ISSN 2657-9596
Fot. NakNakNak/Pixabay

Neutralność klimatyczna tak, ale bez Polski. Jaki w tym sens?

Izabela Zygmunt
17/12/2019
Rada UE poparła cel neutralności klimatycznej na 2050 rok. Polska nie zawetowała tej decyzji, ale wymusiła dodanie zapisu mówiącego, że w tej chwili nasz kraj – jako jedyny – nie jest w stanie zobowiązać się do wdrożenia tego celu u siebie. Sukces negocjacyjny? Raczej spektakularny strzał w kolano.

Rada Europejska ma powrócić do kwestii zdolności Polski do zredukowania emisji gazów cieplarnianych do poziomu zero netto na kolejnym posiedzeniu w czerwcu przyszłego roku. Premier Morawiecki zapewne liczył, że przeciągając sprawę w ten sposób, zachowa asa w rękawie na finał negocjacji budżetowych. Wtedy jednak może się okazać, że to nie as, tylko co najwyżej zmięty paragon za ekogroszek z zeszłej zimy.

Dla przywódców unijnych ważne było przyjęcie zobowiązania do neutralności klimatycznej właśnie teraz. Wyzerowanie emisji najpóźniej do połowy wieku jest jedynym scenariuszem zgodnym ze stanowiskiem nauki. Żeby być braną na poważnie w swoich aspiracjach do roli globalnego lidera działań na rzecz klimatu, Unia Europejska musi się pod tym scenariuszem politycznie podpisać. Bez tego nie ma szans na pociągnięcie za sobą innych – a przecież ambicją Ursuli von der Leyen jest przekonać największych emitentów, m.in. Chiny, do szybszych redukcji emisji – szefowa Komisji chce dokonać tego w nadchodzącym roku, którego kluczową datą będzie specjalny szczyt UE-Chiny odbywający się we wrześniu 2020 r. w Niemczech.

Wymuszając zapis, że neutralność tak, ale bez nas, Polska właśnie podstawiła nogę Unii, której dyplomaci będą w najbliższych miesiącach europejsko-chiński szczyt przygotowywać. W ten sposób nasz rząd raczej nie zaskarbił sobie sympatii w Brukseli ani nie przydał sobie wiarygodności.  Wszyscy bowiem zdają sobie sprawę, że w ciągu najbliższego pół roku nie wydarzy się nic, co fundamentalnie wpłynęłoby na zdolność Polski do zdekarbonizowania swojej gospodarki w ciągu kolejnych trzech dekad, i że premier Morawiecki po prostu postanowił dalej targować się o pieniądze, bez oglądania się na polityczny koszt, jaki z tego powodu poniesie Unia jako całość.

Polscy politycy lubią podważać sens ambitnej unijnej polityki klimatycznej, twierdząc, że inni gracze, np. Chiny, i tak emitują dużo więcej. Tymczasem w momencie, gdy Unia ma szansę zachęcić największych światowych emitentów do ambitniejszego działania, Polska robi wszystko by to utrudnić. To nieodpowiedzialne.

W przyszłym roku Unia Europejska tak czy inaczej wpisze sobie neutralność klimatyczną jako prawnie wiążący cel na 2050 rok w ramach zapowiedzianego w środę przez von der Leyen „prawa klimatycznego”. Zgoda Polski nie będzie tu już do niczego potrzebna, bo przepisy w obszarach ochrony środowiska i klimatu są uchwalane większością głosów, a wszyscy poza nami są „za”. Zapewne stanie się to dopiero w drugiej połowie roku, czyli niestety zbyt późno, by wzmocnić stanowisko UE przed spotkaniem na szczycie z Chinami, ale wystarczająco wcześnie, by oświadczenie Polski, że w ciągu trzydziestu lat nie jest w stanie osiągnąć neutralności klimatycznej u siebie, nie miało żadnego praktycznego znaczenia – bo i tak cała unijna maszyneria prawna i finansowa zostanie w nadchodzących miesiącach przestawiona na tory szybkiej dekarbonizacji.

Targi i kalkulacje

Zatem czy zastrzeżenie wniesione przez premiera Morawieckiego do konkluzji Rady pomoże nam dalej szachować Unię i osiągnąć więcej w toczących się negocjacjach budżetowych? To więcej niż wątpliwe. Podpisane przez premiera Konkluzje Rady oznaczają, że Rada Europejska zgadza się na zobowiązanie Unii do osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 r., z zastrzeżeniem, że jedno unijne państwo nie wie, czy będzie umiało osiągnąć zerowe emisje netto u siebie na poziomie krajowym – co nie stoi w sprzeczności z neutralnością Unii jako całości, bo inne państwa mogą zredukować swoje emisje głębiej i szybciej, albo więcej zainwestować w technologię pochłaniania dwutlenku węgla. To znaczy, że dalsze targowanie się o pieniądze pod groźbą zawetowania neutralności klimatycznej nie będzie już możliwe, bo przestrzeń dla weta właśnie się zamknęła. Tak czy inaczej, Brukselscy obserwatorzy generalnie zgadzają się, że ostateczny kształt budżetu zostanie wynegocjowany dopiero w drugiej połowie roku, kiedy Polska zdąży już wycofać się ze swojego zastrzeżenia, albo nie będzie ono już miało i tak żadnego politycznego znaczenia.

Jednocześnie, wymuszając ten dopisek do konkluzji Rady, Polska ustami premiera Morawieckiego oświadczyła unijnym partnerom, że nasz kraj nie chce lub nie potrafi odegrać konstruktywnej roli w wielkim proklimatycznym projekcie, jakim jest ogłoszony przez von der Leyen Europejski Zielony Ład. Trudno to uznać za argument za przyznaniem Polsce większych pieniędzy w przyszłym budżecie unijnym. Przedstawiony przez szefową Komisji strategiczny plan dla Unii oznacza, że ogromny prawny, administracyjny i przede wszystkim finansowy wysiłek UE zostanie w miesiącach i latach skierowany na realizację celu neutralności klimatycznej, co będzie wymagało ogromnej pracy i równie wielkich pieniędzy. W tej sytuacji najmocniejsze argumenty w budżetowych negocjacjach będą teraz miały te państwa, które są gotowe intensywnie pracować nad realizacją wyznaczonego przez UE celu – a będą w tych negocjacjach zapadać kluczowe z naszego punktu widzenia decyzje o podziale narodowych kopert, ale też o kryteriach przyznawania środków w ramach Mechanizmu Sprawiedliwej Transformacji. Trudno oczekiwać, by ogłosiwszy ambitny plan szybkiej dekarbonizacji, Unia chciała szczodrze finansować dalsze konserwowanie polskiego energetycznego skansenu.

Ciężko zrozumieć powody premiera Morawieckiego. Oferta, która leżała na stole, była naprawdę dobra – właśnie dlatego, że Unii zależało na wpisaniu neutralności klimatycznej na sztandary właśnie teraz. Rada od początku zgadzała się na umieszczenie w konkluzjach zapisów o prawie państw do kształtowania własnego miksu energetycznego, o zróżnicowanych punktach wyjścia poszczególnych państw i o zobowiązaniu Komisji do dokonania przeglądu reguł pomocy państwa, których poluzowania domagała się Polska. Ursula von der Leyen oświadczyła prezentując Zielony Ład, że sprawiedliwa transformacja będzie jego centralnym elementem i że na wsparcie transformacji zależnych od węgla regionów i sektorów zostanie przeznaczone 100 miliardów euro (a pamiętajmy, że rozmowa o finansowaniu sprawiedliwej transformacji zaczęła się od kwoty niecałych 5 miliardów). Nasz „specyficzny punkt wyjścia” naprawdę został uczciwie wzięty pod uwagę.

Polska i Europejski Zielony Ład

Premier Morawiecki mógł tę ofertę przyjąć, pogratulować sobie i ogłosić sukces, a od poniedziałku zacząć planować, jak wyda przypadającą Polsce część tych stu miliardów na wielkie projekty cywilizacyjne, które zapowiadał w swoim orędziu.  Tymczasem ogłosił wszem i wobec, że Polska nie bardzo widzi swój udział w wielkim europejskim projekcie cywilizacyjnym, jakim jest Zielony Ład.  Tymczasem ten projekt wydarzy się z nami lub bez nas. Tak czy inaczej będziemy musieli się dostosować do unijnych przepisów i do ukształtowanych przez nie trendów gospodarczych i finansowych. Tak czy inaczej pożegnamy się z węglem szybciej niż później. Pytanie, czy zrobimy to w świadomy i zaplanowany sposób, wykorzystując oferowane nam przez Unię Europejską narzędzia do odejścia od węgla w społecznie sprawiedliwy i uporządkowany sposób, czy raczej wybierzemy dalsze funkcjonowanie w alternatywnej rzeczywistości rodem z opowieści o węglu jako źródle taniej energii i gwarancie bezpieczeństwa, reagując w trybie kryzysowym na mniejsze i większe społeczne i ekonomiczne katastrofy, jakie przyniesie dalsze negowanie rzeczywistości.

Na razie wygląda na to, że premier Morawiecki chce, by Polska dalej płynęła pod prąd unijnych trendów, mimo że ten prąd właśnie gwałtownie przyspiesza.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.