GOSPODARSTWO to cały świat
Z Agnieszką Melkowską, kobietą zaangażowaną, mieszkanką Podlasia, rozmawia Paulina Jeziorek z Fundacji Agro-Perma-Lab
„Istnieje pogląd, że rolnicy nic nie robią, tylko narzekają, ale to nie jest prawda. Oni narzekają wtedy, kiedy czują, że ich praca nie jest doceniana. A że ta praca jest ciężka, nikt wątpić nie powinien”.
Paulina Jeziorek: Agnieszko, połączyła nas troska o jakość żywności oraz projekt Kobiece Mosty. Według mnie jesteś właśnie taką Kobietą-Mostem, która rozumie i miasto i wieś, widzi problemy wytwórców czyli rolników, jednocześnie rozumie też potrzeby konsumentów. Wiem, że w pracy zawodowej miałaś wiele kontaktów z rolnikami. Angażujesz się też w działania oddolne na rzecz zmiany systemu żywnościowego. Uważam, że twoje spojrzenie zawiera ciepło wobec ludzi i dawkę realizmu. A czy z perspektywy swojego doświadczenia wierzysz w oddolną siłę zmiany, w kobiecą sprawczość?
Agnieszka Melkowska: Myślę, że patrząc z perspektywy dużego miasta, ludzie rzeczywiście potrafią się zjednoczyć. Mam na myśli działania i protesty, aktywność w organizacjach. Natomiast, jeżeli chodzi o środowisko mniejszych miejscowości, w którym w tej chwili mieszkam, czyli Podlasie, to mam pewne wątpliwości. Może po prostu wiele rzeczy dociera tu później? Zauważam, że nawet mieszkańcy wsi, którzy mają ziemię i możliwości, zakupy robią w Biedronce, a Koła Gospodyń Wiejskich gotują bazując na produktach z marketów. Może to brak czasu ludzi mieszkających na wsi? My czasami idealizujemy wiejskie życie. Wiem, że na wsi jest grono ludzi, którzy żyją w sposób zgodny z agroekologią, szukając harmonii między przyrodą a człowiekiem, z przekonaniem, że nie trzeba przyrody tak eksploatować i wykorzystywać. Ale to nadal jest kropla w morzu.
Jednak kropla drąży skałę i ekologiczna świadomość buduje się powoli. Myślisz, że w mniejszych miastach to kobiety pełnią wiodącą rolę w przekazywaniu nowych idei?
Może trzeba zaakceptować, że chodzi o bardzo powolne i stopniowe działanie. Tak, to kobiety mają potrzebę jednoczenia się i wspólnego działania.
Choć nie pochodzisz ze wsi, to napatrzyłaś się na życie rolników. Pracowałaś w dziale sprzedaży produktów dla krów mlecznych i dzięki temu odwiedziłaś wiele gospodarstw na Podlasiu. Czym konkretnie się zajmowałaś?
Sprzedawałam suplementy dla krów, maści, produkty pielęgnacyjne. Mój region handlowy to była połowa Podlasia. Tutaj rolnictwo jest mocno zróżnicowane. W zachodniej i północnej części są wielkie gospodarstwa, nawet takie do trzystu albo pięciuset krów. A we wschodniej części te gospodarstwa są mniejsze. Obsługiwałam małe i duże gospodarstwa. W bazie naszej firmy miałam ich kilkaset i dodatkowo obsługiwałam takie, do których sama dotarłam.
Co takiego zobaczyłaś, gdy tak jeździłaś od gospodarstwa do gospodarstwa i rozmawiałaś z rolnikami? Jakie były twoje obserwacje i spostrzeżenia?
Oczywiście trafiałam na gospodarstwa, gdzie dbano o dobrostan zwierząt. Gdzie działano z poszanowaniem dla naturalnego cyklu życia i potrzeb zwierząt. Krowy były na pastwiskach i miały dostęp do rzeki, w której mogły się chłodzić latem. Ale paradoksalnie to ekologiczne gospodarstwa miały małe obórki dla krów na zimę. Bo tam, gdzie bardziej dba się o dobrostan zwierząt, tam jest mniej pieniędzy na rozwój gospodarstwa. Rolnicy zorientowani ekologicznie to zazwyczaj nie są rolnicy w wielkich ciągnikach, z ogromnymi oborami. Te gospodarstwa kojarzą mi się właśnie z rodzinnym biznesem, gdzie chodzi o przetrwanie, godne przetrwanie, normalne życie. Natomiast o wiele więcej jest gospodarstw, gdzie krów jest dużo i są tam mocno eksploatowane. Całe życie stoją w oborze na łańcuchu albo chodzą po niej luzem, ale świeżego powietrza raczej nie zaznają, a nieba nie zobaczą. Rozmawiałam z tymi ludźmi, mówili, że krowy się lepiej hodowały, gdy wychodziły na zewnątrz. Słońce i świeża trawa lepiej na nie działają, ale nie ma pracowników, którzy by przeprowadzili stado np. stu krów przez wieś. W takim wypadku nie wystarczy już kawałek pola za stodołą, to musi być ogromne pastwisko, a tacy hodowcy mają porozrzucaną ziemię po całej gminie. I któż by miał tam te krowy przeprowadzić, a potem je z powrotem odprowadzić na udój dwa razy w ciągu dnia? To nie jest kwestia braku chęci, lecz braku możliwości. Obecnie brakuje rąk do pracy na wsi, a rolnicy często bazują na swoich zasobach rodzinnych. Gospodarstwo prowadzi zazwyczaj mąż z żoną, jak są starsze dzieci, to pomagają – zdarza się, że z przymusu. Często rolnicy mówili mi, że nie chcieliby takiego losu dla swoich dzieci. Chcieliby, żeby ich dzieci się kształciły i szły do miasta, bo praca na roli to ciężkie życie. Synowie, którzy się rolą interesują, chcą raczej uprawiać ziemię, a nie krowy doić. Istnieje pogląd, że rolnicy nic nie robią, tylko narzekają, ale to nie jest prawda. Oni narzekają wtedy, kiedy czują, że ta ciężka praca nie jest doceniana. A że ta praca jest ciężka, nikt nie powinien wątpić. Świątek, piątek czy niedziela krowy trzeba doić. Niektórzy nie mogą być nawet na weselu własnych dzieci, bo krowa zaczyna się cielić i trzeba biec do obory. Jak idzie dobrze, to zarabiają sporo pieniędzy i dlatego mają wielkie domy, dobre samochody. Ale oni na nic innego nie mają gdzie wydawać. Kupowanie ubrań jest dla nich raczej średnio atrakcyjne, bo przeważnie i tak nie mają gdzie wyjść. Wycieczki zagraniczne też nie bardzo, bo nie ma ich kto zastąpić w gospodarstwie. Ich gospodarstwo to jest dla nich cały świat.
Jeśli chodzi o dobrostan zwierząt, w tym krów, Zielony Ład zakłada że zwierzę powinno mieć godne biologiczne warunki dla swojego funkcjonowania i realizowania potrzeb gatunkowych. Na ile to wszystko jest realne w systemie, który obserwowałaś?
Bardzo bym sobie tego życzyła, bo chciałabym podkreślić, że jestem przeciwna hodowli przemysłowej. Jednak nie można zrzucać całej odpowiedzialności na rolników. Jeżdżąc od gospodarstwa do gospodarstwa widziałam, że cały ten system produkcji – mówię tutaj o produkcji mleka – jest z gruntu chory. Dlaczego? Dlatego, że rolnika nie nagradza się za jakość mleka, ale za ilość. Promowani są ci rolnicy, którzy oddają więcej mleka. Jeżeli rolnik dbając o dobrostan zwierząt decyduje się na mniejszą ilość krów w oborze, bardziej naturalne sposoby ich żywienia, nienapędzanie produkcji mlecznej w wymieniu i nieeksploatowanie krowy przez cały rok, to automatycznie zarabia mniej pieniędzy. Jest karany przez mleczarnię za swoje podejście. Każda mleczarnia to państwo w państwie, ma swoje ustalenia, swoje parametry. Także to chyba powinno być elementem zainteresowania, bo działalność mleczarni bezpośrednio wpływa na podejście rolników i hodowców.
Przekleństwo produktywności. Twoim zdaniem wprowadzając regulacje powinno się zacząć np. od regulacji względem mleczarni, a nie rolników?
Tak wynika z mojej dedukcji. Bardzo pomogłoby, gdyby ten rolnik i to zwierzę były traktowane podmiotowo, a nie przedmiotowo. O tym, jak źle traktowani są rolnicy przez mleczarnie słyszałam mnóstwo historii. Kolejna sprawa jest taka, że to przecież nie rolnicy spowodowali, że najpopularniejszą rasą krów w Polsce jest rasa holsztyńsko-fryzyjska, tak zwane HF-ki. Ta rasa jest wydajna, gdy chodzi o mleko, ale jest bardzo chorowita. Drobne zaniedbanie powoduje lawinową ilość schorzeń u takiej krowy. Te krowy mają chore racice, wymiona, wątroby. Ich genetyka sprawia, że dbanie o nie to przede wszystkim niedopuszczanie do chorób, a zajmuje to bardzo dużo czasu. Na przykład połowa stada ma zapalenie wymienia i trzeba im podać antybiotyk, bo nic innego nie działa. Jak taki rolnik ma być zrelaksowany i dbać o dobrostan zwierząt? Przez chore krowy narażone są cielaki. A mówi się, że cielęta powinny stać przy matkach swobodnie, ale w tym środowisku, gdy powietrze jest ciężkie od mocznika, cielęta chorują na płuca, mają rozwolnienie. Trzymanie cieląt osobno, w specjalnych budkach, jest w mniemaniu rolników działaniem Paulina Jeziorek Agnieszka Melkowska GOSPODARSTWO to cały świat Z Agnieszką Melkowską, kobietą zaangażowaną, mieszkanką Podlasia, dla dobra tych cielaków. Nie wiem co gorsze, ale te cielaki, które są separowane w budkach, mniej chorują. A cielęta są bardzo chorowite.
I stąd też konieczność sprzedawania preparatów i odżywek, które oferowałaś rolnikom?
Tak. Akurat firma, w której pracowałam, promowała naturalne metody zapobiegania pewnym chorobom i leczenia, ale nawet nasza zootechniczka mówiła, że krowy rasy HF, są tak podatne na niektóre schorzenia, że w pewnych przypadkach nie ma rady, potrzebny jest antybiotyk. Mówiła, że nie ma co rolnikom przedstawiać wizji, że pomogą naturalne preparaty, bo nie pomogą. Dlatego pytam, jak można oczekiwać od rolników, że zaprzestaną pewnych działań, gdy system jest tak skonstruowany, że ich za te działania wynagradza? Gdyby rolników nagradzano za stosowanie mniejszej ilości nawozów, pestycydów, czy dbanie o dobrostan zwierząt, można by osiągnąć lepsze efekty. Tyle się mówi o tym, że krowa mleczna przez cały rok jest w laktacji, że to jest sztucznie napędzane. No cóż, krowa w gospodarstwie nie jest hodowana po to, żeby jej było dobrze, tylko żeby rolnik na niej zarabiał. Ale jeżeli edukować by rolników i pokazywać, że dłuższe przerwy w laktacji wpływają potem na produktywność krowy, bo jej wymię może się zregenerować, że gdy krowa nie daje mleka, to składniki odżywcze krążą w jej organizmie i jest przez to zdrowsza i silniejsza, i w długofalowym działaniu to przynosi efekty ekonomiczne, bo mleko ma lepsze parametry, nie wydaje się tyle na weterynarzy, antybiotyki, itd? A gdyby wynagradzano rolników za to, że dłużej pozwalają tej krowie odpocząć? To są elementy, na które należy kłaść nacisk. A nie żądanie typu: wybudujcie cielętnik, bo krowy, które się ocieliły, powinny stać z cielakami. To dla niektórych rolników jest po prostu nie do spełnienia. I to nie kwestia złej woli, ale braku pieniędzy czy możliwości.
Czyli twoim zdaniem stawia się przed rolnikami bardzo dużo wymagań, a jednocześnie jest za mało edukacji, podmiotowego traktowania tych rolników, przyglądania się ich realnym problemom, z którymi się zmagają?
Tak, dokładnie. Podam kolejny przykład, który dotyczy już regulacji krajowych. Oczekuje się, że po nawiezieniu obornika na pole, będzie on w odpowiednio szybkim czasie przysypany ziemią, tak żeby nie emitował dwutlenku węgla do atmosfery. Trzeba rozwieźć obornik, zrobić zdjęcia i potem przysypać obornik i znowu zrobić zdjęcia. Bardzo chwalebne, tak? Ale wielu rolników z różnych stron Podlasia mówiło mi, że to jest wymyślone przez kogoś zza biurka, kto chyba nigdy na gospodarstwie nie był. To, czego się oczekuje jest logistycznie niemożliwe do wykonania. Rolnicy mówili: a gdybym ja chciał ten obornik przysypać w tym czasie, co oni oczekują, to kto mi krowy wydoi? A krowy nie zaczekają. I mam taki wybór – przysypywać obornik czy doić krowy? A tych obowiązków w gospodarstwie każdego dnia jest tyle, że dokładanie tym ludziom jeszcze czegoś, i jeszcze czegoś, powoduje, że im się w końcu ulewa. Podam inny przykład, o którym rolnicy mi mówili, i wydaje mi się, że jest w tym dużo logiki. Rolnicy oddają próbki gleby do laboratorium, dostają wytyczne czego glebie brakuje, czym nawozić. I uwierz mi, te wszystkie nawozy i środki ochrony roślin są w tej chwili tak drogie, że jeżeli ktoś dostanie wytyczne, jak nawozić glebę, to grama więcej nie posypie, bo to strata ekonomiczna. Oddają więc próbkę gleby do badania, tam im mówią ile nawieźć, żeby nie było problemu z plonem, a potem słyszą, że mają zmniejszyć nawożenie? Chyba nie tędy droga. Może nie tak powinno się wprowadzać te zmiany, zaczynając od rolników? Trudno oczekiwać, że ktoś nawiezie glebę, wiedząc, że to za mało dla roślin, które planuje wysiać. Przecież to wszystko kosztuje, tak? I ziarno, które siejesz, i paliwo do ciągnika, i rolnik ma sobie spokojnie patrzeć, wiedząc, że to za mało nawozu dla obfitych plonów, ale jest dobrze dla ekologii? Jeżeli rolnicy będą mieli na przykład za mało kukurydzy, to nie będą mieli czym nakarmić krów, bo robią kiszonki z kukurydzy dla swoich krów na cały rok.
Z tego co mówisz regulacje powinny być wprowadzane najlepiej na wszystkich odcinkach na raz. I potrzeba więcej dialogu i troski o rolników.
Tak, jest za mało troski, za mało dialogu z nimi. Niektórzy to naprawdę bardzo elokwentni, wykształceni ludzie, którzy doskonale sobie radzą i z komputerami, szukaniem informacji, prowadzeniem hodowli w bardziej zrównoważony sposób, jednak część z nich, szczególnie starszych rolników, to ludzie, którzy albo nie mają już sił albo czasu na samodzielne dokształcanie się. I jest takie przekonanie społeczne, że z rolnikami się trudno rozmawia. No czasem pewnie tak. Sama też miałam takie sytuacje. Ale kiedy widać, że człowiek naprawdę rozumie ich problemy, oni chcą się otworzyć. To są naprawdę fajni ludzie. Myślę, że cały czas jest za mało dialogu z nimi, że są traktowani jak taki „chłopek roztropek”, co to nawet się wysłowić poprawnie po polsku nie potrafi. To podejście powinno się zmienić. Pochodzisz z Kujaw i mieszkając w Bydgoszczy nie miałaś związku z rolnictwem. Skąd w tobie to zrozumienie dla wsi i troska, która pozwala ci być KobietąMostem, łączącą wieś z miastem? Na Kujawach nie miałam kontaktu z wsią. Co prawda moja mama pochodzi ze wsi i w dzieciństwie dużo czasu spędzałam u babci na wsi. Ale to były naprawdę dawne czasy i takie rolnictwo, które pamiętam z mojego dzieciństwa – gdzie babcia hodowała pięć krów, dwa prosiaki, kury, kaczki – już nie istnieje. Mój związek z wsią był wyidealizowany na pewno, bo idealizujemy to, co się działo w naszym dzieciństwie. Mieszkałam całe życie w dużym mieście, w Bydgoszczy, aż niedawno przeprowadziłam się na Podlasie. Plan jest taki, że będę kiedyś mieszkała na wsi, ale na razie mieszkam w Hajnówce, mieście powiatowym. Kontakt z tutejszą współczesną wsią był dla mnie szokiem, gdy zobaczyłam, jak to w tej chwili wygląda – czego nie wolno rolnikom, co muszą.
Czy lokalność jest na Podlasiu silnie odczuwalna?
Tak, tak, to prawda. Miasto jest niemalże otoczone puszczą białowieską, więc kontakt z przyrodą jest na wyciągnięcie ręki. Dużo jest lokalnych inicjatyw, jarmarków z lokalną żywnością i rękodziełem, ale też ryneczek w każdym miasteczku w okolicy. Wybranego dnia tygodnia zjeżdżają handlarze i rolnicy z własnymi płodami rolnymi. To trwa od rana do południa mniej więcej. Są stragany albo nawet na ziemi ludzie wystawiają swoje produkty. Wystarczy wyjechać za miasto i prawie w każdej wsi można kupić jajka. Dużo jest też miejsc, gdzie można kupić sery własnej produkcji. Zresztą w Hajnówce też jest lokalna wytwórnia serów na mleku od gospodarzy spod Hajnówki.
Ale myślisz, że ta lokalność się rozwija czy też istnieje, bo jeszcze nie została zniszczona przez dominujące przemysłowe podejście?
Czy lokalność jest na Podlasiu zagrożona? Akurat jeżeli chodzi o Hajnówkę, ale i o inne miasta powiatowe, gdzie odbywają się tak zwane ryneczki, to tradycja tak mocno zakorzeniona, że nie jest zagrożona, moim zdaniem. Taki ryneczek to jest wydarzenie i każdy próbuje na nie znaleźć choć godzinę. Natomiast jarmarki, święta miodu i podobne wydarzenia cykliczne to są chyba rzeczy nowe. I one z kolei mają szansę na rozwój, bo widać po zainteresowaniu, po tym jak dużo ludzi zjeżdża, że jest potrzeba w narodzie.
Agroekologia to podejście, które promuje ekologiczną i etyczną żywność, próbuje połączyć producentów i konsumentów i tworzyć rynek w opozycji do korporacyjnego systemu dystrybucji żywności. Czy coś takiego się właśnie dzieje na Podlasiu? Czy dzięki ryneczkom i jarmarkom istnieje więcej połączeń między rolnikami a konsumentami i tworzy się alternatywny rynek?
Wydaje mi się, że tak. Może akurat powiem nie o samym rolnictwie, ale na przykład o producentach miodu. Jest ich tutaj coraz więcej i widzę więcej miejsc, gdzie są ule, również w Puszczy Białowieskiej można się na nie natknąć. Jarmarki i inne wydarzenia spowodowały, że ludzie na nowo docenili właściwości miodu i mają świadomość, że aby miód miał skuteczne działanie, powinien być wytwarzany w odpowiedni sposób. W związku z tym jest coraz więcej ekologicznych wytwórców miodu. I tak sobie myślę, że może to jest taki zaczątek? Jeśli tutaj tak to podziałało, może w innych gałęziach rolnictwa też podziała? Że coś takiego się tworzy, że można wykreować u ludzi potrzebę, żeby szukali warzyw i owoców – ogólnie żywności – ze sprawdzonych źródeł? Czyli jednak jest nadzieja…
Agnieszka Melkowska – uczestniczka projektu Kobiece Mosty poświęconego współpracy miasta i wsi w kontekście żywności, realizowanego przez fundację Agro-Perma-Lab. Absolwentka studiów marketingowych, a także rolniczych podyplomowych.
Paulina Jeziorek – członkini działającej w obszarze agroekologii fundacji Agro-Perma-Lab; ogrodniczka miejska, współzałożycielka ogrodu społecznościowego Wspólny Ogród SDK w Warszawie; założycielka Jadalnego Ogrodu KOI na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdzie obecnie pracuje
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.