sceptycznej części amerykańskiej opinii publicznej.

Amerykańscy negocjatorzy mają nadzieję, że w przyszłości rozwinie się bardziej korzystny scenariusz polityczny i republikańska negacja zmian klimatu ostatecznie odejdzie w zapomnienie. Może się tak stać, jeśli technologia pójdzie do przodu na tyle, by wybór energii ze źródeł odnawialnych stał się ekonomicznie oczywisty dla Amerykanów. Ponieważ już się tak dzieje i ponieważ postępy technologii są większe, niż się spodziewano, jest sens wierzyć, że stanowisko Stanów Zjednoczonych zmieni się na lepsze. Odejście od inwestycji w paliwa kopalne także może zmienić wiele w tej kwestii, a decyzje podejmowane przez głównych graczy (np. Rockefellerów) w sprawie wycofania inwestycji z paliw kopalnych mogą być znakiem tej zmiany.

Unia Europejska odegra jeszcze bardziej istotną rolę w tych negocjacjach niż kiedykolwiek przedtem. Nie tylko powinna uzasadnić swą reputację globalnego lidera progresywnej legislacji związanej ze zmianami klimatu, lecz także wysłać sygnał do innych rządów, że można być zdecydowanym w sprawie klimatu. Jeśli jednak pozwoli, by rozczarowujący pakiet energetyczny wybrzmiał na całym świecie z powodu braku działań w kwestii zmian klimatu, będzie miała większe problemy niż tylko nieznaczne cele energetyczne Unii.

Artykuł It’s about time – the case for shorter UNFCCC commitment periods ukazał się w „Green European Journal” (Zielonym Magazynie Europejskim). Przeł. Katarzyna Sosnowska.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.