ISSN 2657-9596

Tylko niewielka część TTIP dotyczy handlu

Robert Kielawski , Martin Köhler
15/07/2015

Aby zrozumieć Transatlantyckie Partnerstwo w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP) i podobne umowy o wolnym handlu, trzeba uwzględnić ich geopolityczny kontekst. Jeszcze przed głosowaniem w Parlamencie Europejskim nad poprawkami rezolucji w sprawie TTIP, które miało miejsce 8 lipca 2015 r., rozmawialiśmy z Martinem Köhlerem, doradcą ds. handlu międzynarodowego we frakcji Zielonych. Pretekstem do rozmowy było jego wystąpienie na temat roli Chin w relacjach handlowych między Unią Europejską i Stanami zjednoczonymi podczas konferencji „TTIP and beyond”, którą 1 lipca w Parlamencie Europejskim zorganizowali Zieloni/WSE. Relacja z konferencji z komentarzem na temat rzeczonego głosowania już za tydzień.

Robert Kielawski: Podczas konferencji „TTIP and beyond” najwięcej mówił pan o geopolityce. Napięcia wewnątrz Unii Europejskiej, potęgowane konfliktem na Ukrainie i koniecznością zmiany polityki migracyjnej, poczucie, że rynki finansowe mają coraz większą władzę nad demokratycznymi rządami, a do tego stagnacja w UE, coraz mniejszy udział Zachodu w globalnym handlu i rosnąca potęga Chin dostarczają licznych argumentów zwolennikom i lobbystom na rzecz TTIP – nawet tym, którzy nie wierzą w prognozy wzrostu serwowane przez Komisje Europejską. Z kolei w krajach takich jak Polska, Czechy czy Bułgaria przeciwników TTIP łatwo dyskredytować, oskarżając ich o nacjonalizm i postawę prorosyjską. Jak według pana z tak skomplikowaną układanką powinny radzić sobie partie Zielonych i przeciwnicy TTIP w Europie Wschodniej?

Martin Köhler: Warto zacząć od prostego faktu: tylko niewielka część TTIP dotyczy bezpośrednio handlu. Większość poświęcona jest regulacji – a właściwie deregulacji. Należy również pamiętać, że już w 2003 r. upadły nadzieje UE na zmiany w handlu międzynarodowym zgodne z duchem neoliberalizmu, negocjowane w ramach WTO pod roboczą nazwą „kwestie singapurskie”. Fiasko tych wielostronnych negocjacji sprawiło, że UE postanowiła swoje cele osiągać na drodze umów dwustronnych.

TTIP jest taką właśnie umową. Kryje się za nią założenie, że sojusz UE i USA ustanowi nowe standardy w handlu międzynarodowym, do których inni światowi gracze będą się musieli dostosować.

RK: Jakie to mają być standardy?

MK: Rozdział TTIP poświęcony konkurencji dotyczy ingeruje m.in. w przepisy państwowych dotacji dla spółek i sposób funkcjonowania spółek państwowych, co ma w dużej mierze zrównać je z podmiotami prywatnymi. Obywatele Unii mają więc uzasadnione obawy, że TTIP pogłębi urynkowienie i obniżenie jakości usług publicznych.

RK: Po co więc je forsować?

MK: Z punktu widzenia handlu międzynarodowego rozdział ten może stać się narzędziem nacisku na Rosję i Chiny, czyli na gospodarki mocno oparte na interwencjonizmie. W 2003 r. nie udało się wymóc na WTO korzystnych dla Zachodu zmian, więc teraz umowa TTIP ma pomóc osiągnąć podobne cele – czyli np. wymusić na państwach BRICS stosowanie podobnych standardów w relacjach państwa z rynkiem. Moim zdaniem cele te nie byłyby dla Chin nie do przyjęcia, jeśli podjęto by trud wielostronnych negocjacji. Rozmowy dwustronne nie nadają się do wprowadzania standardów o tak istotnym znaczeniu. Wydaje się, że Komisja Europejska i jej partnerzy z USA dążą do polaryzacji i utrwalania podziałów geopolitycznych. Istoty tego wymiaru TTIP nie można przecenić.

RK: Czyli TTIP ma brzmieć jak stary dobry przebój, który większość lubi, albo przynajmniej zna?

MK: Tak. Nie uważam jednak, że takie zbliżenie z USA kosztem innych partnerów będzie nam służyło. Oczywiście nie mówię o ocieplaniu relacji z Rosją, która w pełni zasłużyła na sankcje. Mamy jednak niezłe relacje z Chinami, a TTIP może te relacje ochłodzić. Stany patrzą na to nieco inaczej, ponieważ obawiają się rosnącej potęgi Chin. Wchodzą więc w sojusze z krajami ościennymi, wymuszając standardy niekorzystne dla Państwa Środka.

RK: My nie powinniśmy obawiać się rosnących wpływów Chin? Lewicowi komentatorzy widzą w nich turbokapitalizm, korupcję, brak poszanowania dla praw człowieka…

MK: Polska najlepiej wie, jak Stany traktują prawa człowieka, prawda? Ale mówiąc poważnie, uważam, że Unia jest w stanie wymuszać zmiany na partnerach w takich kwestiach jak prawa człowieka, ponieważ jesteśmy liczącym się rynkiem. Nie musimy przecież importować towarów, których producenci nie przestrzegają praw człowieka. Mamy już przepisy wewnątrzunijne, które mają przeciwdziałać pracy niewolniczej. Przepisy te można by próbować rozszerzyć na naszych partnerów. Oczywiście musielibyśmy mieć sposoby na weryfikacje ich stosowania. Stopniowe dostosowywanie się do takich standardów wcale nie byłoby sprzeczne z interesem Chin.

Powtarzam jednak – do tego potrzebne są negocjacje wielostronne. Oczywiście WTO nie może wymusić na Chinach podniesienia standardów pracy. Z drugiej strony Chińczycy doskonale wiedzą, że muszę zrestrukturyzować swoją gospodarkę, by okiełznać szybki wzrost. Jednym z bodźców takich zmian mogą być właśnie wielostronne negocjacje handlowe. Nie jestem naiwny i wiem, że w kwestii praw człowieka trudno wyobrażać sobie gwałtowne zmiany. Widzimy jednak zmiany w innych obszarach. Chiny są coraz bardziej świadome długoterminowego wpływu produkcji na środowisko naturalne – to bardzo ważne, szczególnie dla Zielonych.

Ponad 60% chińskiego PKB to eksport i produkcja w specjalnych strefach ekonomicznych, w których nota bene często produkują firmy z UE i USA. Chińczycy zastanawiają się obecnie, jak wzmocnić popyt wewnętrzny tak, by zmalał udział produkcji na eksport. Płaca minimalna, uzwiązkowienie i promowanie rozwiązań niskoemisyjnych przestają być sprzeczne z ich interesem, ponieważ stają przed koniecznością długoterminowego planowania warunków bytowych swoich obywateli.

Może warto Chinom pomóc we wprowadzaniu zmian na rzecz ochrony środowiska właśnie za pomocą relacji handlowych. Poczucie upodmiotowienia przy negocjacjach wielostronnych jest niezwykle istotne, by wspomniane zmiany powoli zachodziły. Tylko umowy wielostronne – do których TTIP nie należy – w połączeniu z presją ze strony zachodnich koncernów produkujących w Chinach mogą przynieść efekty, zmniejszyć emisyjność i poprawić standardy życia i pomóc rozwijać ich wewnętrzny rynek.

RK: Mamy promować wielostronne umowy, by podnosić standardy partnerów? Czy to w ogóle możliwe? Wielu powie, że to idealizm, ponieważ podobnie myślano o Rosji po rozpadzie ZSSR. Rosja nie tylko okopała się w tożsamości mocno anty-zachodniej, przynajmniej w oficjalnym przekazie, lecz również ma gospodarkę praktycznie wyłącznie opartą na paliwach kopalnych. Dlaczego mamy wierzyć, że uda się podnieść standardy w Chinach, a bać się tego, że TTIP spowoduje ich obniżenie w Europie? Innymi słowy, dlaczego przeciwnicy TTIP martwią się o europejskie standardy skoro, jak pan twierdzi, mamy instrumenty, by je zachować?

MK: Nie ma niczego w TTIP, co dawałoby nadzieję, że USA zależy na podniesieniu globalnych standardów. Partnerstwo opiera się na fantazmacie jednolitego „Zachodu”, który jest oczywiście politycznym narzędziem wymuszania mechanizmów gospodarczych. W TTIP nie chodzi o handel, lecz o politykę i władzę. Jeśli chodzi o Rosję, uważam, że ogólnie Moskwa chciała przyjąć reguły obowiązujące w WTO. Trudno dziś mówić tu o sukcesie, ale pamiętajmy też, że to UE wymuszała na Rosji zmiany, zanim ta wstąpiła do WTO. Nastąpiło to dopiero po 6-7 latach przedłużających się negocjacji, co słusznie zresztą wywołało spory sprzeciw wobec polityki WTO po stronie rosyjskiej.

RK: Denis Redonnet z Komisji Europejskiej twierdzi, że TTIP właśnie jako umowa dwustronna wprowadzi standardy w wolnym handlu, które następnie będą służyły za podstawę umów wielostronnych.

MK: Co do zasady – może mieć rację. UE i USA konsumują ponad 60% towarów wytwarzanych na świecie, więc faktycznie możemy sami wprowadzać standardy. 40-50% firm produkujących w Chinach to firmy europejskie i amerykańskie. Wątpię, by same z siebie wystąpiły z propozycją wprowadzenia wyższych standardów w zakresie ochrony środowiska czy poprawy warunków pracy.

Jeśli TTIP wszedłby w życie, na pewno istotnie zmieniłby relacje handlowe, ale w złym kierunku. Nasze korporacje wyprowadzają produkcje do Chin lub Wietnamu właśnie dlatego, że znajdują tam niższe standardy i koszty pracy. Umowy o wolnym handlu takie jak TTIP to produkt neoliberalizmu i wypaczonych koncepcji wzrostu gospodarczego. Nie mają niczego podnosić, oprócz zysków korporacji. Mają natomiast pozwolić spenetrować nowe rynki poprzez ujednolicenie standardów i przepisów antydyskryminacyjnych.

Nie oznacza to jednak, że wszystko w TTIP jest złe. Są fragmenty o zrównoważonym rozwoju, które brzmią całkiem sensownie i to właśnie Chiny mogłyby być zainteresowane włączeniem tego fragmentu do przyszłych umów o wolnym handlu. Nie do przyjęcia są jednak części poświęcone deregulacji spółek państwowych i zmian w prawie przetargów publicznych.

RK: Polki i Polacy oczekują coraz bardziej opiekuńczego państwa. Jednak mimo tych oczekiwań „państwo” ciągle kojarzy się z systemem, mniej lub bardziej opresyjnym, mało lub średnio przyjaznym, który w dodatku nie działa jak należy. Pewnie większość ciągle jest za „zwijaniem” państwa, więc za deregulacją i prywatyzacją. W wielu rejonach coraz spory wpływ na rynek pracy w wielu branżach ma nie tylko administracja publiczna, ale i korporacje. Wiadomo, że korporacje, takie jak choćby UBS, który rozpoczyna swoją działalność w centrum Wrocławia, gdzie utworzono – uwaga! – Legnicką Specjalną Strefę Ekonomiczną, unikają płacenia podatków (UBS właśnie) czy uciekają się do korupcji (HP), nie wspominając już o tym, co robią w innych miejscach na świecie, ale i tak to nieźli pracodawcy. Oferują warunki, których mniejsze firmy nie są w stanie zapewnić. Czy TTIP do dobry kierunek dla państwa w tej części Europy, które raczej udaje, że inwestuje w nowe technologie, edukacje i kulturę, a do tego wciąż przyciąga inwestycje ze względu ulgi podatkowe i niskie koszty pracy?

MK: Przede wszystkim należy zapytać, czy w dłuższej perspektywie czasu opłaca się konkurowanie niskimi kosztami pracy, i czy TTIP coś w tej kwestii w Polsce zmieni. To pytanie o model rozwoju gospodarki. Wpływ TTIP będzie różny nie tylko dla każdego państwa członkowskiego, lecz również dla każdego z sektorów. Nawet mało wiarygodna prognoza CEPR zlecona przez Komisję pokazuje, że wolumen handlu nie wzrośnie, lecz ulegnie dywersyfikacji. 30% handlu wewnątrzunijnego zostanie zastąpione handlem transatlantyckim. Konkretne skutki dla Polski należałoby gruntownie zbadać – sektor po sektorze.

Z kolei na kwestie niskich kosztów pracy w Polsce można spojrzeć szerzej. Oprócz modelu rozwoju gospodarki dotykamy tu tematu opodatkowania i brak jednolitych regulacji na poziomie unijnym. Unikanie opodatkowania to ogromna bolączka nie tylko Unii, a jedne kraje są bardziej hojne wobec korporacji niż inne. Polska wybrała drogę na skróty – specjalne strefy ekonomiczne – ale trzeba myśleć perspektywicznie o innych rozwiązaniach, bo kapitał może szybko wyparować i przenieść się w inne, tańsze rejony.

Afera Lux Leaks obnażyła brak solidarności państw członkowskich. Polska dzielnie pilnuje swoich interesów, ale robi to na opak, ponieważ czerpie korzyści z wydzielania małych lokalnych rajów podatkowych na swoim terytorium, nie podejmuje działań, by odejść od paliw kopalnych czy wreszcie jest niechętna do przyjmowania imigrantów.

Warto przypominać polskiemu rządowi, że taka polityka uderza w interes całej wspólnoty i de facto ją osłabia. Pomieszanie geopolityki i handlu w TTIP wcale nie poprawi integracji UE. Korzyści, jakkolwiek nieliczne, będą nierówno rozłożone między kraje i sektory. Jeśli chcemy polepszenia relacji ze Stanami nie potrzeba nam do tego tak kompleksowej umowy dwustronnej. Negocjacje TTIP są jak kopanie własnego unijnego grobu i właśnie dlatego Zieloni muszą zewrzeć szeregi i ten proces zatrzymać.

STOP_TTIP_tlo

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.