Dziennik okrętowy znaleziony na tratwie. Odcinek 9: Ankiety studenckie
MOTTO
Nauka to nie są odkrycia ani wielcy, sławni ludzie, lecz bardzo złożony system powiązanych ze sobą elementów i często bardzo skomplikowanych relacji między nimi. Fala zmian i reform nauki przelewająca się od kilku leci przez świat jest falą tsunami, rozbijającą struktury właściwe dla instytucji i organizacji nauki, oferującą w zamian co najwyżej zestaw tratw. Podczas, gdy publiczność ze zgrozą i niejaką fascynacją obserwuje potworności jakie mają miejsce na tej Tratwie Meduzy, przyjrzyjmy się szczątkom okrętu.
Staram się nie czytać opinii studenckich przy ocenie zajęć. Zamieszczone w tym trybie, tak pochwały, jak inwektywy, nie są dla nauczyciela akademickiego budujące, rozdymają tylko nasze ego, które w tym fachu dobrze jest ograniczać. Te ankiety to żaden feedback, lecz akademicki booking.com, system który obecnie obowiązuje niemal powszechnie we wszystkim co zyskało w neoliberalizmie status „usług”. Rozdęte ego to efekt tego typu ocen (nie jestem przekonana, że uboczny). Nieczytanie ich to BHP.
Akademicki booking.com nie rozwija. Nie pomaga ulepszyć zajęć. Żeby ulepszyć zajęcia, często staram się sama przeprowadzać ocenę, głównie opisową i dotycząca konkretnych elementów programu. Odkąd mamy ankiety studenckie, bardzo mało kto ma czas i energię, by takie oceny pisać. Dlatego w tym roku (kurs z metodologii) sprytnie zadałam obowiązkową pracę (niestety bez anonimowości, ale i tak przydatną), w postaci krótkiej pracy domowej na temat: „Czy pod wpływem tych zajęć zmieniły się Pani preferencje metodologiczne; jeśli tak – to w jaki sposób i co szczególnie wpłynęło na zmianę?” Dostałam mnóstwo bardzo pożytecznych uwag, komentarzy, spostrzeżeń, nie tylko dotyczących tego, co robiłam na zajęciach, ale co można by zrobić – i jak studenci się uczą.
Co do ankiet, to mam taki anegdotyczny (ale jakiż typowy!) dowód na to, że te oceny nie mają się nijak do procesu uczenia się/ nauczania. Jakiś czas temu prowadziłam dwa kursy. Jeden totalnie położyłam (choć starałam się, by był dobry). Na zaliczeniach okazało się, że studenci z całych zajęć pamiętają wyłącznie filmiki, które im puszczałam. Nic innego – ani jaki temat miały ilustrować, ani co z nich wynika, ani jak się do siebie mają. Pisali w odpowiedziach: Niebo nad Berlinem, Spółdzielnia straszydeł, Kot Filemon. I tyle. Drugi poprowadziłam prosto ku gwiazdom – studenci przygotowali projekty, które pokazały, że nie tylko zrozumieli, ale mieli własne poglądy i umieli je naukowo wyrazić. W ocenie obu kursów studenci byli bardzo sympatyczni i uprzejmi. Z obu miałam takie same wysokie oceny i takież entuzjastyczne komentarze. Tak, kochani, ja też was strasznie lubię! Ale czy do tego potrzebny jest anonimowy system ankiet, demoralizujący obie strony? Czy nie możemy swojej wzajemnej sympatii wyrazić inaczej – dobrym spojrzeniem, uśmiechem, wspólną konsumpcją czekoladek na ostatnich zajęciach?
Natomiast prawdziwa, merytoryczna ocena zajęć jest bardzo potrzebna. Powinna to być taka ocena, która trzyma ego w ryzach, ani go nie pasie, ani katuje (to na jedno wychodzi w dłuższym okresie), ale za to pomaga nam ciągle poprawiać, zmieniać, budować procesy dydaktyczne, pomaga nam uczyć się jak być lepszym nauczycielem.
To co najbardziej przeszkadza w tworzeniu takich systemów ocen, to władza. Władza w ogóle przeszkadza w konstruktywnym ocenianiu. Pamiętam te czasy, gdy to wykładowca miał jednostronną i absolutną władzę. Byłam świadkiem sytuacji, gdy egzaminator głośnawo komentował wygląd egzaminowanej studentki („Ma złą twarz”), gdy profesor wywalał indeksy studentów przez okno (a co!). Poklepywanie studentek po tyłku nie miało zawsze związku, jak to się dzisiaj sądzi, z erotomanią, to była czysta żywa demonstracja władzy. Weź zaliczaj w takich warunkach. To były koszmary tamtych czasów, odrażające zachowania wynikające z pozycji władzy i ugruntowujące tę pozycję.
Teraz koło fortuny się odwróciło i to student ma władzę. W wielu uczelniach od wyników booking.coma zależy przedłużenie pracy nauczyciela, bądź nie przedłużenie. Do tego dochodzą instytucjonalne praktyki dyscyplinujące. Ale to nie dziesiątki zadowolonych z kursu koleżanki osób mają moc sprawczą. Ma ją jeden jedyny student, który skomentował kurs wulgarną uwagą. I dlatego koleżanka dostała reprymendę od władz. A jakże, ona, nie student. Nie miała mocy cała grupa, która cieszyła się z tego, ile nowych rzeczy nauczył ich kolega, ale ten jeden (szkodliwy kretyn), który napisał donos, że kolega powoływał się „zbyt często” na Marksa – i to koledze władzy robiły kłopoty, zamiast odpowiedzieć studentowi, że trzeba się uczyć, a nie pisać donosy.
Koło fortuny z władzą ma tę ciekawą cechę, że jakkolwiek się nie obróci, to produkuje syf i mizerię. Według starej szkoły, wykładowca miał pełnię władzy, bo „wiedział”. Guzik warta taka wiedza, gdy ten co ma ją przekazywać, zachowuje się jak trep. Według nowej szkoły student na zawsze rację, bo student to klient i konsumuje. Jest to równie debilna idea.
Uczenie się z konsumowaniem nie ma nic wspólnego. To proces raczej podobny do operacji na otwartym mózgu. Bywa nieprzyjemny a na pewno jest bardzo, bardzo wrażliwy. Wprowadzanie na salę operacyjną czy to koszar, czy to bazaru, nie jest dobrym pomysłem.
———————-
Monika Kostera jest profesorem tytularnym nauk ekonomicznych i humanistycznych. Pracowała na licznych polskich, brytyjskich i szwedzkich uniwersytetach jako profesor nauk zarządzania. Zajmuje się m.in. badaniami wyobraźni organizacyjnej i organizatorskiej. Wszystkie wygłaszane tu opinie są oparte na jej doświadczeniu i nie reprezentują marki, strategii ani misji żadnej organizacji.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.