ISSN 2657-9596

Czy okupacja Wall Street zmieni Amerykę i świat?

Marcin Wrzos
09/02/2012

Kryzys gospodarczy sprawił, że coraz powszechniej dostrzega się potrzebę wprowadzenia w globalizującej się gospodarce nowych regulacji. Neoliberalna polityka wywołuje coraz silniejszy sprzeciw społeczny, którego symbolem stał się w Europie hiszpański ruch Oburzonych, zaś w USA – ruch Occupy Wall Street.

Sytuacja ruchu Occupy Wall Street ostatnio się skomplikowała. Władze starają się różnymi sposobami wymusić zakończenie protestów. Nie pozostaje to bez wpływu na poparcie społeczne dla działań protestujących. Spada również zainteresowanie mediów, które już zaczęły przygotowania do wielkiego widowiska, jakim będą przyszłoroczne wybory prezydenckie. Barack Obama apeluje o zakończenie protestów i o włączenie się w oficjalną politykę. Zdaje sobie sprawę, że bez entuzjazmu, jaki jest udziałem protestujących, jego reelekcja może być niemożliwa.

Wszędzie tam, gdzie powstają miasteczka ludzi „okupujących” przestrzeń publiczną, panuje atmosfera happeningu. Nie potrafią nią zachwiać nawet brutalne pacyfikacje. Ludzie dyskutują, a potem się bawią. Wytwarza się pomiędzy nimi poczucie wspólnoty myśli, ich problemy przestają mieć indywidualny wymiar, obiektywizują się i stają się częścią szerszego obrazu. Bez przesady można już mówić o pokoleniowym doświadczeniu, które nie pozostanie bez wpływu na treści i sposób uprawiania amerykańskiej polityki w nieodległej przyszłości.

Wprowadzany od kilku dekad neoliberalny model gospodarczy już wcześniej rodził sprzeciw, którego symbolem mogą być protesty z 1999 r. w Seattle. O odmienności aktualnych protestów przesądza inna kondycja światowej gospodarki. W 1999 r. miała się ona świetnie, dziś zaś znalazła się w kryzysie. Krytyka neoliberalnych dogmatów przez mijającą dekadę nabrała mocy, widoczne już wówczas niekorzystne procesy nasiliły się. Jak zauważa Naomi Klein w swoim przemówieniu do protestujących, „korporacje stały się jeszcze silniejsze, a rządy jeszcze słabsze i to niszczy nasze demokracje”.

Nie tylko wśród protestujących coraz częściej pojawia się pytanie, na ile demokracja amerykańska służy obywatelom, a na ile wielkim korporacjom, które potrafią „ubezwłasnowolnić” elity polityczne w ramach funkcjonującego obecnie systemu finansowania polityki. Na naszych oczach dokonuje się erozja wiary w dobroczynny wpływ niczym nieskrępowanych rynków na demokrację. Nie ziścił się też inny neoliberalny sen: zmniejszenie podatków dla najbogatszych nie skutkuje bogaceniem się społeczeństwa jako całości. Zanik klasy średniej i pogłębiające się rozwarstwienie społeczne w USA dobitnie o tym przypominają.

Protesty stanowią nową jakość jeszcze z innego powodu. Protestują w większości ludzie młodzi, którzy dopiero zaczynają swoją polityczną edukację. W inny sposób postrzegają rzeczywistość, inaczej definiują będące udziałem nas wszystkich problemy. Patrząc na funkcjonujące w USA instytucje polityczne, ze zdumieniem obserwują skalę wpływu lobbystów na podejmowane decyzje. Ostatnim przykładem jest budząca ostre reakcje wśród protestujących pomoc rządu amerykańskiego w promocji upraw GMO w wielu krajach świata, również w Polsce. Skupia to jak w soczewce absurdy amerykańskiej demokracji. Z publicznych pieniędzy Departament Stanu prowadzi akcję, z której zyski trafią do prywatnej korporacji (w tym przypadku Monsanto). Co więcej, dla wielu polityków w takich działaniach nie ma niczego nagannego…

W USA wraz ze zwycięstwem neoliberalizmu bardzo szybko postępowało znoszenie regulacji rynku. Skutkiem tego dziś państwo ma bardzo ograniczone możliwości walki z kryzysem. Mimo utrzymującego się wysokiego bezrobocia i kiepskiego stanu finansów publicznych korporacje w USA uzyskały w 2010 r. rekordowe zyski. Symbolem tego może być JPMorgan Chase, jeden z największych holdingów finansowych na świecie, który zarobił o 47% więcej niż rok wcześniej. Kiedy zestawi się ten fakt z kondycją finansową przeciętnej amerykańskiej rodziny, trudno nie zgodzić się z tym, o czym mówią protestujący. Naomi Klein stwierdziła, że „1% kocha kryzys”. Pozostałe 99% nie ma powodów do radości, to oni bowiem będą zmuszeni za ten kryzys zapłacić.

Protestujący często posądzani są przez komentatorów amerykańskiego życia politycznego o naiwność. Nie posiadają skonkretyzowanego programu politycznego, nie mają gotowego planu walki z kryzysem. Krytycy nie chcą jednak dostrzec, że stosowanie długoterminowej i globalnej miary do analizy zachodzących zjawisk ma znacznie więcej sensu, niż to, co leży u podstaw ich osądów. Protestujący odrzucają nieprzydatne w dobie globalizacji schematy i starają się tchnąć w amerykańską demokrację nowego ducha. Co prawda jeszcze nie przekładają tego na konkrety, ale już potrafili skutecznie wprowadzić do społecznej debaty tematy dotąd w niej nieobecne. To stwarza dogodne warunki do przemian w świadomości społecznej i przedefiniowania celów na przyszłość. Ruch w USA jest o tyle ważny, że bez Ameryki trudno wyobrazić sobie zmianę o charakterze globalnym. Zmiana sposobu myślenia za oceanem może uczynić gospodarkę światową bardziej sprawiedliwą i w większym stopniu poddaną demokratycznej kontroli.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.