ISSN 2657-9596

Wspomnienia czarnobylskie

Władimir Szyriajew
25/04/2013

Nie chce się wierzyć, że minęło już prawie 30 lat od tego dnia, kiedy cały świat zadrżał: Czarnobyl, Czarnobyl… Ten symbol katastrofy nuklearnej do dziś jest na ustach wszystkich.

Pod koniec kwietnia 1986 r. przyjmowałem chorych w jednej z kijowskich klinik, robiłem plany na najbliższe wolne dni, a jednocześnie na rodzinne letnie wczasy. Wieczorem 27 kwietnia zadzwonił mój przyjaciel i powiedział, że stało się coś niewiarygodnego – eksplodował reaktor atomowy w Czarnobylu. I zaczęło się…

29 kwietnia ja i niektórzy moi koledzy zostaliśmy wezwani do lekarza naczelnego, gdzie poinformowano nas, że zgodnie z postanowieniem Urzędu Zdrowia 3 maja zostajemy oddelegowani do miasta Czarnobyla w celu likwidowania skutków katastrofy. Część lekarzy kategorycznie odmówiła, wskutek czego musieli się zwolnić.

W szkole medycznej przechodziliśmy kurs medycyny radiacyjnej i zdawaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa przyszłej delegacji. Tym niemniej byłem gotowy do wyjazdu. Jednak decyzję odwołano. Jak się okazało, wysłano część lekarzy z innego szpitala.

30 kwietnia zgodnie z rozporządzeniem lekarza naczelnego skierowano mnie do medycznego zabezpieczenia pochodu pierwszomajowego i wyścigu pokoju, który miał się odbyć w Kijowie.

W tym czasie wiedzieliśmy już o tragicznych skutkach katastrofy. Choć oficjalne informacje dochodziły do publicznej wiadomości w fałszywej, zniekształconej formie. Prawdziwe informacje były skrupulatnie przemilczane. Z informacji zachodnich stacji radiowych, a także od znajomych, którzy byli w Czarnobylu, udawało się zbudować mniej lub bardziej realny obraz tego, co się zdarzyło. W Kijowie zaczęła się panika.

Drogi wiodące z Kijowa były zapchane autami, ale policja nie przepuszczała prywatnych samochodów z miasta. Wszystkie dworce kolejowe, autobusowe i lotniska były oblegane przez kijowian, próbujących uciec jak najdalej od tego piekła i ochronić swoje dzieci.

Przykro było patrzeć, jak rano i wieczorem polewano ulice Kijowa, oficjalne władze, koniec końców, zaczęły udzielać skąpych rad, jak zachowywać się w zaistniałej sytuacji.

W te gorące majowe dni zalecano, by nie otwierać okien, nie wypuszczać dzieci na dwór i spędzać możliwie jak najmniej czasu poza pomieszczeniami. Nie wiedzieliśmy, że poziom promieniowania w tych majowych dniach przekroczy normę o 50 razy (wynosiło 1000 mR/h). A politycy zmusili tysiące ludzi do wyjścia na demonstrację pierwszomajową i nikt nie odwołał wyścigu pokoju.

Kijowianie narazili się na straszne niebezpieczeństwo. I przyjdzie nam jeszcze wyjaśnić do jakich skutków to doprowadziło. W tym czasie byłem wystarczająco dobrze rozwinięty fizycznie (grałem w reprezentacji szkoły), nie chorowałem. Jednak po majowych dyżurach zacząłem odczuwać pewne dolegliwości, niewielkie bóle głowy, osłabienie. Nie przywiązywałem do tego wagi, wszystko przypisywałem swojej stresującej pracy. Byłem zatrudniony na półtora etatu, zajmowałem się pracą naukową, chodziłem na treningi.

W połowie lipca na polecenie Departamentu Zdrowia zostałem pilnie wysłany do Czarnobyla. Po przyjeździe skierowano mnie ze szpitala w Czarnobylu do miejsca mojego dyżuru – kontrolno-przepustkowego punktu dezaktywacji Dibrowa, w charakterze lekarza pogotowia, do udzielania pierwszej pomocy.

Pierwszy dzień zapamiętałem ze względu na kontrast. Na tle pełni piękna letniego dnia, soczystej zieleni, dźwięcznego śpiewu ptaków – ponure, skupione twarze dozymetrystów. Bez względu na zewnętrzny spokój, czasem nawet obojętny stosunek wobec realnego zagrożenia, u wielu pojawiały się niepokojące przeczucia. Choć przeciwnik nie był wyczuwalny. A wokoło, z pobliskich osiedli wiało nieprzyjemną samotną ciszą. Później zrozumiałem – nie ma dzieci, nie słychać ich głosów, śmiechu. Tylko wiatr mącił ciszę osieroconych domów i pustych podwórek. Tego samego dnia przebrano mnie w odzież bawełnianą w barwach ochronnych i wydano urządzenie – nośnik w postaci „pigułki”. Później okazało się, że informacje z tych nośników zniknęły bez śladu. Dlatego rzeczywistej dawki przyjętego przez siebie promieniowania większość likwidatorów nie poznała. Cała ochrona (w 30-kilometrowej zonie) składała się głównie z „płatka” – maski z gazy.

No i jeszcze szczególnej czci – wszelakich napojów alkoholowych. Żadnych przeciwpromiennych preparatów, dodatków do żywności nie otrzymywaliśmy. Pracowałem, oficjalnie po 16 godzin z odpoczynkiem w nocy. Jednak w rzeczywistości całodobowo. Często mieliśmy nocne wezwania. Likwidatorzy zwracali się o nas z nagłym osłabieniem, zawrotami głowy, krwawieniem z nosa, nagłymi omdleniami w miejscu pracy, nierzadkie były zawały serca, nagły wzrost bądź spadek ciśnienia krwi. U wielu następowało ochrypnięcie głosu, twarze i nieosłonięte części szyi nabierały czerwonawo fioletowego koloru.

Nikt nie panikował, nie żądał natychmiastowego odesłania do domu. Poczucie obowiązku. I to poczucie obowiązku towarzyszyło wielu prostym likwidatorom, którzy nie myśleli o sobie, o swoim bezpieczeństwie. Oni po prostu uczciwie wykonywali swoja pracę.
Kilka dni później miałem wrażenie łaskotania w gardle, męczyło mnie pragnienie, straciłem apetyt. Chciało się tylko pić. Te uczucia prześladowały mnie do samego końca pracy. W tym czasie schudłem o 12 kg.

Nad głową spokojne niebo, łagodne słońce, cisza przerywana tylko szelestem liści i niegłośnymi rozmowami.

I jakoś nie chciało się wierzyć, że wokół bezlitośnie rażące promieniowanie. Niektórzy rozluźniali się, poczucie niebezpieczeństwa przytępiało się i oni beztrosko opalali się, zrywali owoce, jagody i jedli je. Sporo czasu poświęcałem na wyjaśnianie.

Myślę, że głównym czynnikiem przy ochronie zdrowia likwidatorów było poinformowanie ich o stanie środowiska ich pracy i środkach mających na celu pokonanie i ograniczenie agresywnego wpływu na ich zdrowie.

W tym czasie problem słabego, niewystarczającego doinformowania o najprostszych metodach ochrony przed promieniowaniem, o podstawowych zasadach higieny radiacyjnej, o długoterminowych skutkach napromieniowania, a także nie stosowanie ochraniaczy przed promieniowaniem, doprowadziło do tak katastroficznego wyniszczenia stanu zdrowia likwidatorów.

Pod koniec lipca podczas kolejnej wizyty w szpitalu w Czarnobylu poinformowano mnie o złych wynikach mojego badania krwi. Do tego termin mojej delegacji powoli dobiegał końca. Doczekałem zmiany i musiałem wracać. Zakończyła się moja pierwsza runda…

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.