ISSN 2657-9596

Ja, czarnobylec

Władymir Walczenko
04/07/2013

1986 rok dopisał się do listy tragicznych wydarzeń XX wieku o skali planetarnej i przeszedł do historii pod znakiem katastrofy jądrowej w Czarnobylu. Każde pokolenie ma swoje tragiczne, heroiczne momenty. I wojna światowa, wojna domowa, kolektywizacja, wielki głód, II wojna światowa, „calizna”, BAM, wojna w Afganistanie, upadek ZSRR. Dla moich byłych i obecnych współobywateli to dalece niepełny spis epokowych wydarzeń XX wieku. Od starszego pokolenia przychodziło nam słyszeć: „To było jeszcze przed wojną, a to po wojnie”. Elektrownia atomowa w Czarnobylu wprowadziła własną korektę w chronologii wydarzeń, rozdzielając czas na przed Czarnobylem i po Czarnobylu.

Dla mnie 1986 rok rozpoczął się i zakończył bardzo pomyślnie. Ogólnie cały rok mógłby pretendować do nazwy pozytywnego GRAND-roku pierwszej połowy mojego życia, gdyby nie katastrofa czarnobylska.

Już w lutym moja rodzina wprowadziła się do dwupokojowego mieszkania w mieście Biała Cerkiew, ok. 80 km na południe od Kijowa. Blisko pracy, malowniczego parku „Aleksandria”, rzeki Roś, blisko rynku, sklepów, przedszkola dla małych córek (2- i 3-letniej) i inne dobrodziejstwa stosunkowo dużego, dwustutysięcznego miasta. Mama i rodzice żony mieszkali na Ukrainie w rejonie ługańskim, co w ZSRR oznaczało po prostu obok. O czymś takim marzyło wielu oficerów i podoficerów, tułając się po odległych zapadłych kątach tego rozległego kraju i zagranicy, najczęściej po akademikach, wynajętych mieszkaniach i barakach.

Żona i małe córeczki oswajały się z nowym domem. Mnie całkowicie pochłaniała służba. Poligony, strzelnica, zadania, delegacje i tym podobne. Zwyczajna codzienność oficera piechoty – starszego podporucznika, zastępcy dowódcy ds. politycznych kompanii zmotoryzowanych oddziałów strzeleckich.

Koniec roku też był pomyślny. Dowództwo doceniło moją pracowitość. W grudniu 1986 roku otrzymałem awans na majora i zostałem zastępcą dowódcy batalionu. Miałem 25 lat – przede mną było całe życie.

Lecz między tymi jasnymi, promiennymi wydarzeniami miało miejsce to, co teraz jest znane całemu światu jako awaria elektrowni atomowej w Czarnobylu.

26 kwietnia 1986 roku utkwił mi w pamięci z powodu ciepłej wiosennej pogody i niepokoju, który w niepojęty sposób przenikał świadomość.

Przekroczywszy punkt kontrolny tzw. 5-tej platformy, z napiętych spojrzeń kolegów i znaczącej tajemniczości dowództwa dało się wyczuć, że zdarzyła się jakaś ogromna, niespotykana dotąd katastrofa. Za ogrodzeniem zwykła miejska krzątanina. Miasto rozkwitało. Jednak coś było nie tak. My, wojskowi, od razu wyczuwaliśmy skalę zagrożenia takich nieprzewidzianych sytuacji.

Pogłoski krążyły najbardziej nieprawdopodobne i sprzeczne: o zniszczeniach, radioaktywnym skażeniu, heroizmie strażaków, ewakuacji i liczbie ofiar. Źródłem informacji były zagraniczne stacje radiowe. Oficjalnie o tragedii poinformowano dopiero po kilku dniach. Jednak już pod koniec 26 kwietnia z jednostki w rejon elektrowni wysłano specjalistów ds. ochrony chemicznej i łącznościowców.

Pomyślałem, że mnie, żołnierza piechoty, raczej nie pociągną do walki ze zbuntowanym atomem. Pułk planowo prowadził szkolenie bojowe. Dobrze, pomyślałem, pobędę chociaż z moimi pociechami. Minął zaledwie tydzień, odkąd przyjechałem z kolejnej półtoramiesięcznej delegacji z poligonu rakietowego „Kapustin Jar”.

Na awanturnictwo już nie cierpiałem, narodziny córek ugasiły to wrodzone chłopięce uczucie. Jednak podświadomie dopuszczałem możliwość swojego udziału w tych wydarzeniach.

Widocznie odbijały się rezultaty patriotycznego, systemowego sowieckiego wychowania, no i ciekawość podgrzewała zainteresowanie uczestnictwem w czymś wielkim, tłumiąc poczucie niebezpieczeństwa. Moi rówieśnicy walczyli w Afganistanie. Mnie ten los ominął. Rozkaz dowódcy okręgu kijowskiego odnośnie do mojego wyjazdu do Afganistanu z nieznanych mi przyczyn został anulowany. Ten zygzak losu odzwierciedla się w aktach osobowych. Możliwe, że to w związku z narodzinami drugiej córki Małgorzaty. Jednak jeśli chodzi o prezenty, los zazwyczaj nie bywa rozrzutny. A więc przyszła moja kolej – nie Afganistan, to Czarnobyl. Sprawiedliwie.

Pochód pierwszomajowy, wyścig w Kijowie, kolejne zwycięstwo kijowskiego Dynama w finale Pucharu Zdobywców Pucharów i odrodzenie nadziei na udział reprezentacji w mistrzostwach świata w piłce nożnej w Meksyku nieco odwracały uwagę od tragedii, o której informacje uparcie filtrowała sowiecka cenzura.

Dzień, w którym dowiedziałem się o delegacji do zony czarnobylskiej elektrowni atomowej, zapamiętałem na zawsze, ponieważ, po pierwsze: nałożył się z rodzinną datą – 10 maja 1986 roku były urodziny mojej starszej córki Swietłany, a po drugie: znowu, pozaplanowo, objąłem stanowisko dowódcy warty. Rodzinna uroczystość się nie odbyła. Służba wartownicza nie należała do obowiązków zastępcy dowódcy kompanii, ale wielomilionowa sowiecka armia cierpiała na kadrowe braki dowódców plutonów. Wakaty były obsadzane tzw. porucznikami-„marynarkami”, którzy otrzymali stopień oficerski po ukończeniu cywilnych uczelni. Wykonywanie zadań bojowych na warcie nie zawsze było im powierzane.

Około godz. 21 zadzwonił do mnie zastępca dowódcy pułku ds. politycznych, major Pawluk. Jakby to było wczoraj. Powiedział: „Zaraz zmieni cię pomocnik dyżurnego pułku. Idź do domu, a jutro od rana razem z nowym dowódcą kompanii przyjmujecie ludzi z rezerw, formujecie kompanię pożarniczą i udajecie się do zony czarnobylskiej elektrowni. Wiem, że niedawno wróciłeś z poligonu, ale nie mamy innych pracowników politycznych”. Odpowiedziałem krótko „Tak jest!”. Wiedziałem, że mój kolega na tym samym stanowisku, kapitan Mari, był już w Czarnobylu, a pozostali „rozgrzewali się” w gorących punktach w Afganistanie.

Żony wojskowych starają się kontrolować emocje, chroniąc mężów przed zbyteczną nerwowością. Moje maleństwa, na szczęście, jeszcze mało co rozumiały. Rodziców nie mieliśmy w zwyczaju niepokoić z byle powodu. Obiecawszy rodzinie, że wrócę, jak tylko będę mógł, rankiem 11 maja 1986 roku udałem się do sąsiedniej jednostki, tzw. 7 platformy, gdzie od pierwszych dni katastrofy działał przesyłkowy punkt odprawy ludzi i sprzętu do zony czarnobylskiej elektrowni.

Strażakiem jak wiadomo nikt się nie rodzi, tym miałem dopiero zostać, a psychologię żołnierskiej duszy znałem już z praktyki. Prawie 3 lata odkąd po ukończeniu Nowosybirskiej szkoły wojskowej służyłem w obszernych jednostkach. Właśnie dla podtrzymania wysokiego ducha moralności i wojskowej dyscypliny we wszystkich armiach świata istnieją podobne stanowiska, jak by ich nie nazywano.

Cały dzień zapoznawałem się z nowymi podwładnymi, przeprowadzając indywidualne rozmowy z podlegającymi obowiązkowi służby wojskowej i poborowymi. Tych ostatnich było około dziesięciu. Byli to kierowcy wozów strażackich, młodzi chłopcy po 18-20 lat. Pozostali, ok. 50 osób, głównie wykwalifikowani strażacy wezwani z rezerw, tzw. „partyzanci”, w wieku od 21 do 40 lat. Wielu z nich obrosło już szczeciną, ponieważ zostali doprowadzeni do punktu przesyłowego przez pracowników WKU w nocy. W zamieszaniu zapomnieli o przyborach toaletowych i pieniądzach. Dowódca kompanii przyjechał z Nowomoskiewska, dwaj dowódcy plutonów z Moskwy i Kijowa. Wszyscy byli specjalistami straży pożarnej. Żołnierzy wezwano z Krzywego Rogu, Gostomelu i innych miast i wsi głównie Ukrainy.

Od godz. 18 do 23, 11 maja 1986 roku nowo utworzona 137. samodzielna kompania pożarnicza przeszła trasę: miasto Biała Cerkiew – Kijów – wieś Oranoje, przybyła w rejon dyslokacji 25. brygady chemicznej. Przenocowaliśmy w naprędce przystosowanych warunkach. Zmęczenie nie pozwalało myśleć o niebezpieczeństwie.

12.05.1986 r.: dzień pierwszy. Obóz polowy 25. brygady ochrony chemicznej niedaleko wsi Oranoje. Rozejrzeliśmy się. Wiosna w pełni. Przyroda rozkwitała. Słońce piekło już po letniemu. Polesie: zagajniki, polany, łąki, pola. Piękno godne pędzla mistrza. Jednak właśnie na tym polega perfidia zbuntowanego atomu. Ludzie tracili czujność, świadomie lub nieświadomie ignorując zasady postępowania podczas zagrożenia promieniowania. Trzeba było ich stale przyzywać do porządku, dopóki nie przyzwyczają się, że niewinne zwykle rzeczy teraz kryją niebezpieczeństwo. Tragedia była obok. Po niebie krążyły helikoptery, zrzucając na płonący reaktor różnorodne substancje. Wzdłuż trasy poruszały się betoniarki, które miały stworzyć betonową poduszkę, by zapobiec wybuchowi z powodu zetknięcia się rozgrzanego reaktora z wodą, nagromadzoną w szybie pod reaktorem. Ze strachu, drogi ciągle polewano wodą.

Dzień poświęciliśmy na wyposażenie obozu polowego. Porażała spójność i szybkość, z jaką wczorajsi cywile, faktycznie nieznający się nawzajem, harmonijnie stawiali namioty, wyposażali skromny, polowy żołnierski byt. Oświeceni tym życiowym doświadczeniem „partyzanci” korzystnie odróżniali się od poborowych. Oficerowie przedstawili się dowództwu brygady.

Wszyscy zażyliśmy jodek potasu chroniący organizm przed porażeniem radioaktywnym jodem. Tło promieniowania w obozie było w granicach normy. Jednak niektórzy cały czas nosili maski do oddychania i maski-płatki.

Każdy z naszej kompanii otrzymał własny dozymetr ID-11. Jeden z oficerów, w tym i ja, okresowo zbierał dozymetry i w sztabie brygady przy pomocy specjalnego urządzenia sczytywał dane i przekazywał je dowódcy kompanii do wpisu w kartę dawek promieniowania. Maksymalną dawkę napromieniowania ustalono na poziomie 25 rentgenów. Większość chciała jak najszybciej otrzymać wskazaną dawkę, żeby wrócić do domu. Jak się później okazało, już po kilku dniach pracy w zonie u jednej trzeciej kompanii dawki napromieniowania przewyższały dopuszczalne granice. Wysyłano ich do szpitali na badania i rehabilitację.

13.05.1986 r.: dzień drugi. Kompania w pełni składająca się z 12 załóg po raz pierwszy udała się do wypełnienia zadania dezaktywacji jednego z osiedli położonych w obrębie 30-kilometrowej zony wokół 4 bloku energetycznego. Nazwy nie zapamiętałem.

Gaszenie pożarów okazało się naszą drugorzędną rolą. Stało się jasne, że na spanie 25 godzin na dobę w oczekiwaniu na pożar nie ma szans.

Mieszanina, którą traktowano cały teren pola rażenia, była bardzo gęsta. Mogły sobie z nią poradzić tylko wozy strażackie. Wojskowe ARS-y (zestawy specjalnych urządzeń zamontowane na pojazdach drogowych, przeznaczone do oczyszczania, odkażania i dekontaminacji urządzeń i pojazdów, odkażania i dezynfekcji – przyp. tłum.) nadawały się jedynie do dezaktywacji sprzętu i ludzi. Mieszanina pokrywała cały poddany pracom teren jedną warstwą, która po wyschnięciu przypominała polietylen. Miała ona chronić grunt przed opadami i silnym wiatrem, pozwalała na rozmywanie gruntu wodą i uniemożliwiała jego przenoszenie przez wiatr. Maj, choć suchy i upalny, okazał się bardzo wietrznym.

Kompania wysunęła się do miasta Czarnobyla, by zaopatrzyć sprzęt we wskazaną mieszankę. Przygotowywano ją w wielotonowych kotłach, doprowadzając do wrzenia. Wrzątek wlewano do wozów strażackich i kompania szybko udawała się na obiekt bądź teren, by całkowicie pokryć go mieszanką. Zastygła mieszanka mogła uszkodzić sprzęt. Takich problemów udało nam się uniknąć.

Opuszczona wioska bardzo wyraźnie demonstrowała złowieszcze oznaki wielkiej katastrofy. Jest ich tysiące na Ukrainie, Białorusi i w Rosji. Zarośla sięgały już do dachów domów. Przygniatającą ciszę przerywały czasem zwierzęta domowe, ocalałe bez ludzkiej pomocy. To tylko nasilało przytłaczającą atmosferę. Dlatego staraliśmy się nie wchodzić na puste podwórka, by nie spotkać tam tych dziczejących biedactw. Przejmująca była dla mnie lalka, której dziecko zapomniało na podwórku. Uświadomiłem sobie, że przestała ona być zabawką, zamieniając się w radioaktywnego potwora, zresztą jak wszystko wokół, na pierwszy rzut oka zwyczajne i niewinne. Trzeba było o wszystkim myśleć. Ten stan odczuwam i dziś, po prawie 28 latach. Swobodnie czuły się tylko dzikie ptaki. Kolorowe bociany, majestatycznie spoglądające na nas z wysokości swoich wspaniałych gniazd. Krótka przerwa na obiad i znowu do pracy. Do końca dnia, wykonawszy kilka kursów, obrobiliśmy całą wioskę. Niektórzy z powodu głupiej brawury rezygnowali ze środków ochrony, narażając swoje zdrowie. Skoro zagrożenia nie widać, to znaczy, że go nie ma. Jednego takiego zwolennika „strusiej filozofii” nie udało się przekonać. Wierzył w swoje bohaterskie zdrowie.

Wjechanie do wydzielonej zony okazało się o wiele prostsze niż jej opuszczenie. Musieliśmy przejść przez kilka posterunków kontroli promieniowania. Poziomy promieniowania znacznie przekraczały bezpieczną normę. Specyfika pracy z lepką mieszaniną sprzyjała gromadzeniu radioaktywnych zanieczyszczeń na wężach pożarowych, oponach i butach. Kilka razy wszystko obmywaliśmy specjalnymi środkami i czystą wodą. Szalejącego reaktora tego dnia nie udało się zobaczyć. Wróciliśmy do obozu już o zmroku. Kolacja i capstrzyk.

zp8497586rq

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.