Uniwersytet nadmiernie dostosowany
Mówi się, że problemy uniwersytetu wynikają stąd, że jest „niedostosowany”. Do wymogów rynku pracy, do wyzwań związanych z przejściem do „gospodarki opartej na wiedzy”, do rywalizacji o miejsca w międzynarodowych rankingach uczelni… A co, jeśli jest dokładnie na odwrót?
Tłuste lata
Przypadające w tym roku 25-lecie rozpoczęcia przemian ustrojowych w Polsce zachęca do sporządzania bilansów ich skutków w rozmaitych dziedzinach. Nie inaczej jest ze szkolnictwem wyższym, które pod wpływem przewartościowań geopolitycznych, gospodarczych, kulturowych czy demograficznych doświadczyło przez ostatnie ćwierćwiecze metamorfozy. Jakie miejsce przypadło uniwersytetowi w nowych realiach społecznych?
Jedną z najważniejszych zmian – którą widać gołym okiem – jest masowy przyrost liczby studiujących. Pod koniec PRL o wyższe wykształcenie ubiegało się 300 tys. studentów i studentek. Obecnie liczba ta wynosi niespełna 1,7 miliona, a w rekordowym pod tym względem roku akademickim 2005/2006 otarła się o 2 miliony studiujących (1 mln 953 tys.). Dane Eurostatu z 2012 r. wskazują, że 39,1% Polek i Polaków w wieku 30-34 lat może pochwalić się dyplomem wyższej uczelni. Chociaż na tle innych państw Unii Europejskiej Polska lokuje się w środku stawki (ciut powyżej unijnej średniej, która wynosi 35,8%), to w latach 2005-2012 uzyskała – zaraz po Łotwie – najwyższy przyrost liczby osób z wykształceniem wyższym. Wyniósł on 16,4 punktu procentowego, wobec unijnej średniej 7,8 pkt. proc.
Tak duży popyt na kształcenie na poziomie akademickim – tzw. „boom edukacyjny” – zapewniał „pełne ręce roboty” uczelniom wraz z zatrudnioną w niej kadrą. W ubiegłym roku akademickim (2012/2013) w Polsce funkcjonowały 453 uczelnie. Jak grzyby po deszczu powstawały uczelnie niepubliczne – o różnym poziomie kształcenia – które w ubiegłym roku akademickim dawały możliwość studiowania aż 27,4% ogółu studentów. W szczytowym okresie udział uczelni prywatnych wynosił ponad 30% – więcej niż nawet w Stanach Zjednoczonych.
Krajobraz po boomie
Obecny rok akademicki jest jednak już ósmym z rzędu, w którym populacja studentów się kurczy. W tym czasie ubyło już 300 tys. studentów, a prognozy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego mówią o kolejnych 400 tys. w ciągu najbliższych 10 lat. W pierwszej kolejności ten spadek dotyka uczelni niepublicznych oraz mniejszych, cieszących się gorszą renomą, najczęściej prowincjonalnych uczelni publicznych.
Biorąc pod uwagę, że w ostatnich latach większość studentów płaciło za studia – bądź to na uczelniach prywatnych, bądź to w trybie zaocznym na uczelniach publicznych – nie dziwi, że absolwenci szkół średnich korzystają z niżu demograficznego, który ułatwia przyjęcie na bezpłatne, dzienne studia na uczelniach publicznych. Mówi się, że do 2020 r. z akademickiej mapy Polski zniknąć może 326 uczelni. System finansowania, w którym „pieniądze idą za uczniem” sprawdzał się w latach tłustych, ale okazuje się – zwłaszcza dla słabszych ośrodków – zabójczy na lata chude.
Nakłady na szkolnictwo wyższe nie były zresztą imponujące. Dane OECD z 2009 r. wykazują, że Polska wydaje na ten cel 1,5% PKB (ale tylko 1% na szkolnictwo publiczne). Średnia w państwach OECD (wysoko rozwiniętych) wynosi wprawdzie niewiele więcej, bo 1,6%, ale jeśli podzielimy wydatki przez liczbę studentów, to okaże się, że na jednego studenta Polska wydaje tylko 7,77 tys. dolarów wg parytetu siły nabywczej, wobec znacznie wyższej średniej w OECD (13,72 tys.).
Echo niżu demograficznego zagraża nie tylko niektórym uczelniom w całości, ale i części kierunków – nawet tych funkcjonujących na dobrych, publicznych uczelniach – które doświadczą spadku liczby studentów (czego wymownym przykładem jest niedawna likwidacja filozofii na Uniwersytecie w Białymstoku). Także dla kadry, przede wszystkim dla młodych pracowników naukowych, którzy znajdują się w sytuacji stałej niepewności, gdyż ich perspektywy na pracę w zawodzie – po latach wyrzeczeń, z jakimi wiąże się najczęściej praca nad doktoratem – nie rysują się w jasnych barwach.
Ale wygaśnięcie „boomu edukacyjnego” jest problematyczne nie tylko dla samego szkolnictwa. Niestety, nie przyniósł on spodziewanych korzyści także absolwentom szkół wyższych. Znajdująca się pod społeczną presją konieczności „zdobycia papierka”, dorastająca w okresie transformacji młodzież nazywana jest coraz częściej „oszukanym pokoleniem”, które żyło przekonaniem, że w masie wypuszczanych z uczelni co rok na rynek pracy absolwentów to akurat oni okażą się tymi szczęściarzami, którym się uda.
Jednak uczelnie, które miały być kuźniami pracowników „gospodarki opartej na wiedzy”, okazały się w znacznej mierze przechowalniami dla kolejnych roczników przyszłych bezrobotnych, zatrudnionych poniżej kwalifikacji, odbiorców rozwijającego się do niepokojąco dużych rozmiarów „śmieciowego zatrudnienia”, a także emigrantów. Co piąty absolwent studiów wyższych ląduje na bezrobociu.
Uniwersytet niedostosowany?
Próbę przerzucenia odpowiedzialności za ten kłopotliwy fakt natury systemowej jest opowieść o „niedostosowaniu” szkolnictwa wyższego do: do wymogów rynku pracy, do wyzwań związanych z przejściem do „gospodarki opartej na wiedzy”, do rywalizacji o miejsca w międzynarodowych rankingach uczelni. Wini się albo bezpośrednio samych studentów – oskarżając o zły wybór kierunków studiów, o brak woli odbywania staży (najczęściej bezpłatnych) czy zdobywania doświadczenia zawodowego już w trakcie studiów, albo system szkolnictwa wyższego – zarzucając mu brak innowacyjności, nieumiejętność bądź niechęć do współpracy z biznesem, przekazywanie „nieżyciowej”, „niepraktycznej”, a więc „zbędnej” wiedzy, zamiast konkretnych, potrzebnych gospodarce umiejętności praktycznych.
Na wysuwane postulaty uczelnie próbują odpowiedzieć na przykład tworzeniem nowych kierunków, których nazewnictwo ma kojarzyć się z tak pożądaną innowacyjnością. W ten sposób uczelnie przystępują do wyścigu o kurczące się zasoby studentów. Chodzi o utrzymanie „niedochodowych” kierunków i umożliwienie stworzenia godzin dydaktycznych dla kadry naukowej. Studenci, kuszeni przemyślnie skrojonymi opisami nowych kierunków, wybierają je po to, by z dogodnej pozycji wystartować do „wyścigu szczurów”, wierząc, że do równoległego wyścigu o najlepszych absolwentów stają pracodawcy.
Kłopot z argumentem o „niedostosowaniu” uczelni do rynku pracy jest taki, że samobójstwem byłoby dostosowywanie kierunków kształcenia do struktury polskiej gospodarki, która w międzynarodowym podziale pracy swoją przewagę ugruntowała przede wszystkim w tanich kosztach pracy, a ponadto nie jest wcale zdolna do innowacji. Jeżeli chcielibyśmy realnie dostosować szkolnictwo wyższe do rodzimego rynku pracy, to rzeczywiście należałoby „nieżyciowe” nauki społeczne czy humanistykę okroić tak, by studiowała je tylko garstka pięknoduchów, a rozwinąć kierunki przygotowujące do pracy w montażowniach, call centers czy sieciach handlowych.
Ale, czy do podjęcia zatrudnienia w tych branżach rzeczywiście niezbędna jest 5-letnia edukacja wyższa? Natomiast „gospodarka oparta na wiedzy” pozostaje w polskich realiach czystą fantazją. Nie można dostosowywać się do czegoś, czego nie ma.
Fabryki dyplomów
Opowieść o „niedostosowaniu” opiera się na przysłowiowej zasadzie „im dalej w las, tym więcej drzew”. Decydenci nie dostrzegają faktu, że polskie uczelnie dotąd karnie przyjmowały powierzoną im rolę „fabryk dyplomów”, które we wzorcowy sposób przygotowywały dla polskiej gospodarki taką siłę roboczą, jakiej ona rzeczywiście – a nie w pięknych wizjach rządzących – wymaga: liczną – a więc tanią, konkurującą ze sobą – a więc niezdolną do walki o zbiorowe interesy, omamioną obietnicami bez pokrycia – a więc godzącą się na wyrzeczenia, elastyczną, spolegliwą. Z coraz bardziej śmieciowymi dyplomami czekała coraz bardziej śmieciowa praca na śmieciowych umowach.
Swoboda funkcjonowania uczelni została także zgnieciona uporczywą biurokratyzacją, która została szczególnie wzmocniona wdrożeniem założeń procesu bolońskiego.
Gdzie upatrywać nadziei na wyjście z tego stanu rzeczy? Wydaje się, że przynieść ją może tylko samoorganizacja środowiska akademickiego: tak kadry naukowej, jak i studentów, a nawet absolwentów.
Jeżeli pracownicy naukowi pozwolą się podporządkować rywalizacji o ubywających studentów, a ci z kolei zaproponowane im nowe oferty kształcenia wezmą za dobrą monetę, to kryzys dostosowania uczelni wyższych do zewnętrznych kryteriów wejdzie w nową fazę. Zostawi po sobie wiele pustych uczelni i poszczególnych wydziałów, zamkniętych kierunków, zwolnionych i niezatrudnionych akademików, oszukanych przez napęczniałą do granic wytrzymałości bańkę edukacyjnych obietnic bez pokrycia.
Tej fali nie uda się zatrzymać, jeśli w miejsce dostosowania „zasobów ludzkich” do zewnętrznych oczekiwań nie podstawimy kształcenia podmiotów ludzkich, które same będą gotowe o tych oczekiwaniach decydować. Przykład powinien przyjść z góry. Jeśli kadra naukowa nie jest w stanie odzyskać kontroli nad swoim środowiskiem pracy, to czego wymagać od studentów? „Tłuste lata”, w których „kupczenie dyplomami” na prywatnych uczelniach uczyło konformizmu, minęły. Najwyższy czas, by odzyskać autonomię uniwersytetu.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.