W cieniu Big Bena
Wiemy już sporo o nie zawsze przyjemnych realiach pracy na „zielonej wyspie”. Czy sytuacja w Wielkiej Brytanii jest bardziej różowa?
Czwarta rano. Pobudka. Szybkie śniadanie, kawa, poranna toaleta i parę minut po piątej w drogę na dworzec autobusowy w miasteczku. Autobus odjeżdża o piątej dwadzieścia pięć, Mimo że ma do pokonania niecałe dziesięć kilometrów jedzie prawie pół godziny. Dojeżdżamy do sąsiedniego miasteczka, gdzie znajduje się duża strefa przemysłowa. Na miejscu trzeba być tuż przed szóstą.
Praca od środka
Pracę zaczyna się od razu. Dwanaście lub osiem godzin (zależnie od zakładu) przy taśmie, maszynie albo w magazynie. Przerwy ściśle wyznaczone, trzeba się pilnować. Za każdą godzinę pracy około sześć funtów na rękę. Tyle, co dwa bilety w jedną stronę.
Praca bywa cięższa i lżejsza, mniej lub bardziej monotonna, ma się gorszych lub lepszych kierowników. Uważa się, że dobrze pracuje się pod Anglikami, znacznie gorzej pod imigrantami, zwłaszcza z Indii i Polski oraz Łotwy. Krzyczą, są nieuprzejmi i pomiatają pracownikami. Anglik nawet podziękuje za wykonanie obowiązków służbowych.
Jest jednak jedna, podstawowa różnica, która oddziela od siebie różnych pracowników najemnych. To forma zatrudnienia. Część zawsze ma stałą umowę o pracę. Oni nie czekają na SMSa.
SMS jest źródłem radości i nadziei. Daje szansę na przetrwanie czy przesłanie jakichś pieniędzy do kraju ojczystego, gdzie na wsparcie często czeka rodzina. SMSem przychodzi informacja dotycząca kolejnego dnia pracy. Ci, którzy go otrzymają, przeliczają już w głowie ile będą mieli w tym tygodniu wypracowanych godzin. Ci, którzy go nie dostali, liczą ile mogą jeszcze w tym tygodniu godzin przepracować.
Kryzys w praktyce
Z pracą nie jest na Wyspach tak łatwo jak kiedyś. Recesja doprowadziła do zmniejszenia liczby miejsc pracy. Znacznie zwiększyła się za to liczba chętnych. Polaków jest tu tak wielu, że Słowakom wybierającym się do Wielkiej Brytanii mówi się, że nie muszą znać angielskiego – polski wystarczy, by porozumieć się w zakładzie.
Ogromna większość imigrantów po przyjeździe staje się prekariuszami – pracownikami agencji tymczasowych, wynajmowanych zakładom na godziny, wynagradzanych z reguły najniższą krajową, czyli £6,51 za godzinę. Pracownik agencyjny nigdy nie wie, ile będzie pracował w ciągu tygodnia. Co dzień dostaje wiadomość od agencji z informacją, czy pracuje kolejnego dnia.
Czasami po przyjściu do pracy, dowiaduje się, że zaszła pomyłka i nie ma go na liście pracowników na ten dzień. Czasem w ciągu dnia okazuje się, że potrzebny był jedynie na kilka godzin i musi wracać do domu. Oczywiście do dyspozycji należy być zawsze. Agencji nie powinno się odmawiać, bo można później mieć problem z pracą. W sytuacji, gdy zarabia się £150 tygodniowo, pozwolić sobie na to nie można.
Praca po dwadzieścia godzin w tygodniu na prowincji bywa trudna do zniesienia. Pokój w dzielonym z innymi imigrantami domu kosztuje £50-60. Żywność, kosmetyki itp. około drugie tyle. Resztę, około dwudziestu funtów, trudno nazwać oszczędnościami. A trzeba mieć jakąś kwotę odłożoną na wypadek bezrobocia, tzw. quiet time, kiedy produkcja spada i zmniejsza się zatrudnienie w agencjach (z reguły okres stycznia-lutego, czasami także w okresie wakacyjnym).
W większych miastach przeżycie staje się nie lada wyzwaniem. O ile ceny żywności czy ubrań się nie zmieniają (mamy przecież odzieżowe sieciówki czy dyskonty), o tyle dramatycznie rosną koszty wynajmu. W miastach takich jak Leeds, Birmingham czy Manchester koszt pokoju rośnie do £70-80, w Londynie zaś do ponad stu funtów za tydzień. Wszystko przy takich samych zarobkach. Do kosztów dorzucamy kartę miejską, na którą wydajemy od £90 do £320.
Przeboje przybyszy
Większość osób, które przyjeżdżają tu z Polski robi to w ciemno, czyli nie ma podpisanej jeszcze w kraju umowy z przyszłym pracodawcą. Idą wówczas do agencji pracy. Tam praca jest niemal od razu – w sam raz by coś zarobić na początek i szukać w tym czasie lepszego zajęcia czy zrobić jakiś kurs językowy.
Są jednak i minusy. Osoba, która nie jest w stanie przewidzieć swoich zarobków w przyszłym tygodniu (o kolejnym miesiącu nie wspominając) nie jest w stanie zaplanować wydatków, a więc m.in. opłacenia kursu ESOL (English as a Second Language), bez którego nie dostanie lepszej pracy i pozostanie na łasce agencji.
Oczywiście jest wiele osób, którym się udało z tego kręgu wyjść. Są to głównie osoby młode, ze znajomością angielskiego, które są w stanie łatwo nawiązywać znajomości z tubylcami i rozwijać umiejętności językowe. Najlepiej gdy nie mają nikogo na utrzymaniu – są wówczas bardziej skore do ryzyka.
„Nieelastyczni”
W znacznie gorszej sytuacji są osoby w wieku średnim czy starsze (50+). Nie tylko pracują one z reguły na swoje rodziny, ale znacznie gorzej operują językiem, mają mniejszą szansę jego nauczenia się, mniej czasu (drugi etat w domu). Do tego są już często słabsze fizycznie i mniej wytrzymałe, częściej chorują i potrzebują więcej odpoczywać, co stawia ich w gorszej niż młodych imigrantów pozycji.
Podobnie sprawa się ma z osobami młodymi, ale niewykształconymi, wywodzącymi się z ubogich środowisk, ze wsi, byłych PGRów czy zdegenerowanych dzielnic większych miast. Angielski znają słabo albo wcale. Często nie mają kompetencji by samodzielnie nauczyć się języka w stopniu gwarantującym znalezienie lepszej pracy, co owocuje wpadnięciem w spiralę tymczasowej i sprekaryzowanej pracy dla agencji.
Dzieci takich imigrantów wedle badań OECD słabiej posługują się angielskim, przez co same mają potem problem z zatrudnieniem. Prowadzi to do dziedziczenia biedy. Oczywiście wygląda ona inaczej niż w Polsce. Angielski prekariusz jest w stanie opłacić lokum i najtańsze jedzenie przy liczbie wypracowanych godzin, która w Polsce nie wystarczyłaby na wykup samej żywności.
Getta
Brak możliwości podniesienia swoich kompetencji sprawia, że wielu imigrantów odczuwa spadek samooceny. W połączeniu z ogólnym poczuciem obcości i trudnościami materialnymi prowadzi to do zaburzeń depresyjnych, wedle badań tutejszego ministerstwa zdrowia występujących w tej grupie znacznie częściej niż u rodowitych Brytyjczyków.
Jeśli z kolei ktoś nie jest w stanie swobodnie się tu porozumiewać, więcej czasu spędzać będzie na kontaktach ze swoimi rodakami. Będzie starał się robić zakupy w sklepach swojej nacji, mieszkać z rodakami i blisko nich, pracować z nimi i spędzać z nimi swój wolny czas. Prowadzi to do powstawania stojących na uboczu społeczeństwa grup, z których trudno potem wyjść.
Prowadzi to do wzrostu napięcia zarówno na linii Brytyjczycy-imigranci, jak i wśród samych imigrantów. Najbardziej koronnym przykładem jest niechęć wyspiarskich Polaków do „ciapaków” (osób pochodzenia indyjskiego, pakistańskiego, arabskiego, kurdyjskiego czy tureckiego) i „rusków” (Łotyszy, ale też Słowaków, Czechów czy Litwinów), przybierająca często formę agresji słownej czy fizycznej.
Wyjście z labiryntu
Oczywiście wielu imigrantom udaje się uciec z zaklętego kręgu prekaryzacji. Czasem wystarcza odpowiednio długie zatrudnienie przez agencję w danej firmie, dzięki czemu pracownik (mimo że niemal nie mówi po angielsku) jest na tyle wdrożony w swoje obowiązki, że staje się przydatny dla firmy.
Czasami wystarczy mieć po prostu szczęście i trafić do firmy, która akurat poszukuje pracowników na stałe. Jest jednak dość pokaźna grupa imigrantów, którzy całymi latami pracują dorywczo, nie mogąc złapać żadnej stałej pracy, zapełniając szeregi najniższej klasy społecznej Wielkiej Brytanii.
Dopóki rząd brytyjski nie podejmie walki z tymczasowymi formami zatrudnienia, dopóty duża część imigrantów będzie miała trudności ze zasymilowaniem się i będzie żyła na uboczu reszty społeczeństwa, w którego oczach – wbrew statystykom – będzie głównie darmozjadami na socjalu.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.