Jak to się robi w internecie
Wybory w 2010 r. obwołano pierwszymi naprawdę „internetowymi” wyborami w Australii. David Paris, koordynator zielonej kampanii w internecie, opowiada, w czym pomaga Facebook, w czym Twitter, a w czym może pomóc niepozorny email.
W okresie poprzedzającym kampanię wyborczą w 2010 r. dużo mówiło się o „twitterowych wyborach”. Sugerowano, że partia, która najlepiej będzie się poruszać w cyberprzestrzeni, uzyska znaczącą przewagę nad konkurentami.
Jak ryba w wodzie…
Rzeczywistość nie potwierdziła tych przewidywań. Mdła strategia obu głównych sił, laburzystów i koalicji narodowo-liberalnej, nigdzie nie była tak dobrze widoczna, jak w sieci. Media społecznościowe są miejscem, gdzie gafy przemieniają się w skandale, toteż główne partie skoncentrowały się na unikaniu ryzyka. W kampanii Partii Pracy angażowanie wyborców odgrywało rolę drugoplanową, zaś w przypadku Koalicji było niemal niedostrzegalne (zauważalnym wyjątkiem była kampania byłego ministra środowiska Malcolma Turnbulla). W warunkach niezwykle wyrównanej rywalizacji między Partią Pracy a Koalicją wszystko wskazywało na to, że każde potknięcie może zaważyć na wyniku wyborów bardziej niż sukces. A przynajmniej tak można było pomyśleć na podstawie ich kampanii.
Jako Zieloni postawiliśmy na eksperymentalne, aktywne podejście do działań w internecie. Niektóre z naszych pomysłów nie wypaliły, ale wiele okazało się trafionych. Niektóre okazały się sukcesem tylko dlatego, że je wykorzystaliśmy. Np. Greens’ Formspring, internetowe forum, na którym można było zadać pytanie, zachowując anonimowość. Skorzystało z niego nie więcej niż 50 osób, ale sam fakt jego istnienia wywołał szeroki oddźwięk, dowodząc otwartości i odpowiedzialności naszych działań.
Zieloni czują się w sieci i mediach społecznościowych jak ryba w wodzie. Internet pozwala zwiększyć uczestnictwo w demokracji na niespotykaną dotąd skalę. Pozwala ominąć tradycyjne media i komunikować się z naszymi członkami, zwolennikami i krytykami w swobodny, nieskrępowany sposób. Dzięki niemu słyszymy to, co mają do powiedzenia nasi zwolennicy, oni zaś mogą wymieniać poglądy, rozprzestrzeniać informacje i opinie w autentyczny i osobisty sposób. Nasi senatorowie i senatorki nie pojawili się w cyberprzestrzeni znienacka, lecz byli w niej obecni od kilku lat. Przed wyborami poszerzyliśmy ich obecność, m.in. tworząc nową, interaktywną stronę www, którą niestrudzenie zarządzał Chris Dubrow.
Zamieszanie wokół nowych mediów, takich jak Facebook czy Twitter, sprawia, że łatwo przeoczyć wszechobecne narzędzie internetowej komunikacji: niepozorny e-mail. Tysiące członków i sympatyków Zielonych otrzymuje nasz newsletter. Sztab wyborczy koordynowany przez Ebony’ego Bennetta sprawnie wykorzystywał to narzędzie, by aktywizować naszych zwolenników, skutecznie zachęcając ich do wolontariatu, do wyrażania opinii i do finansowego wsparcia kampanii na niespotykaną wcześniej skalę.
„Udostępnij to!”
Jednak masowy mailing działa tylko w jedną stronę i nie ułatwia otwartej wymiany myśli. To media społecznościowe dały nam tę możliwość, zamieniając tysiące naszych zwolenników w agitatorów, a także otwierając bezpośredni publiczny dialog z naszymi zagorzałymi krytykami oraz niezdecydowanymi wyborcami. Facebookowa kultura „udostępniania” zadała kłam staroświeckiemu przekonaniu, że to, na kogo głosujesz, jest osobistą decyzją, z którą nie należy się obnosić. W ostatnim tygodniu kampanii dziesiątki tysięcy ludzi zmieniło swoje fotografie na różne warianty deklaracji „Głosuję na Zielonych”.
Fanpejdże partii Zielonych i senatora Boba Browna skupiły wokół siebie społeczność żarliwych rzeczników zielonej polityki. Nasi zwolennicy momentalnie odpowiadali na wszelkie ataki, co znacznie ułatwiło pracę naszym moderatorom. Im bliżej dnia wyborów, tym mniejsza była potrzeba moderowania wpisów.
Naszym celem było przekonanie potencjalnych zielonych wyborców, by w dniu wyborów faktycznie na nas zagłosowali. Najlepszym materiałem na nowego zielonego wyborcę jest ktoś, kto sam już zna zielonego wyborcę. Zachęcając innych do dzielenia się powodami, dla których głosują na Zielonych, niemal bez wysiłku trafialiśmy do tych, których najłatwiej było przekonać.
Reklama wyborcza Zielonych w programie The Gruen Nation była najczęściej oglądanym spotem w przedostatnim tygodniu kampanii. To zasługa tysięcy sympatyczek i sympatyków, którzy gorliwie udostępniali ją swoim znajomym. Do naszego sukcesu w sieci znacznie przyczyniła się też gotowość do reagowania na to, czym akurat żył internet, oraz do nieformalnych interakcji z innymi ludźmi i organizacjami.
W miarę rozwoju kampanii nasi facebookowi zwolennicy odpowiadali na apele o silniejsze zaangażowanie się w kampanię, pisali komentarze na stronach informacyjnych i blogach, dzwonili do radia, pisali listy do redakcji.
Potęga Twittera
Podczas gdy Facebook przyciąga przede wszystkim naszych sympatyków, Twitter pozwala nam komunikować się z bardziej różnorodną publicznością. To tu nawiązujemy bezpośredni kontakt z niezdecydowanymi wyborcami.
Najbardziej skutecznym użyciem Twittera podczas kampanii było włączenie się senatora Boba Browna w „debatę liderów”, z udziałem Julii Gillard i Tony’ego Abbotta. Po tygodniach bezskutecznej kampanii, mającej skłonić główne partie, aby dopuściły Boba do dyskusji, postanowiliśmy posłużyć się wybiegiem. Dzięki użyciu Twittera wypowiedzi lidera Zielonych nie tylko przebiły się do debaty, ale stały się w niej ważnym głosem. Transmitujące debatę stacje telewizyjne pokazywały na pasku informacyjnym komentarze użytkowników Twittera, zaś najczęściej „retweetowaną” wypowiedzią tego wieczoru był komentarz Boba do straszenia przez Gillard i Abbotta imigrantami (boat people): „Słowo «łódki» (boats) zajmuje znacznie więcej miejsca niż «szkoły», «szpitale», «emerytury», «rolnictwo» czy «kolej»”.
W ciągu kilku godzin profil Boba na Twitterze zaczęło śledzić 1500 nowych osób, zaś reputacja Zielonych jako partii z poważnym przesłaniem znacznie wzrosła po tym, jak w następnych dniach dyskutowano o jego wpisie.
To była niezła zabawa. Bezwstydnie wykorzystaliśmy to, że postrzegano nas jako nie do końca poważną partię obrazoburców. Zawłaszczyliśmy sieć. LOL-owaliśmy, ROTFL-owaliśmy. RickRoll-owaliśmy spot z Gruen Nation. Szydziliśmy i kreowaliśmy memy. Czy wygraliśmy wybory w internecie? Nie. Czy wygraliśmy internetowe wybory? Z pewnością.
Artykuł pochodzi z pisma australijskich Zielonych „Green Magazine”. Tekst opublikowany na licencji CC BY-NC-ND. Przeł. Anna Laszuk.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.