Wokół wsi i rolnictwa
Jak wygląda sytuacja rolnictwa, zwłaszcza rolnictwa ekologicznego, na Węgrzech? Co to jest suwerenność żywnościowa? Czy możemy mieć tanią żywność, a zarazem dobrze wynagradzać rolników i rolniczki za ich pracę? Jak wygląda na Węgrzech wiejska bieda i czy warto uczyć dzieci uprawiać jarzyny? Relacje Bartłomieja Kozka z debat podczas Letniej Akademii Ekopolitycznej.
Letnia Akademia Ekopolityczna to coroczne spotkania, organizowane przez organizacje pozarządowe związane z węgierskimi Zielonymi – partią Polityka Może Być Inna (LMP). Na przełomie lipca i sierpnia zapraszają pod Budapeszt panelistki i panelistów oraz uczestniczki i uczestników z całej Europy do wspólnej dyskusji na temat wyzwań stojących przed światem i do poszukiwania zielonych odpowiedzi. Tematyka wiejska znalazła się w programie Akademii w poprzednich edycjach, w 2010 i w 2011 r. Poniżej relacje z tych debat.
Wokół rolnictwa ekologicznego
Daniel Leidinger (architekt krajobrazu): Rolnictwo na Węgrzech zdominowane jest dziś przez uprawy przemysłowe, nastawione na produkcję dla supermarketów. Uzależnienie od narzędzi i pojazdów napędzanych paliwem z ropy naftowej sprawia, że mało kto jest w stanie wyobrazić sobie powrót do bardziej pracochłonnej formy gospodarowania. Potrzeba zmian w strukturze subsydiów rolnych, aby nie wspierać nadmiernej chemizacji rolnictwa. Dobrym rozwiązaniem jest permakultura – pozwala odetchnąć coraz bardziej wyjałowionej ziemi i daje szansę ludziom zagrożonym ubóstwem. Mogłaby stać się łącznikiem, który odbuduje więź między mieszczanami a przyrodą.
W ciągu ostatnich stu lat w znacznej mierze zniszczyliśmy kulturę rolną budowaną przez tysiąclecia. Mówimy, że praca na roli jest ciężka, podczas gdy w celu obrony dotychczasowego statusu życiowego i możliwości kupna nowych gadżetów potrafimy pracować po 50 i więcej godzin tygodniowo.
Gabó Bartha: Przeprowadziłam się z Budapesztu na wieś po udanej akcji w obronie targu na placu Hunyadi, gdzie handlowano nie tylko owocami i warzywami, ale także przyrządzanymi z nich daniami. Władze dzielnicy chciały postawić w tym miejscu galerię handlową i parking. Gdy zamieszkałam na wsi, lokalna społeczność była zdumiona, że ktoś dobrowolnie przeprowadził się w ich okolice. Ludzie nie mogą pojąć, że nie używam pestycydów! We Francji, Niemczech czy Włoszech przetrwała kultura kupowania wysokiej jakości lokalnych produktów, która na terenie Węgier zanika.
Béla Baji: Zajmuję się rolnictwem ekologicznym od 1987 r. Permakultura to radykalne naśladownictwo natury. To nie tyle forma gospodarowania, co tryb życia skupiony wokół centralnego ekosystemu danego obszaru, np. stawu albo lasu. W tym ostatnim przypadku teren, który do tej pory nie był traktowany jako teren rolny, staje się jednocześnie miejscem upraw, życia ptaków itp. Staramy się naśladować przyrodę, dlatego tak uprawiany las nie ma jednej, lecz 3-4 warstwy, tak jak na dzikich obszarach zalesionych. Podobnie ze stawem – można w nim hodować ryby, a nad brzegiem posadzić zioła. Nie stosujemy pestycydów, początkowo drzewa atakowały insekty, z czasem przyroda wracała jednak do stanu równowagi i stan lasu uległ – dzięki odbudowie dawnych łańcuchów pokarmowych – znaczącej poprawie.
Permakultura buduje lokalną społeczność. W miejscowości, gdzie pracowałem, ludzie współdziałali ze sobą np. przy okazji remontu domu. Dziś wsie ulegają przemianom, wyludniają się, a na miejsce opuszczającej je ludności przybywają chcący odpocząć od szybkiego tempa mieszczanie. Często nie mają nawet pojęcia, co rośnie w ich ogródkach. Mimo tych procesów ruch wiosek ekologicznych na Węgrzech przetrwał już 20 lat. Przyszłość należy jednak do permakultury w miastach: wykorzystywania przestrzeni takich jak dachy bloków do budowy szklarni i uprawy warzyw. Potwierdza to przykład Kuby – kraju, którego władze po utracie wsparcia z ZSRR rozpoczęły promocję rolnictwa miejskiego w celu wyżywienia społeczeństwa. Rolnictwo miejskie rozwija się też oddolnie, znam taki przekład z Francji, gdzie grupa ludzi zdecydowała się na zasianie na opuszczonym przez inwestora terenie sałaty i pomidorów. Po początkowych kontrowersjach lokalne władze zgodziły się na ten eksperyment.
Wokół suwerenności żywnościowej
Karin Okonkwo-Klampfer (działaczka Via Campesina): To, jak wyobrażamy sobie kontrolę nad produkcją i pochodzeniem żywności, jest kwestią polityczną. Dziś nie możemy swobodnie kształtować polityki żywnościowej, bo Światowa Organizacja Handlu coraz mocniej naciska na liberalizację rynku produkcji rolnej. Wskutek unijnych wymogów dotyczących higieny i niekorzystnych rozwiązań podatkowych drobnym rolniczkom i rolnikom coraz trudniej jest związać koniec z końcem. Zależy nam na przywróceniu więzi między producentami a konsumentami, lokalizacji produkcji, cenach żywności umożliwiających utrzymanie się z pracy na roli, a także wspieraniu rolnictwa pozostającego w harmonii ze środowiskiem. Potrzebne są ułatwienia nie dla wielkiego agrobiznesu, lecz dla drobnych wytwórców, których praca służy zachowaniu bioróżnorodności i integralności krajobrazu.
Nie powinniśmy dążyć do niskich cen żywności, lecz do podwyższania płac, aby uniknąć pułapki „równania w dół” w różnych dziedzinach życia. Naczelną wartością obecnego systemu ekonomicznego jest konkurencja. Ale czemu moi hodujący świnie rodzice muszą troszczyć się o to, jaka jest cena wieprza na giełdzie w Chicago? Powinniśmy usunąć zasadę konkurencji z unijnej polityki rolnej. Unijne kwoty mleczne celowo są ustawione wyżej, niż wynosi europejskie zapotrzebowanie, by tanio sprzedawać te nadwyżki do krajów rozwijających się, gdzie miejscowi rolnicy muszą wylewać swoje mleko. To napędza migrację do miast i rozrastanie się slamsów.
Gertrude Klaffenboeck (koordynatorka FIAN, austriackiej organizacji walczącej o odpowiedni poziom informacji na temat żywności): To że jest jedzenie w supermarketach nie oznacza, że nie ma problemu niedożywienia. Gdy rośnie bieda, ludzie muszą wybierać między opłaceniem czynszu i rachunków a jedzeniem. Dyskryminacja drobnych wytwórców żywności szkodzi także ubogim – prawo do wyżywienia to nie tylko dostęp do jedzenia, ale też do jedzenia odpowiedniej jakości.
Nadwyżki żywności z upraw i hodowli przemysłowych eksportowane są na globalne Południe, gdzie psują lokalne rynki żywności Za pieniądze europejskich podatników niszczy się podstawy życia osób usiłujących utrzymać siebie i swoje rodziny w innych krajach. Wiąże się z tym presja na środowisko wskutek masowego zużycia chemikaliów i emisji gazów szklarniowych. Żyjemy w świecie nadwyżki żywnościowej, gdzie miliard ludzi cierpi z głodu. Globalne stosunki rolne szkodzą już nie tylko osobom biednym, ale także tym o średnich dochodach. Co roku kilkanaście milionów dzieci ginie z powodu chorób, którym mogłaby zapobiec lepsza dieta. Każda i każdy z nas ma prawo do tego, by nie być głodnym, czas, by postulat ten przestał pozostawać na papierze. To nieprawda, że na Ziemi jest za dużo ludzi. Nasza planeta ma wystarczający potencjał, by wraz z upowszechnieniem bardziej ekologicznych upraw wyżywić 12 mld osób.
Borbála Sarbu-Simonyi (członkini węgierskiej organizacji ekologicznej Védegylet): Trzeba wspierać kontrolę lokalnych społeczności nad żywnością i sposobami jej produkcji. Ważne jest też zachowanie naturalnej bioróżnorodności, podtrzymywanie uprawy lokalnych odmian. Pochodną kwestią są organizmy modyfikowane genetycznie, pozostające ze względu na swą kapitałochłonność pod kontrolą korporacji ponadnarodowych. Trudno ocenić długofalową szkodliwość żywności GMO, niewątpliwym problemem jest za to brak kontroli społeczności i państw nad tą technologią, a także nad rozprzestrzenianiem się raz wprowadzonych do przyrody zmodyfikowanych genów.
Państwo powinno mieć narzędzia kontroli struktury rolnej, np. poprzez wprowadzenie limitu posiadanego areału. Przez lata pracowaliśmy z węgierskim rządem nad bardziej elastycznymi normami higienicznymi dla drobnych gospodarstw. Chodzi o to, żeby były one dostosowane do ich możliwości finansowych, a jednocześnie zapewniały odpowiedni poziom bezpieczeństwa żywności.
Wokół wiejskiej biedy
Nóra L. Ritók: Fundacja, w której działałam, prowadzi szkołę z alternatywnym programem nauczania, dostosowanym do potrzeb dzieci z ubogich rodzin. Jej założycielka odeszła ze szkoły wyznaniowej, gdy rodzice węgierskich dzieci zaczęli narzekać na obecność dzieci romskich. Dziś jej szkoła integracyjna ma 670 uczniów, z czego 70% to dzieci ubogie, sporo z nich ze społeczności romskiej. Udało jej się zachować bezpłatny charakter placówki, zapewniającej także pomoc żywieniową i transportową. Poza płatną pracą dydaktyczną nauczyciele wykonują społecznie wiele działań nastawionych na pomoc socjalną, co skutkuje np. zapewnianiem porządnego umeblowania i ogrzewania w domach uczniów. Buduje to zaufanie między szkołą a ludźmi do tej pory wykluczonymi z udziału w życiu społecznym. Jednym z narzędzi, które wykorzystujemy w promowaniu naszej działalności, jest cieszący się sporą popularnością blog.
Lucy Szilagime: Niski poziom wykształcenia na obszarach wiejskich na Węgrzech hamuje nie tylko rozwój ekonomiczny, ale też społeczny. Osoby biedne, niewykształcone stają się podatne np. na kupowanie głosów przez lokalnych kandydatów w wyborach. Niegdyś szkoły uczyły zawodów rzemieślniczych, przygotowywały do konkretnego fachu, dzięki czemu ludzie mogli być pewni pracy. Dziś tego już tego nie mamy. Brakuje też wsparcia dla spółdzielni spożywczych, które przetrwały transformację. Spółdzielnie ożywiają lokalne społeczności. Niestety, nie wspiera się ich zakorzenienia na rynku.
Głos z sali: Za komuny przy każdej szkole znajdował się ogródek z warzywami. Dzieci uczyły się zarówno pracy na roli, jak i umiejętności przyrządzania z wyhodowanych przez siebie warzyw i owoców różnych przetworów. Dziś ta tradycja zanikła, a dzieci częściej niż o pracy rolnika uczy się o pracy prawnika czy lekarza. Chciałabym, żeby szkoła uczyła dzieci pracy tego typu.
Benedek R. Sallai: Europejskie społeczeństwa są coraz bardziej rozbite, a my mamy pokusę, by powtarzać błędy Zachodu, traktując go jako wzór. Działalność ekonomiczna człowieka musi dawać przyrodzie możliwość regeneracji. Największym bogactwem Węgier jest ziemia rolna, tymczasem nie ma programów promujących zamieszkiwanie na obszarach wiejskich. Ludzie, zwłaszcza wykształceni, migrują ze wsi do miasta, co wypłukuje tereny wiejskie z szans na rozwój. W naszym regionie przez wieki bogactwo tworzyła ekstensywna produkcja rolna, nasze bydło eksportowane było aż do Barcelony, a do Wiednia wysyłaliśmy żyjące w naszych bagnach żółwie. Jeszcze w czasach realnego socjalizmu nawet 40% ludności pracowało w rolnictwie, dopiero po transformacji wskaźnik ten uległ załamaniu, co doprowadziło do wzrostu bezrobocia i szarej strefy na obszarach wiejskich.
Płacę 20 osobom za zbiory śliwek w opuszczonych sadach, dzięki czemu zamiast marnować płody ziemi można tworzyć z nich palinkę, przy okazji tworząc sezonowe miejsca pracy. Jest problem z naborem pracowników – dominujący system wartości sprawia, że mało kto chce pracować fizycznie, za to każdy chciałby być menedżerem. Władze, zamiast stymulować rozwój lokalnych gospodarek, wspierają produkcję płodów rolnych na globalny rynek. Korzystają z tego jedynie międzynarodowe koncerny.
Zniknęło poczucie solidarności – każdy rolnik mający 5 hektarów chce dziś mieć własny traktor, a władze nie tworzą zachęt do wspólnych zakupów sprzętu. Dawne tradycje współpracy, które przez wieki nie potrzebowały odgórnych regulacji, zagubiły się w strumieniu czasu. Tradycje spółdzielcze zostały wypaczone przez system komunistyczny, który oduczył odpowiedzialności za wspólną własność. Ale nawet spółdzielczość nie rozwiąże wszystkich problemów. Wystarczy, że jeden z globalnych graczy zacznie korzystać z subsydiów rolnych, by zniekształcić rynek i obniżyć konkurencyjność lokalnych produktów rolnych. Dlatego potrzebujemy regulacji rynku.
Fot. Ralf Roletschek, Wikimedia commons.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.