ISSN 2657-9596

Państwo wie coraz więcej

Katarzyna Szymielewicz
13/09/2011

Sednem nadzoru jest wykorzystanie informacji do kontroli nad konkretnym człowiekiem lub całym społeczeństwem. Chodzi o potencjał władzy, jaki kryje w sobie informacja. Katarzyna Szymielewicz podsumowuje 4 lata PO z punktu widzenia społeczeństwa nadzorowanego.

Czy jesteśmy dziś bardziej nadzorowani niż 4 lata temu? Wypada zacząć od ustalenia, co właściwie znaczy „większy nadzór”. Czy chodzi po prostu o to, ile danych o nas lub „na nas” posiada państwo i ile o nas wiedzą prywatne korporacje? W czasach postępującej cyfryzacji i informatyzacji powiedzieć, że „krąży” o nas coraz więcej informacji, byłoby truizmem. Sednem nadzoru jest wykorzystanie informacji do kontroli nad konkretnym człowiekiem lub całym społeczeństwem. Chodzi o potencjał władzy, jaki kryje w sobie informacja. Co się na tym polu zmieniło w ciągu ostatnich lat? Bardzo dużo i to raczej z niekorzyścią dla naszej wolności. Inna sprawa, na ile to zasługa albo wina państwa.

Nadzór w sieci komercji

Weźmy pierwszy nasuwający się obszar: Internet i nowe technologie. Coraz więcej o nas wiadomo, a dzięki precyzyjnym algorytmom coraz więcej można z tymi informacjami zrobić. Nie jest to bynajmniej domena zarezerwowana dla „crackerów”, którzy wykorzystują luki w systemach teleinformatycznych do kradzieży danych czy włamań. Dynamiczny wzrost liczby użytkowników przekłada się na rosnącą władzę internetowych gigantów informacyjnych, takich jak Facebook i Google. Na glebie świetnie użytych informacji kwitnie przemysł reklamy behawioralnej, nastawionej na skuteczniejsze wpływanie na nasze zachowania i wybory konsumenckie. Zarazem przeciętny użytkownik nie ma pojęcia, jakie ślady zostawia za sobą w sieci, jaka jest ich rynkowa wartość, ani w jaki sposób jest przez internetowy biznes „profilowany”.

Co na to rząd? W zasadzie nic. Mówi się, że państwo jest bezradne wobec potęgi i swoistej eksterytorialności internetowych oligarchów. To jednak nie znaczy, że rząd może ten problem zignorować. Polska mogłaby mocniej zaangażować się w międzynarodowe negocjacje zmierzające do uregulowania obowiązków amerykańskich firm świadczących usługi w Europie. Rząd mógłby wspierać Generalnego Inspektora Danych Osobowych, który próbuje rozmawiać o ochronie danych także z zagranicznymi firmami. Wreszcie państwo mogłoby więcej inwestować w edukację, szczególnie dzieci i nastolatków, które spędzą całe życie w warunkach „informacyjnego wyzysku”. W tych wszystkich obszarach przez ostatnie 4 lata zrobiono niewiele. Co oznacza, że tracimy cenny czas w walce o kontrolę nad informacją w sieci.

Państwo też chce wiedzieć

Nie tylko korporacje we współczesnym świecie chcą władzy nad ludźmi. Drugi standardowy podejrzany to policja i służby specjalne. Co mamy w tym obszarze? Można by rzec: nic nowego pod słońcem. Służby niezmiennie zabiegają o szersze kompetencje, powołując się na coraz straszniejsze zagrożenia, przed którymi społeczeństwo trzeba chronić „wszelkimi metodami”.

Mieliśmy więc próbę zrównania uprawnień Żandarmerii Wojskowej z innymi służbami (żeby im się lepiej współpracowało) oraz kilka prób mniej lub bardziej istotnego poszerzenia uprawnień policji i służb przy okazji wdrażania przepisów unijnych o współpracy w zwalczaniu przestępczości. Sporo dowiedzieliśmy się o praktyce korzystania przez te organy z naszych danych telekomunikacyjnych. Zaskakująco wysokie liczby sprawdzeń tzw. danych retencyjnych oraz komentowane w mediach przypadki nadużyć dają do myślenia. Premier zapowiadał zweryfikowanie tych kompetencji z punktu widzenia ochrony praw człowieka. Jednak do tej pory nic w tej kwestii nie drgnęło.

Wiele natomiast się zmienia – czasem nawet w szybciej, niż ze względu na demokratyczną kontrolę byśmy tego oczekiwali – w nowoczesnym zarządzaniu populacją. W ostatnich latach pojawił się szereg pomysłów zmierzających do sprawniejszego zarządzania informacją o obywatelach: system informacji oświatowej, baza danych studentów, system informacji medycznej i kilka mniejszych projektów. Słowa-klucze to: „integracja danych” i „interoperacyjność”. Tworzenie nowych baz uzasadnia się tym, że gromadząc coraz większe ilości danych, będziemy mogli rozwiązywać coraz bardziej skomplikowane problemy. Np. sprawniej zapobiegać zagrożeniom, eliminować korupcję i marnotrawstwo.

Jednak za pewną cenę… W nowym systemie informacji oświatowej mają być np. gromadzone nie tylko szczegółowe informacje o przebiegu edukacji, ale także o „zaburzeniach” w tym procesie, np. poradach psychologicznych, nauce w klasie terapeutycznej, korzystaniu z zajęć socjoterapii, psychoterapii, zajęć korekcyjno-kompensacyjnych czy terapii dla zagrożonych uzależnieniem. Z kolei w przypadku nowego systemu informacji w ochronie zdrowia podstawą prawną do gromadzenia wrażliwych danych wcale nie będzie ustawa, tylko rozporządzenie.

Czy to źle, że nowoczesne państwo chce nami lepiej zarządzać? Zależy, czy możemy ufać, że zrobi z tej informacji najlepszy możliwy użytek i ochroni naszą prywatność, zabezpieczając megabazy przed niepowołanym dostępem lub nadużyciem. Nie jest dobrze, jeśli tak skomplikowane i newralgiczne projekty gładko przechodzą przez machinę legislacyjną pomimo poważnych wątpliwości GIODO, protestów środowisk obywatelskich czy wręcz wątpliwości co do ich zgodności z Konstytucją.

Europejskie trendy

Ale nie wszystko, co złe pochodzi z naszego zaścianka. Jest jeszcze Unia Europejska, która w obszarze cyfrowego nadzoru jawi się jako awangarda. Wiele inicjatyw zmierzających do „zacieśnienia”, „usprawnienia” czy „zintegrowania” systemów zbierania informacji przychodzi do nas z Europy. Broniąc retencji danych, polski rząd ma zawsze bardzo dobre wytłumaczenie: przecież tylko wdraża to, co musi. Warto jednak pamiętać, że są w Europie rządy, które czasem uznają, że nie muszą. Albo wręcz że nie mogą – w interesie praworządności i ochrony praw obywateli. Takie było podłoże niewdrożenia lub wycofania się z implementacji dyrektywy o retencji danych w kilku krajach UE: Austria, Szwecja, Niemcy, Rumunia, Czechy.

Retencja danych to jednak tylko czubek góry lodowej. Mamy już biometryczne paszporty (wprowadzenie ich w Polsce wynika z wymogów unijnych), zintegrowane bazy danych związane z ochroną granic (SIS, VIS), kontrowersyjne uprawnienia paramilitarne Frontexu (nota bene to właśnie ta instytucja UE ma siedzibę w Polsce), swobodny przepływ danych we współpracy operacyjnej policji i służb, kontrowersyjne porozumienia z USA na temat wymiany danych bankowych oraz tzw. danych PNR (dane pasażerów linii lotniczych) – przy czym to ostatnie jeszcze nie zostało zaakceptowane przez Parlament Europejski – i wiele innych inicjatyw zmierzających do stworzenia europejskiego obszaru „wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości”.

Dla naszego dobra?

Czy rzeczywiście polityka wzmożonego nadzoru sprzyja realizacji tych wartości?

Prof. David Lyon, twórca koncepcji „społeczeństwa nadzorowanego” (surveillance society), który niedawno gościł w Polsce, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” powiedział: „To nieprawda, że stoimy przed wyborem: albo prywatność, albo bezpieczeństwo. Po pierwsze, podstawowe ludzkie prawa, takie jak prawo do prywatności, są ważne i powinny być przestrzegane niezależnie od okoliczności. Po drugie, nie ma też żadnych dowodów na to, że większy nadzór nad prywatnym życiem ludzi naprawdę zwiększa możliwości łapania terrorystów. Przez blisko dziesięć lat, które upłynęły od zamachów na World Trade Center, było wiele okazji, żeby się o tym przekonać”.

Byłoby dobrze, gdyby polski rząd kierował się właśnie takim myśleniem. Niestety, jak na razie sprawy wydają się zmierzać w dokładnie przeciwnym kierunku.

Tekst ukazuje się w ramach cyklu Polska po 4 latach PO. Zapraszamy do lektury i dyskusji!

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.