ISSN 2657-9596

Rewolucja miejska

Lech Mergler , Kacper Pobłocki
05/12/2010

Niedługo przed katastrofą smoleńską „Gazeta Wyborcza” opublikowała niecodzienny tekst. W artykule Rewolucja z ludzką twarzą Marek Beylin pokazał, jak w całej Europie „władza przesuwa się od partii, rządów i parlamentów do rozmaitych grup obywateli”. Rewolucje z reguły kojarzyły się z terrorem oraz przelewem krwi. Ta, która odbywa się na naszych oczach, nie stanowi zagrożenia dla demokracji. Przeciwnie, jest szansą na jej pogłębienie. W ten sposób Beylin dokonał rzeczy rewolucyjnej: po latach niełaski przywrócił do łask pojęcie rewolucji.

Na czym polega ta rewolucja? Chodzi o „narastający napór obywateli na państwo i partie, gdy ludzie czują się zagrożeni albo lekceważeni czy pozbawieni wpływu. Spontanicznie organizują się wtedy poza dotychczasowymi instytucjami politycznymi”. Obok ruchów ekologicznych i kobiecych przejawem upominanie się ludzi o własną podmiotowość są miejskie ruchy obywatelskie. Reprezentują one potrzeby i interesy mieszkańców wykluczanych z procesów kształtowania otaczającej ich przestrzeni. Ruch ten ma już swoją ideę: prawo do miasta. Organizuje się wokół konkretnych kwestii, takich jak drogi rowerowe czy gospodarka przestrzenna, nie tylko na poziomie miejskim, lecz także w skali krajowej, a nawet globalnej. Daje okazję do przemyślenia związku między demokracją a życiem miejskim, pozwalając lepiej zrozumieć obecny kryzys demokracji przedstawicielskiej.

Miasto i rewolucja
To nie przypadek, iż nowa siła polityczna kiełkuje ze sporów o przestrzeń. To właśnie zmiana organizacji przestrzeni, jaką przyniosła rewolucja przemysłowa, stała się podwaliną współczesnej demokracji. Początkowo urbanizacja była tylko obocznym skutkiem uprzemysłowienia: ludzie przenosili się do miast, aby pracować w fabrykach. W ten sposób powstał kluczowy dla zrozumienia polityki ostatnich dwu stuleci układ przestrzenny– oddzielenie miejsca pracy od miejsca zamieszkania. Wcześniej w miastach mieszkano i pracowano na jednej przestrzeni (np. w domach rzemieślniczych czy kupieckich). Nowy system stworzył nową przestrzeń dla wolności. To, że pracodawcy nie interesowali się tym, co robotnicy robią po pracy, jak i gdzie mieszkają, dało impuls do wytworzenia się autonomicznej kultury robotniczej oraz oddolnej organizacji. To właśnie tam, jak pokazuje Charles Tilly, narodziło się zjawisko „ruchów społecznych”. Przed 1750 r. tylko organizacje takie jak cechy czy wspólnoty religijne, posiadające określone przywileje prawne (takie jak prawo regularnego spotykania się w jednym miejscu) mogły reprezentować „lud” w rozmowach z władzą. Ruchy społeczne z XIX w. walczyły o poszerzenie praw politycznych dla miejskich mas. To im zawdzięczamy zdobycze współczesnej demokracji. Ich spuścizną jest również cały współczesny „repertuar” protestu politycznego: przemarsze ulicami miasta, transparenty i hasła, mobilizacja mediów i opinii publicznej.

Pierwszym momentem, w którym na jaw wyszły polityczne konsekwencje uprzemysłowienia, była rewolucyjna fala, która wstrząsnęła Europą w 1848 r. Wymusiła ona na władzach zmianę sposobu planowania przestrzeni. Symbolem tego jest przebudowa Paryża pod egidą barona Haussmanna. Wąskie i kręte uliczki zamieniono w szerokie aleje – na których o wiele trudniej stawiać barykady i prowadzić walki uliczne. Haussmann jest uważany za pioniera „wytwarzania” przestrzeni miasta. Jako pierwszy zaczął myśleć o mieście jako spójnej całości, oraz udoskonalił podział miasta na jednofunkcyjne rejony (np. mieszkalne, handlowe, przemysłowe). Wcześniej biedni i bogaci mieszkali obok siebie, im ktoś był biedniejszy, tym wyższe piętro zajmował w kamienicy. Haussmann doprowadził do zmiany tego systemu, tworząc w mieście „lepsze” i „gorsze” dzielnice.

Nowa organizacja przestrzeni nie sprzyjała oddolnej mobilizacji i budowie społecznych koalicji. Tak powstał system, który Ira Katznelson określił mianem „zasieków miejskich”. Polega on na pogłębionej separacji miejsca zamieszkania od miejsca pracy. O ile w pracy amerykańscy robotnicy identyfikowali się „klasowo”, o tyle w miejscu zamieszkania dominowała tożsamość etniczna. Dualizm ten umożliwił związkom zawodowym, partiom politycznym oraz wspólnotom lokalnym, kierowanym przez „ustawione” już grupy etniczne, wygaszanie protestów i utrzymywanie porządku na poziomie lokalnym poprzez zarządzanie zbiorową konsumpcją. Dopiero ruchy miejskie lat 60., wywołane migracjami ludności czarnoskórej z amerykańskiego Południa do miast Północy, rozbiły ten system. Afroamerykanie byli wykluczeni z systemu podziału dóbr w oparciu o etniczne enklawy, więc wytworzyli nowe struktury, oparte na budowaniu mostów między „zasiekami”. Identyfikowali się jako „czarni” zarówno w miejscu pracy. jak i zamieszkania. Koalicje, którym przewodzili, wychodziły daleko poza etniczne opłotki – duży udział miała w nim np. ludność latynoska. Takie oddolne rozsadzanie miejskich enklaw było początkiem  pełzającej rewolucji społecznej.

To właśnie ferment lat sześćdziesiątych skłonił Henriego Lefebvra do napisania książki Rewolucja miejska. Stawia on tezę przewrotną: rewolucja przemysłowa była jedynie preludium do znacznie donioślejszej rewolucji miejskiej.  Z jednej strony rewolucja miejska to pogłębiające się urbanizacja naszej planety – i rzeczywiście, dopiero od kilku lat na świecie więcej osób żyje w miastach niż na wsi. Z drugiej strony rewolucja miejska to właśnie szansa na pogłębienie demokracji przedstawicielskiej poprzez wykształcenie nowej przestrzeni publicznej, nowej idei dobra wspólnego, oraz budowanie nowych koalicji społecznych. W tej chwili taką rolę zaczyna odgrywać hasło „prawa do miasta”. Idea rewolucji miejskiej jest ściśle z nim związana. Tak jak za postulatami pracowniczymi czy ideą praw człowieka stały silne ruchy społeczne, tak tutaj jedynie presja społeczeństwa obywatelskiego może przemienić czystą ideę w rzeczywistość prawną. Jednocześnie idea prawa do miasta jest właśnie takim parasolem – wizją nowego dobra wspólnego –  która pozwala na pogodzenie tylko pozornie sprzecznych interesów partykularnych.

W gruncie rzeczy wszystkie rewolucje, począwszy od francuskiej, rozegrały się w miastach. To właśnie odróżnia ich od powstań – które również miały demokratyczne aspiracje, ale ich wymiar miejski był poboczny. W Polsce wciąż błędnie uważa się powstania jako moment „założycielski” współczesnej wspólnoty politycznej – poprzez zaangażowanie „ludu” w sprawy narodu, zwłaszcza odzyskania państwowości. Jak pokazał Robert Blobaum, momentem wejścia mas do polityki w Polsce była rewolucja 1905-1907. Zwykle uważa się ją za preludium do rewolucji 1917, choć na ziemiach polskich miała ona szczególny przebieg. Najbardziej burzliwy był czerwiec 1905 w Łodzi. Biedota polska, żydowska oraz niemiecka na kilka dni przejęła wówczas kontrolę nad miastem. Łódź nie była przebudowana w duchu Haussmanna, co umożliwiło walki uliczne i np. atakowanie wojsk carskich z dachów kamienic. Jednocześnie spontaniczne wystąpienie setek tysięcy łodzian było aktem upomnienia się o prawo do miasta oraz o współuczestniczenie we wspólnocie politycznej. Rewolucja łódzka zaskoczyła wszystkie partie politycznie od prawa do lewa. Po 1905 żadna organizacja nie mogła już pominąć kwestii mas. W efekcie, pisze Blobaum, „ludność zamieszkująca największy i najistotniejszy zabór wkroczyła w erę nowoczesnej, czyli masowej, polityki”.

Demokracja miejska
Rewolucja 1905-1907 przyniosła o wiele więcej wymiernych korzyści niż powstania styczniowe, listopadowe i warszawskie razem wzięte. Co więcej, została ona okupiona zdecydowaniem mniejszą ilością przelanej krwi. To, że powstania zajmują chlubne miejsce w naszej zbiorowej świadomości, a pojęcie rewolucji kojarzone jest z tyranią i terrorem, ukazuje fundamentalny problem polskiej demokracji. Jak zauważył Bronisław Łagowski, w przeciwieństwie do francuskiego, polski „lud” nie jest świadomy swojej własnej historii, a postszlacheckie elity skutecznie narzuciły mu identyfikację z własną stanową, historią. W efekcie polska demokracja przedstawicielska szybko wytworzyła mechanizmy uśmierzania oddolnej samorządności i nabrała cech paternalistycznych, w którym to ci „na górze” zawsze wiedzą lepiej, co jest dobre dla tych „na dole”.

Przemiany po 1989 szybko doprowadziły do mitologizacji trudno wywalczonego aktu wyborczego. Obecnie proces demokratyczny w Polsce, według powszechnie obowiązujących wyobrażeń, obraca się wokół wyborów, po których władza może robić to, co uzna za słuszne. O ile na poziomie narodowym alienacja większości społeczeństwa z życia politycznego nie zakłóca funkcjonowanie tego systemu, o tyle na poziomie lokalnym wciąż dochodzi do spięć. W starciach tych mieszkańcy są z góry na przegranej pozycji. Na przykład inicjatywa Łodzianie Decydują złożyła do obywatelski projekt uchwały, który miał zmniejszyć z 6 tys. do 1 tys. liczbę potrzebnych podpisów pod kolejnymi obywatelskimi uchwałami, które mogłyby być potem rozpatrywane przez Radę Miasta. Projekt ten został w lipcu br. odrzucony ze względów formalnych, gdyż zawierał błędne sformułowania, np. zamiast „rada miejska w Łodzi” użyto słów „rada miasta”. Zwykle, gdy projekty uchwał zgłaszają radni, mają oni możliwość wniesienia autopoprawek korygujących takie błędy. W tym przypadku obywatele muszą raz jeszcze zebrać 6 tys. podpisów pod nowym, poprawionym, wnioskiem. Władza może się mylić,  obywatele – nie.

Władza zwykle boi się bezpośredniego zaangażowania obywateli, wykorzystując swoją przewagę lub formalizując i biurokratyzując tzw. partycypację społeczną. Jednym z formalnych kanałów, dzięki któremu lud może wpływać na decyzje władzy jest tzw. trzeci sektor. Organizacje pozarządowe zostały jednak niestety silnie uzależnione od władz lokalnych i często pełnią funkcje czysto dekoracyjne. Na przykład w Poznaniu jest grubo ponad sto organizacji wspierających osoby niepełnosprawne (ok. 10% populacji miasta), ale przez 30 lat od zbudowania centralnego ronda nie były one w stanie kategorycznie zażądać zbudowania w przejściach podziemnych pod nim podjazdów dla wózków inwalidzkich. Miasto nie miało tego w planie, więc NGO’sy miały milczeć. I milczały.
Zarzewiem fermentu mogą być niektóre rady osiedli. Są to ciała niezależne, ale też i pozbawione podmiotowości prawnej, funkcjonujące jako „samorządy pomocnicze”, choć wyłaniane w wyborach powszechnych. W Poznaniu nie są one częścią administracji miasta, a działają w nich nieopłacani społecznicy. W ciągu ostatnich 3 lat, to właśnie środowisko rad osiedli wygenerowało najbardziej spójną i druzgocącą krytykę lokalnych włodarzy. Zdarzało się, że władza przyparta do muru musiała pójść na kompromis, ale jednocześnie przygotowywano reformę jednostek pomocniczych, tak aby raz a dobrze zneutralizować ogniska zapalne.

Czy możliwe jest włączanie w samorząd pewnych form demokracji bezpośredniej? To wymaga pewnej odwagi. Jedną z największych szkód wyrządzonych przez neoliberalizm było zabicie wyobraźni. Donna Haraway, jedna z najbardziej twórczych intelektualistek, przyznała się ostatnio, iż łatwiej jej jest wyobrazić sobie koniec świata niż koniec neoliberalnego kapitalizmu. Fakt, iż nawet Haraway nie potrafi wykroczyć poza obowiązujące horyzonty, pokazuje, iż żyjemy w epoce głębokiego kryzysu intelektualnego. Jednak chociaż neoliberalizm wciąż dominuje, to nie tworzy już nowych idei. Nowe rozwiązania pojawiają się oddolnie, spontanicznie, wbrew i obok skostniałych struktur. Dlatego od nich proponujemy rozpocząć dyskusję na temat tego, co roboczo nazywamy demokracją miejską – systemu, w którym „prawo do miasta” stałoby się kluczowym elementem życia politycznego. To, z czego korzystamy dzisiaj, też musiało kiedyś być trudne do wyobrażenia. Owo „niewyobrażalne” stało się jednak rzeczywistością. Tak też może być z demokracją miejską. Nic jednak nie zrobi się samo. Dzisiejsza demokracja przedstawicielska byłaby niemożliwa bez rewolucji – francuskiej, amerykańskiej czy łódzkiej. Demokracja przyszłości nie powstanie bez rewolucji miejskiej.

Niniejszy tekst jest skrótem artykułu Lecha Merglera i Kacpra Pobłockiego „Rewolucja miejska”, który ukazał się w „Le Monde diplomatique – edycja polska”

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.