ISSN 2657-9596

Nasza postkonsumpcyjna przyszłość

Maurie Cohen
14/02/2013

Przez ostatnie dwie dekady Japonia była przedstawiana jako „chory człowiek” światowej gospodarki. Ale czy owe „stracone dekady” naprawdę były aż tak złe? Zmieniając punkt widzenia, możemy dostrzec w Japonii kraj przodujący w procesie transformacji w stronę postkonumpcyjnej przyszłości.

Kryzys ekonomiczny, z którym zmaga się większość zachodnich gospodarek, utrudnia podążanie dotychczasową ścieżką konsumpcji. Wiele wskazuje na to, że przechodzimy do nowego typu społeczeństwa – czy to w USA, Europie czy w Japonii. Choć część ekonomistów twierdzi inaczej, masowe społeczeństwo konsumpcyjne nie jest naturalnym zwieńczeniem ludzkiej historii. Czy zatem za rogiem czeka już na nas nowa, postkonsumpcyjna epoka?

Znaczna część globalnej Północy od 2007 r. walczy o odzyskanie swej dawnej ekonomicznej prężności, a dłużąca się stagnacja przyzwyczaiła nas do „nowej normy” – wysokiego bezrobocia, anemicznego popytu, chwiejnych rynków finansowych i politycznych patów. Dodajmy do tego inne trendy, takie jak stagnacja płac, rosnące nierówności dochodowe i pogarszające się poczucie bezpieczeństwa klasy średniej, by zobaczyć obraz rozkładu podstaw powstałego po II wojnie światowej społeczeństwa konsumpcyjnego. Choć wiele z kulturowych założeń organizujących życie społeczne nadal tkwi w naszych głowach, widzimy coraz więcej oznak tego, że zaczynają być kwestionowane.

Psychologowie społeczni od dawna zwracają uwagę na dysonans między modelami interpretacyjnymi w umyśle a materialnym światem. Nasze przekonania czerpiemy ze złożonego kolażu wiedzy potocznej, naśladownictwa, politycznej retoryki, osobistych i rodzinnych doświadczeń, kontekstu społecznego, przesądów, religii i wielu innych źródeł. Tworzą one swego rodzaju przestrzeń buforową między nami a otaczającym nas światem, co pozwala nam tolerować nierzadko istotne niespójności w jego obrazie bez szkody dla naszego światopoglądu. Innymi słowy – żyjemy w świecie dopuszczającym spory margines błędu. Jak jednak zauważyli badacze społecznej dezintegracji, niezdolność do stworzenia odpowiednich interpretacji zastanych warunków może prowadzić do nieprzyjemnych konsekwencji. Np. obecna sytuacja związana ze zmianami klimatu jest w dużej mierze efektem słabo wyartykułowanych powiązań między ludzkim zrozumieniem tematu a biofizyczną rzeczywistością.

Kryzys jako dysonans kulturowy

Z podobnym problemem mamy do czynienia w kwestiach gospodarczych. Statystyczne wskaźniki zjawisk takich jak bezrobocie czy wzrost gospodarczy są zakorzenione w rozmaitych dyskursach eksperckich, opierających się na zależnych od światopoglądu interpretacjach. Co więcej, gdy badane zjawiska ulegają zmianie, rośnie przepaść między społecznymi oczekiwaniami popartymi dotychczasowymi doświadczeniami życiowymi a rzeczywistością, co może prowadzić do paraliżu decyzyjnego. Nasze wizje rzeczywistości potrzebują czasu, by dostosować się do zmieniających się okoliczności.

Wygląda na to, że przepaść między dominującymi przekonaniami dotyczącymi gospodarki w wielu krajach rośnie, co przyczynia się do wzrostu poczucia dysonansu. Dysonans najczęściej uważa się za zjawisko indywidualne, ale może ono również przejawiać się na szczeblu społecznym. Możemy posłużyć się tym pojęciem – dysonansu społecznego bądź kulturowego – aby zbadać, w jaki sposób obecna niestabilność ekonomiczna przyczynia się do wzrostu niepewności w dotkniętych nią krajach. W tym celu należy zbadać, jak ostatnie lata prosperity i następujący po nich okres kryzysu stworzyły przepaść między oczekiwaniami konsumpcyjnymi a faktycznymi możliwościami ich realizacji.

Choć samo poczucie dysonansu zmniejsza się na ogół stopniowo, w pewnych okolicznościach może ulec gwałtownej i dramatycznej redukcji. Analizując fakt, że pomimo kiepskiej sytuacji budżetowej USA inwestorzy nadal chcą finansować olbrzymi deficyt budżetowy tego kraju, historyk Niall Fergusson zauważa w swej książce „Civilization: The West and the Rest”:

„Takie samozadowolenie może trwać zaskakująco długo – długo po tym, kiedy wskaźniki ekonomiczne zaczęły migać na czerwono. Pewnego dnia jednak wystarczy właściwie dowolna zła wiadomość – choćby negatywna opinia agencji ratingowej – by przebić się na czołówki normalnie dość spokojnych cykli informacyjnych. Nagle zdolnością USA do utrzymania swej dotychczasowej polityki fiskalnej nie będzie martwić się tylko garstka specjalistów, ale szersza opinia publiczna, nie mówiąc już o zagranicznych inwestorach. Zmiana ta ma decydujące znaczenie – złożony system znajduje się w dużych tarapatach, kiedy masa krytyczna jego „udziałowców” traci wiarę w jego zdolność do samopodtrzymywania się”.

Opisywane w ten sposób zjawisko to nie tylko amerykański fenomen. To lekcja, którą kilka europejskich krajów – wśród nich Portugalia, Irlandia, Grecja i Hiszpania – boleśnie przerobiło na własnej skórze.

Choć to prawda, że trwające zawirowania gospodarcze mają destrukcyjny charakter, zdajemy się zapominać, jak często miewamy do czynienia z podobnymi zjawiskami. Nie brakowało nam przez ostanie 50 lat transformacji ekonomicznych, które powodowały rozdźwięk między oczekiwaniami a rzeczywistością. Np. programy ekonomiczne wdrażane przez władze okupacyjne po II wojnie światowej przyczyniły się do powstania takiego zjawiska w Niemczech i Japonii. Z nieco innych przyczyn, związanych głównie z wejściem w ostatnią fazę rozkładu imperium kolonialnego i kosztami dwóch wojen, brytyjska opinia publiczna została zmuszona do przewartościowania swych oczekiwań po r. 1945.

Rozpad ZSRR jest jednym z najbardziej dramatycznych przykładów ekonomicznej transformacji w ostatnich latach. Większa część Europy Środkowej oraz Bałkanów również musiała przejść podobne przekształcenia. Ponowne sprzęgnięcie społecznych oczekiwań i doświadczanej rzeczywistości zajęło całe lata, a w wielu przypadkach wyrażany publicznie sceptycyzm czy wręcz wrogość do konsumpcjonizmu pozostaje istotnym elementem codziennego życia w tych krajach. To tylko niektóre ze zmian ostatnich dekad, bardziej szczegółowa lista musiałaby bowiem objąć kraje takie jak Chiny, Wietnam, Korea Południowa, Chile, Kuba i wiele innych.

We wszystkich wymienionych przed chwilą miejscach istniejące do tej pory ramy instytucjonalne i pojęciowe wyznaczały granice społecznych nadziei i pragnień. Czy to z powodu wojny, rewolucji, czy też skumulowanych wewnętrznych sprzeczności, niegdysiejsze dominujące na danym obszarze systemy organizacji ekonomicznej zostały zastąpione przez inne. Społeczności dotknięte tymi zmianami potrzebowały czasu, by dostosować się do nowych okoliczności, a w trakcie tych dostosowań musiały zmagać się z wieloma trudnościami. Doświadczenie to można porównać do próby odnalezienia się w nieznanym mieście przy użyciu nieaktualnej mapy.

Doświadczenia te dają interesujące wnioski dla krytyków konsumpcjonizmu. Częstotliwość transformacji ekonomicznych pokazuje, że dominująca logika organizacyjna krajów anglosaskich i europejskich nie jest tak niezmienna, jak czasami się wydaje. Choć może to być czasem trudno zauważalne, zmiany są nieuchronne i wbrew powszechnemu odczuciu, że jesteśmy w tragicznym potrzasku stylów życia naznaczonych przez konsumpcjonizm, nowe drogi w końcu się przed nami ujawnią. Wbrew twierdzeniom wielu prominentnych ekonomistów, masowe społeczeństwo konsumpcyjne nie jest najwyższym stadium w rozwoju ludzkości. Czy zatem era postkonsumpcyjna po cichu się do nas zbliża?

Zaciskanie pasa drogą do ekologicznej transformacji?

Staje się coraz bardziej jasne, że obecna faza niestabilności ekonomicznej nie jest jedynie chwilowym „dołkiem” w zwyczajnym kapitalistycznym cyklu wzrostów i spadków, lecz symptomem bardziej znaczącego procesu strukturalnej reorganizacji. Pewien dziennikarz amerykańskiej sieci informacyjnej z Los Angeles zgrabnie ujął ducha czasu, kiedy w 2008 r. pytał:

„Czy to już koniec społeczeństwa konsumpcyjnego? Coraz więcej przemawia za tym, że Ameryka doświadcza fundamentalnego przemodelowania gospodarki – istnieje zatem możliwość, że towarzyszy mu gwałtowny zwrot kulturowy. W jaki sposób Ameryka dostosuje się do gospodarki bez wzrostu? Czy potrafimy się obyć bez zabawek hiperkonsumpcyjnego społeczeństwa?”.

Popatrzmy na świat z perspektywy długiego trwania. Dominujący model organizacji gospodarki przeszedł w ciągu ostatnich 250 lat od agraryzmu przez uprzemysłowienie aż po konsumeryzm. Wczesna jego faza społeczeństwa konsumpcyjnego realizowana była za pomocą fordowskiego modelu produkcji i konsumpcji – zastąpionego później przez keynesizm – w którym to dość dobrze opłacane prace zapewniały robotnikom-konsumentom dostatecznie duży dochód, by mogli wchłaniać rosnące ilości produkowanych masowo dóbr. Kiedy płace i siła nabywcza uległy stagnacji w późnych latach 70. XX w., dotychczas sprawnie działający system zaczął szwankować. Deregulacja sektora bankowego i towarzysząca mu rewolucja w finansach konsumenckich doprowadziły do wtłoczenia na rynek bezprecedensowej ilości kredytów. Proces ten umożliwił konsumentom sztuczne podtrzymywanie swoich stylów życia, a tym samym wzrost gospodarczy oparty na konsumpcji. Omawiany mechanizm działał lepiej lub gorzej do r. 2007, kiedy to pomysły na zwiększanie możliwości konsumpcyjnych za pomocą coraz bardziej innowacyjnych mechanizmów legły w gruzach, ciągnąc za sobą szereg bezwartościowych swapów od niewypłacalności kredytowej, nieprzeniknionych umów derywatowych i wiele innych podejrzanych produktów finansowych.

Już po implozji tego systemu analitycy zaczęli obserwować szereg intrygujących trendów, z których część można było odnotować jeszcze przed krachem finansowym. Wydaje się, że wiele krajów osiągnęło już „szczyt samochodowy” (peak car), co przejawia się w spadającej liczbie pojazdów, mniejszych odległościach pokonywanych za ich pośrednictwem oraz niższym odsetku osób z prawem jazdy w młodszych grupach wiekowych. Choć powody takiego stanu rzeczy z pewnością są w różnych krajach odmienne, można je jednak przypisać kombinacji bardziej niestabilnych cen surowców (w szczególności ropy naftowej), rosnących kosztów eksploatacji samochodów, odbudowy i rozwoju sieci transportu zbiorowego, ponownego zaludniania się przestrzeni miejskich, nieznośnego poziomu korków ulicznych, zmian demograficznych oraz rosnących nierówności dochodowych.

Czy przemiany te są zapowiedzią zbliżania się do końca konsumpcyjnej ery wiecznie przyrastających dóbr? Warto w tym miejscu odnotować obserwację, poczynioną w 2010 r. na łamach pisma „The Atlantic” przez Andrew Benetta i Ann O’Reilly:

„Oczywistością jest, że składniki, umożliwiające rozwój hiperkonsumpcji (niemal pełne zatrudnienie, łatwy kredyt, bogactwo surowców naturalnych) nie wrócą do nas w najbliższym czasie – jeśli w ogóle. Rynek pracy znajduje się w procesie zmian, a wiele zawodów wydaje się w dzisiejszych warunkach zbędnych. Łatwy kredyt wyparował z rynku, a rosnąca w skali globu klasa średnia będzie przyczyniać się do wzrostu zapotrzebowania na coraz bardziej wyczerpujące się surowce. Nawet gdyby masy konsumentów chciały wrócić do epoki bezmyślnego zbytku, nie będzie to już możliwe”.

Rosnąca grupa obserwatorów zaczyna zdawać sobie sprawę z tego stanu rzeczy, a wdrażana w Europie i USA polityka zaciskania pasa raczej przyspiesza proces zmian poprzez dławienie siły nabywczej. To ironiczny – i zapewne niespodziewany – zwrot w wysiłkach na rzecz przekroczenia niemożliwych do utrzymania z powodów ekologicznych modeli konsumpcji: bardziej zrównoważone jej wzory są wdrażane nie w czasach bogactwa, ale ograniczeń.

Zrównoważone wzory konsumpcji mogą zostać wdrożone za pomocą różnego rodzaju działań: alternatywnych sieci spożywczych, lokalnych wspólnot energetycznych, kooperatyw produkcyjnych, będących własnością pracowniczą, domów pasywnych, ekomiast (transition towns) czy przebudowy ulic pod kątem poszerzenia ich użyteczności dla innych niż samochód środków transportu. To warte pochwały inicjatywy, ale jak wiele innych eksperymentów społecznych nadal operują one w dominującej logice konsumpcyjnej – osłabionej, ale w istocie nietkniętej. Będzie wielkim wyzwaniem zwiększenie ich roli do poziomu, w którym będą mogły stać się realną alternatywą dla dominujących stylów życia.

Kruchy amerykański sen

Rzućmy okiem na to, jak wygląda obecna sytuacja w USA i Europie, zanim zajmiemy się potencjalnie pouczającym przykładem Japonii.

Hasło „amerykański sen” zostało ukute przez Jamesa Truslowa Adamsa w r. 1931, by uchwycić odporność społeczeństwa, która dała o sobie znać podczas Wielkiego Kryzysu. Obecnie skrzy się ono wielością znaczeń, zawierając w sobie szansę na ekonomiczny sukces, wolność, bezpieczeństwo finansowe, szczęście, zadowolenie z pracy, posiadanie domu i bogactwo. Choć różnica między amerykańskim snem jako wyrazem społecznych aspiracji a rzeczywistością zawsze istniała, był czas, kiedy była ona dostatecznie niewielka, by zapewnić jego legitymizację. W r. 2010, 67% badanych stwierdziło, że mają zaufanie w możliwość jego praktycznej realizacji. Biorąc pod uwagę obecny stan „amerykańskiego snu”, tak duży poziom zaufania może wydać się zaskakujący. Dobrym komentarzem wydają się refleksje Roberta Borosage’a i Katriny van den Heuvel w magazynie „The Nation”:

„Każdy element tego snu jest dziś zagrożony. Płace tych 70% Amerykanek i Amerykanów, którzy nie mają edukacji w college’u, w ciągu ostatnich 40 lat drastycznie spadły, choć zarobki dyrektorów i zyski korporacji poszybowały w górę. Korporacje nadal przenoszą dotąd dobrze opłacane miejsca pracy za granicę, podczas gdy te nieliczne etaty, które tworzą w kraju, w dużej mierze zaliczyć można do sektora niskopłatnej pracy. Co czwarte gospodarstwo domowe ma długi większe niż wartość swojego domu, co wielu rodzinom z klasy średniej wybija z rąk jedyny cenny zasób ekonomiczny, jaki zdawały się mieć. Rosną koszty opieki zdrowotnej, a 50 milionów ludzi pozostaje nadal bez ubezpieczenia. Połowa Amerykanek i Amerykanów nie ma pracowniczych funduszy emerytalnych, emerytury pikują w dół, a cięcia planowane są nawet w sieciach zabezpieczeń społecznych – Social Security i Medicare. Wysokość długu studenckiego przekroczyła wysokość zadłużenia na kartach kredytowych, zwiększa się liczba bankructw, a coraz więcej młodych osób nie stać już na edukację studia”.

Przez okres po II wojnie światowej to własny dom pod miastem był sercem amerykańskiego snu. Niewiele za to mówi się o tym, że ten styl mieszkania – a szerzej całe społeczeństwo konsumpcyjne w USA – otrzymało w ciągu lat masywny zastrzyk finansowy, skierowany głównie do dość zamożnych właścicieli domów. Transfery te dokonywane były przede wszystkim za pomocą ulg podatkowych, takich jak możliwość odpisania sobie oprocentowania kredytu mieszkaniowego i federalne gwarancje dla tychże kredytów. Coraz wyraźniejszy staje się fakt, że takie preferencyjne traktowanie nie jest już możliwe do utrzymania ze względu na jego koszty (szacowane na 100 mld dol. rocznie), a dyskusje nad kierunkiem reformy kredytów mieszkaniowych stają się coraz ważniejszym elementem debaty publicznej. Potrzeba nieco czasu na znalezienie nowych rozwiązań, jednak widać już, że 30- czy 40-letni kredyt mieszkaniowy, będący do tej pory podstawą amerykańskiego konsumpcjonizmu, nie jest dobrym pomysłem w epoce, w której coraz więcej właścicieli domów ma coraz mniej oporów przed bankructwem jako „opcją ostatniej szansy”.

Nowe ruchy społeczne klasy średniej?

Rosnąca kruchość „amerykańskiego snu” wiąże się również z dynamiką płacową, która dotyka kurczącej się klasy średniej USA, coraz bardziej spolaryzowanej na dość nieliczną grupę niezmiernie zamożnych konsumentów i na drugą, znacznie od niej większą – ludzi, których stać jedynie na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb i okresowe skorzystanie z promocyjnych cen w dyskontach. Nie dziwi, że rosnące w siłę ruchy społeczne – tak z prawej, jak i z lewej strony sceny politycznej – korzystają z postępującego rozkładu „amerykańskiego snu” jako trampoliny do zwiększania swoich wpływów.

W obliczu narastającego zamętu jaskrawo rzuca się w oczy trudność przyznania, że zbudowane na długu szalone lata sprzed Wielkiej Recesji raczej nie wrócą. Ponieważ perspektywy odwrócenia stagnacji płac bądź odzyskania szerokiego dostępu do kredytu konsumenckiego są wątłe, uwaga skupia się na zwiększeniu dochodów osobistych za pomocą obniżek podatków. Problem z tym podejściem polega na tym, że konsumpcja gospodarstw domowych jest w nierozerwalny sposób związana z inwestycjami publicznymi. Np. pojedynczy samochód ma niewielką wartość, jeśli rządy nie są w stanie utrzymać sieci drogowej.

W pewnym momencie strategie tymczasowego przystosowania do trudnych warunków ekonomicznych okazują się nowym status quo. Zakłada się na przykład, że wiele młodych osób wkraczających na rynek pracy (tzw. pokolenie Y) stara się kupić nieco czasu do momentu, gdy sytuacja ekonomiczna ulegnie poprawie. Co jednak, jeśli powrót do lepszej koniunktury na rynku pracy zajmie nam dekadę albo i dłużej, a sposoby na przeczekania tego okresu, np. poprzez mieszkanie razem z rodzicami, staną się nową normą? Możliwe, że unikanie wysokich opłat mieszkaniowych i odejście od „wyścigu szczurów” zyska większą akceptację w zamian za angażowanie się w być może mniej płatne, ale bardziej kreatywne zadania.

Jednym z przejawów niepewnej teraźniejszości i przyszłości „amerykańskiego snu”, zarówno jako ideału, jak i możliwego do osiągnięcia celu, jest żywiołowa debata o tym, czy sytuację USA lepiej opisuje pojęcie „schyłku” czy „wyjątkowości”. Choć na poziomie intelektualnym jest ona interesująca, zarówno pesymiści, jak i optymiści mogą mylnie interpretować rzeczywistość. Mamy do czynienia bowiem nie tyle ze schyłkiem czy niepowtarzalnością, ile ze znacznie bardziej fundamentalnymi przeobrażeniami ekonomicznymi, w których zakwestionowaniu ulegają znane do tej pory założenia organizacyjne.

Słaby wzrost w Europie

Europejczycy rzecz jasna nie mają równie silnej kulturowej narracji, spajającej wątki takie jak szansa na ekonomiczny sukces, gromadzenie dóbr, niezależność finansowa czy libertariańsko rozumiana wolność jednostki. Najbliżej „europejskiego snu” są kolonialne nostalgie albo kombinacja socjaldemokratycznej polityki z dążeniem do integracji kontynentu. Poważnym wyzwaniem dla tych aspiracji jest dziś jednak drakońska polityka zaciskania pasa. Narzucanie cięć wydatków publicznych w imię zapobieżenia pogorszeniu ratingów, a w przypadku krajów strefy euro także zachowania wspólnej waluty stawia „europejski sen” pod znakiem zapytania. Cięcia te doprowadziły w ostatnich miesiącach do wysokiego bezrobocia, gwałtownych zamieszek, bojkotu podatków i upadku rządów. Wizja ekonomicznej ortodoksji dowodzi, że te głębokie cięcia zmniejszą rozdętą publiczną biurokrację, przywrócą zaufanie inwestorów i stworzą przestrzeń dla ponownego wzrostu gospodarczego. Choć można zauważyć pewne postępy w pierwszych dwóch kwestiach, wydaje się jasne, że normalizacja nie nastąpi tak szybko, jak chcieliby jego orędownicy. Bardzo możliwe, że spora część Europy będzie musiała przyszykować się na okres anemicznego wzrostu, a nawet recesji w przewidywalnej przyszłości.

W tej sytuacji zwykli ludzie – szczególnie w krajach najbardziej przez kryzys dotkniętych – zaczynają dostosowywać się do nowej rzeczywistości. Przy całym rozczarowaniu, pojawia się nacisk na uczciwe płacenie podatków, wysiłki ponownego rozruszania wydatków konsumpcyjnych, rozkwitają oddolne innowacje społeczne. Trudno przygotować na ich bazie ujednolicony obraz sytuacji, ale warto poświęcić im uwagę. By nie wydłużać tego artykułu, zaprezentuję dwa przykłady z dwóch różnych krańców kontynentu.

W Wielkiej Brytanii coraz popularniejsza staje się ostra krytyka kapitalizmu. Nie jest to ani przypadkiem, ani pozbawionym kierunku odruchem, lecz wynika z politycznego zaangażowania w dziedzinie energii i zmian klimatu. Ponad 500 oddolnych inicjatyw pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych realizowanych jest w całym kraju, a do promowanego przez rząd programu Niskowęglowych Społeczności Lokalnych trafiło przeszło 500 zgłoszeń. Rozliczne lokalne organizacje w miastach takich jak Manchester pracują nad powiązaniem kwestii bezpieczeństwa żywnościowego oraz sprawiedliwości ekologicznej w celu stworzenia alternatywnych sieci dostaw pożywienia.

W przypadku Grecji mamy do czynienia z krajem zakleszczonym w spirali gospodarczego upadku. Obciążony masywnym, publicznym długiem, nie mając możliwości odwołania się do dewaluacji walutowej, rząd skupia się na obniżaniu płac i cięciach wydatków publicznych. Europejscy negocjatorzy skłaniają kredytodawców do „strzyżenia” zadłużenia kraju w zamian za gwarancje, że pozostała część długu zostanie spłacona. Bezrobocie rośnie do niebezpiecznych poziomów, od 2009 r. zbankrutowała więcej niż 1/4 greckich firm, a chińscy inwestorzy za symboliczne kwoty wykupują porty i pozostałe elementy krajowej infrastruktury. By poradzić sobie jakoś z tą sytuacją, rosnące grono ludzi decyduje się na przejęcie opuszczonych rodzinnych gospodarstw rolnych, rozkwitają też opierające się na internecie sieci wzajemnej wymiany. Historycznie niski poziom zatrudnienia kobiet podlega w tym samym czasie zmianom – to ich praca coraz częściej staje się źródłem utrzymania dla wielu rodzin.

Te pączkujące się w Wielkiej Brytanii i Grecji inicjatywy to tylko jeden wymiar możliwej transformacji europejskiej gospodarki. Dane sondażowe, a także coraz bardziej widoczne oznaki publicznej wściekłości pokazują, że rośnie poziom napięć etnicznych. Co więcej, chroniczne problemy polityczne Belgii oraz coraz wyraźniejsze dążenia niepodległościowe Szkocji sugerują, że możliwe są zmiany na mapie politycznej kontynentu. Nowe rządy, które objęły władzę w Grecji i we Włoszech są w najlepszym razie chwiejne, podczas gdy coraz bardziej palącym wyzwaniem dla gospodarki staje się problem bezrobocia młodych, który dotyka już niemal 5,5 miliona osób w strefie euro. Na całym południu Europy rośnie liczba samobójstw, a spada – i tak już niska – liczba urodzeń, dwa wyraźne wskaźniki społecznego cierpienia. W tym samym czasie Niemcy umocniły swoje wpływy w najważniejszych unijnych instytucjach i wykorzystały osłabienie euro do poszerzenia swojego znaczenia na scenie międzynarodowej. Zjawiska te coraz bardziej niepokoją sąsiadujące z Niemcami społeczeństwa, które doświadczają spadku poziomu życia. Za polityczną odpowiedź na ten wachlarz problemów uznaje się przywrócenie wzrostu gospodarczego za pomocą sprawdzonych formuł.

Japonia – gospodarka, która dorosła

W końcu dochodzimy do intrygującego przypadku Japonii. Przez ostatnie dwie dekady kraj ten był przedstawiany jako „chory człowiek” globalnej gospodarki, przytłoczony olbrzymim długiem publicznym, bankami-zombi, „wydrążonym” przemysłem i anemicznym wzrostem gospodarczym. Wedle tej opinii japońska gospodarka nigdy nie doszła do siebie po pęknięciu dwóch baniek spekulacyjnych (na rynku mieszkaniowym i papierów wartościowych) na przełomie lat 80. i 90. XX w., na które kolejne rządy nie znalazły pomysłów. Produkt krajowy brutto (PKB) osiągnął w Japonii swój szczyt w r. 1995, kiedy to był szacowany na około 5 bln dol., a w ciągu ostatnich 17 lat wahał się między stagnacją a lekkim spadkiem. Z powodu spadku popytu ceny znalazły się w deflacyjnej spirali. Kurczy się populacja tego kraju, rośnie za to mediana wieku jego mieszkańców – dziś wynosi 44,8 lat i jest najwyższa na świecie, co przyczynia się do zadawania pytań o to, w jaki sposób można odpowiedzieć na rosnącą chińską hegemonię w Azji. Główne przedsiębiorstwa przemysłowe – szczególnie po potrójnej katastrofie trzęsienia ziemi, tsunami i katastrofy nuklearnej w 2011 r. – zmieniają swoje łańcuchy dostaw, przenosząc produkcję do krajów o niższych płacach.

Ale czy owe „stracone dekady” naprawdę były aż tak złe? Czy przyjęta interpretacja wydarzeń jest prawidłowa? A może dzieje się tam coś zupełnie innego? Zmieniając punkt widzenia, możemy dostrzec w Japonii kraj przodujący w procesie transformacji w stronę postkonumpcyjnej przyszłości.

Różne wskaźniki sugerują, że Japonki i Japończycy gładko wkraczają w nową epokę, zadając sobie przy tym pytania o kwestie, które w innych krajach pozostają poza polem widzenia. Np. wpływowy ekonomista Noriko Hama napisał niedawno, że nowe rozumienie „japonizacji” może „skupiać się na dobrobycie, dojrzałości, subtelności i odpoczynku. Może być świadomością bycia dojrzałym. Dojrzała gospodarka jest obiektem zazdrości całego świata. Taka właśnie może być rola Japonii w dzisiejszym porządku rzeczy”.

Wrażliwość tego typu zdaje się zapuszczać korzenie szczególnie wśród młodszych Japonek i Japończyków, wykazujących mniejszy entuzjazm dla dóbr luksusowych niż pokolenia ich rodziców i dziadków. Wśród młodych ludzi szczególną popularnością cieszy się nieposiadanie samochodu, co odzwierciedla specjalnie ukute określenie „kuruma banare”, które można luźno przetłumaczyć jako „demotoryzację”.

Może się zatem okazać, że przyjęta interpretacja przemian w Japonii była dokładnie odwrotna od stanu faktycznego. W postkonsumpcyjnym świecie, świadomym rzadkości surowców i coraz bardziej wyraźnych ograniczeń ekosystemowych, wysoka stopa oszczędności i zatrudnienia, względnie egalitarny podział dochodów czy umiarkowana w stosunku do PKB konsumpcja mogą okazać się cechami, które budzić będą zazdrość i chęć naśladownictwa.

Instytucje dla społeczeństwa postkonsumpcyjnego

Współczesne debaty o transformacji traktują to zjawisko jako jednoznacznie pozytywne i nieuchronne. Często przywoływane pojęcie „twórczej destrukcji” zakłada, że okresowe wymyślanie się systemu na nowo przyczynia się do poprawy jakości życia. Koncepcja ta jest zakorzeniona w oświeceniowej tezie o ciągłym procesie doskonalenia i przekonaniu, że zmiana z natury swej oznacza postęp.

Tymczasem już przejście od agraryzmu do uprzemysłowienia, a następnie do konsumeryzmu było procesem trudnym i nierzadko oszałamiającym dla wepchniętych w tryby historii ludzi. Pisano na nowo prawa, budowano nową infrastrukturę, a oswojone zwyczaje popadały w niełaskę. Wystarczy wczytać się w prace XIX-wiecznych badaczy ekonomii politycznej, by zobaczyć, jak wielkie spustoszenie dokonuje się przy okazji przejścia od gospodarki opierającej się na produkcji rolnej w stronę rewolucji przemysłowej. Bliższy nam czasowo proces dezindustrializacji, który rozpoczął się w II połowie XX w., niósł ze sobą (i wciąż niesie) podobne wstrząsy. Opustoszałe dźwigi, stojące w wielu niegdysiejszych dzielnicach przemysłowych, a także złamani życiem ludzie snujący się po okolicy są dowodem na to, że nowym modelom organizacji gospodarczej towarzyszy destabilizacja, a sam proces zmian nigdy nie ulega zakończeniu.

XIX i XX wiek przyniosły rozmaite inicjatywy, mające na celu złagodzenie procesu zmian – wpierw w kierunku uprzemysłowienia, a następnie masowej konsumpcji. Np. urzędnicy odpowiedzialni za zdrowie publiczne byli często zwolennikami rozwoju motoryzacji jako sposobu na pozbycie się z wąskich miejskich uliczek transportu konnego, a także na przerzedzenie ludności miejskiej w celu zredukowania szybkości roznoszenia się różnego rodzaju epidemii. Wspierali także planowanie przestrzenne, dawało ono bowiem możliwość pozbycia się z zanieczyszczającego środowisko przemysłu z dala od terenów mieszkalnych. Budowa wielkich kompleksów mieszkaniowych na zwolnionych przez przemysł przestrzeniach była kolejnym rozwiązaniem, które – choć miało szczytne intencje – okazało się nietrafionym pomysłem, który doprowadził do skupienia ubóstwa na jednym obszarze miasta bez tworzenia na nim możliwości znalezienia pracy. Wstrzykiwanie kredytów do napędzanej konsumpcją gospodarki było kolejną próbą rozwiązania jednego problemu, która koniec końców okazała się katastrofalna w skutkach.

Stoimy u progu przejścia od konsumpcjonizmu do postkonsumpcjonizmu. Musimy pamiętać, że zmiany takie odbywają się w złożonej sieci wzajemnych powiązań i struktur dostosowawczych, których skomplikowanie i skutki zmian w ich obrębie rozumiemy dziś jedynie w niewielkim stopniu. Doświadczenia z przeszłości dają nam nieco wartościowych wskazówek, ale każda transformacja stawia nas przed innymi wyzwaniami i przejawia się w inny sposób. Uważajmy zatem, kiedy spoglądamy w przyszłość. Konsumpcyjne nawyki są głęboko zakorzenione we współczesnej kulturze – są swego rodzaju systemem operacyjnym dla poszukujących swego miejsca w świecie ludzi – byłoby zatem niemądre oczekiwać, że przyjęcie alternatywnych spojrzeń nie będzie trudne.

Świadomość tego, że nie będziemy mogli osiągnąć wszystkich swoich celów, nie jest powodem do załamywania rąk. Przede wszystkim jednak nie powinniśmy dać się złapać w romantyczne sidła. Kiedy już próbujemy złapać promyki nowej, postkonsumpcyjnej ery, musimy nadal spoglądać w przyszłość i zdać sobie sprawę, że próby ponownego wynalezienia idyllicznej przeszłości skazane są na porażkę. Postkonsumeryzm nie zakorzeni się raczej skutecznie na bazie odbudowy chłopskiego stylu życia, czy to w miastach, czy na wsi. Nie oprze się również na zachowaniu efekciarskich, średnioklasowych dystynkcji, wytworzonych w XX w. Z drugiej strony musimy mieć świadomość, że nie ma już na świecie zbyt wielu naprawdę nowych idei i warto będzie zabrać ze sobą w przyszłość część przeszłych doświadczeń. Logika postkonsumpcyjnego jutra wymagać będzie sprytnego połączenia miejskiego rolnictwa, wzmocnienia indywidualnych i społecznościowych możliwości zaopatrzenia w podstawowe dobra, ponowne zdobycie umiejętności życiowych, termorenowacji, technologii niskowęglowych, racjonowania emisji oraz wzmacniania społecznych powiązań i interakcji. Musimy być cierpliwi, jako że proces łączenia tych elementów w sprawnie działającą całość wymaga czasu.

Warto spędzić ten czas na wyobrażaniu sobie życia w postkonsumpcyjnym świecie. Dobrze jest pamiętać, że rewolucję przemysłową poprzedzały tendencje istniejące jeszcze w średniowieczu: intelektualny wysiłek „protoindustrialistów”, usiłujących wyobrazić sobie przemysł. Także dzisiejsze firmy technologiczne i wizjonerzy marketingu wykonali tytaniczną pracę nad tym, by świat ich marzeń stał się rzeczywistością. Podobne zaangażowanie będzie konieczne do tego, by zastąpić kończącą się erę konsumpcji wiarygodną alternatywą.

Artykuł „Transitioning to a postconsumerist future” ukazał się w „Green European Journal”. Przeł. Bartłomiej Kozek.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.