Europa nie całkiem na serio
Polska nie kwestionuje integracji gospodarczej, ale w kwestii wolności obywatelskich, praw mniejszości czy praw kobiet trzyma się drugiej prędkości. Europa przez rząd Tuska traktowana jest jako narzędzie polityki wizerunkowej. Zabrakło odważnych inicjatyw popartych doświadczeniem na poziomie krajowym.
W 2007 r. politycy europejscy byli lekko znużeni przeciągającymi się awanturami, które chętnie eksportowali politycy IV RP. Nie chodzi o żaden niesmak, po prostu trudno było oszacować ich wiarygodność i stabilność sprawowanej przez nich władzy. Ale nie ma sensu być też zbyt pryncypialnym w ocenach: Jarosław Kaczyński nie interesował się publicity w Europie i stawiał na plan minimum. Przeżywana przez polskie media „awantura o krzesło” na jednym ze szczytów UE praktycznie została niezauważona przez obecnych tam europejskich przywódców. Happeningi europosłów PiS, Samoobrony i LPR również nie robiły większego wrażenia. W towarzystwie brytyjskich nacjonalistów, wnuczki Mussoliniego czy Jean-Marie LePena Maciej Giertych mógł być zauważony jedynie dzięki swojej nienagannej znajomości angielskiego.
Rząd Donalda Tuska miał wszelkie powody, by uznać, iż drzwi do politycznej Europy są dla niego szerzej otwarte niż dla jego poprzednika. Nie była to kwestia „stylu”, na punkcie którego tak przeczulone są polskie media. Przyczyna była prosta. Platforma należy do chadeckiej Europejskiej Partii Ludowej (EPP), która jest największą frakcją w Parlamencie Europejskim i której partie członkowskie sprawują władzę w większości krajów Unii. To był duży kapitał, który nie do końca został wykorzystany.
Polska przez ostatnie cztery lata utrwaliła swój wizerunek kraju uczącego się Europy i mającego wobec niej wciąż trudny do uzasadnienia ostrożny stosunek. To wrażenie powstało już przy pierwszym rozczarowaniu, jakim było podtrzymanie odmowy ratyfikacji Karty Praw Podstawowych i dziecinne zasłanianie się tzw. protokołem brytyjskim. W ten sposób stało się jasne, że o ile Polska nie kwestionuje zasadniczych ram integracji gospodarczej oraz instytucjonalnej, o tyle w sprawach dotyczących wolności obywatelskich, praw mniejszości czy praw kobiet – kurczowo trzyma się drugiej prędkości.
Wielką ambicją polskich polityków były stosunki wschodnie, gdzie chcieliśmy mieć istotny głos na forum całej UE. Mimo wdrożenia projektu Partnerstwa Wschodniego, który jest sukcesem polskich i szwedzkich polityków, nasz dorobek nie jest imponujący. Tam gdzie podejmowane są naprawdę szybkie i kluczowe decyzje, głos Polski nie jest już tak istotny – próbkę tego stanu rzeczy mieliśmy podczas kryzysu gruzińskiego. Polscy politycy, i to nie tylko z PO, będą musieli włożyć wiele wysiłku, żeby pozbyć się gęby rusofobów, która ciąży nad ich wiarygodnością na forum UE. Nie jest to łatwe zadanie, nie będą go chcieli też ułatwiać sami Rosjanie, ale jest to klucz do odegrania roli, do której Polacy aspirują. Sam projekt Partnerstwa Wschodniego – wzorowany na EuroMed, partnerstwie w basenie Morza Śródziemnego – trudno dziś jednoznacznie ocenić. Na pewno byłby bardziej skuteczny i miałby szersze poparcie, gdyby do jego programu zostały włączone kwestie takie jak ochrona praw kobiet czy wymiana edukacyjna. W obecnej formie stanowi raczej podstawę do dalszego dookreślenia, bez większej szansy na szerszego poparcie poza kręgiem polityki chadeckiej.
Pytanie, jaką rolę Polska powinna zajmować w strukturach europejskich, nie doczekało się odpowiedzi. Rola regionalnego lidera, miła wychowanym na prozie Sienkiewicza politykom prawicy, jest kompletnie poza zasięgiem. Problemem jest też selektywna recepcja języka polityki europejskiej oraz konkretnych projektów, która stawia nas w dziwacznej pozycji. Chodzi o projekty związane ze zdrowiem reprodukcyjnym i prawami reprodukcyjnym, realnym zwiększaniem wydajności energetycznej i walkę z emisją CO2. Czy krajowe debaty o aborcji, in vitro, badaniach prenatalnych nie zyskałby na sensowności, gdyby użyto w nich kategorii zdrowia reprodukcyjnego? A gdyby postulaty walki z ociepleniem klimatu i wydajności energetycznej nie były traktowane przez polski rząd jako fanaberia, to może i w innych kwestiach głos Polski byłby mocniej słyszany?
Do tej listy można dodać jeszcze wiele innych ignorowanych w naszej polityce wewnętrznej, a ważnych i dyskutowanych na forum europejskim kwestii: prawa mniejszości narodowych i etnicznych, realna innowacyjność gospodarki, wyrównywanie standardów socjalnych czy walka z wykluczeniem bankowym i finansowym osób starszych. W tych dyskusjach polscy europosłowie podnosili ręce w zgodnie z decyzjami swoich frakcji, nie mając większych ambicji wpływania na kształt propozycji. Warto zauważyć, iż Polska jako jeden z niewielu krajów sprzeciwiała się nowej regulacji dającej większe bezpieczeństwo socjalne asystentom parlamentarnym. Ta marginalna z perspektywy polityki UE kwestia pokazała niechlubny dystans w rozumieniu roli praw pracowniczych.
Wynika to chyba ze źle i zbyt panicznie pojmowanego „interesu narodowego” oraz ze zwykłych ideologicznych przesłanek. Chcąc odgrywać istotną rolę w Europie, należy pozbyć się tej irytującej choroby wieku dziecięcego, na co najprawdopodobniej się szybko nie zanosi.
Polityka europejska przez rząd Tuska traktowana jest częściowo jako narzędzie polityki wizerunkowej. Zabrakło odważnych inicjatyw popartych doświadczeniem na poziomie krajowym. Skupiono się bardziej na administrowaniu udziałem w dyskusjach inicjowanych przez głównych graczy europejskich i narzucanych przez sytuację kryzysu. To sytuacja politycznego dryfu, przerywanego sytuacjami, kiedy konieczna była obrona wewnętrznego status quo. Niewiele.
Problemem pozostaje też kwestia personalnej reprezentacji Polski w instytucjach europejskich. O ile stanowiska niskiego i średniego szczebla zostały w miarę równomiernie obsadzone w ramach parytetu krajowego, o tyle brakuje postaci z prawdziwą polityczną charyzmą, będących w stanie odrywać rolę opiniotwórczą w ramach pracy politycznej struktur europejskich. Od czasu śmierci Bronisława Geremka ten brak jest jeszcze bardziej widoczny. Szczególnie kiedy Józef Pinior – jeden z najciekawszych polskich głosów na forum europejskim – znalazł się poza Europarlamentem. Obsada list wyborczych w wyborach do Europarlamentu woła czasami o pomstę do nieba, i znajduje to odwzorowanie w składzie polskiej delegacji. To jest istotny i często niedoceniany czynnik politycznego samowykluczenia.
Polska prezydencja, mimo prawdopodobnie spokojnego charakteru, będzie przedłużeniem tego dryfu. W pewien sposób ułatwił to Traktat Lizboński, redukując rolę prezydencji. Problem konserwacji polskiej sceny politycznej przekłada się również na tę sferę. Jeśli jedyną opozycją dla Donalda Tuska w Brukseli jest show zakonnika z Torunia, to mamy do czynienia obrazem przygnębiającej nędzy.
Chcąc brać rzeczywisty udział współkształtowaniu polityki unijnej, Polska musi dorosnąć do momentu w którym weźmie Europę na poważnie, kiedy polscy politycy głównych opcji uznają rzeczywistość Europy za rzeczywistą przestrzeń własnego działania i reprezentacji. Ten moment jeszcze nie nadszedł. Po 7 latach członkostwa w UE jesteśmy daleko od tego nie aż tak ambitnego celu. Aby go urzeczywistnić, potrzebujemy w polskiej polityce socjaldemokracji o rodowodzie innym niż półliberalny, niesarmackiej chadecji oraz zielonej lewicy. Czego nam wszystkim serdecznie życzę.
Fot. Wikipedia.
Tekst ukazuje się w ramach cyklu Polska po 4 latach PO. Zapraszamy do lektury i dyskusji!
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.