Jak chronić przyrodę w miastach
Ponad połowa Polaków mieszka w miastach, a za kilka dziesięcioleci pewne fragmenty kraju staną się wielkimi konurbacjami miejskimi. Odetnie to setki tysięcy mieszkańców od możliwości częstego kontaktu z dziką przyrodą skazując na zadowalanie się tym, co oferują same miasta. Nie jest więc obojętne, jaki kształt nadajemy zieleni miejskiej. Czy realne jest zachowanie pewnych fragmentów naturalnych ekosystemów w obrębie dużych miast? Na jak długo i jakim kosztem?
Te pytania są coraz pilniejsze, choćby dlatego, że dziś miasta przekroczyły dawne swe granice. Wchłaniają obszary dotąd niezurbanizowane, w tym podmiejskie lasy. Przyjrzyjmy się więc procesowi przekształcania naturalnego lasu w park miejski. Dostrzegamy tu w skrócie powtórzenie historycznych etapów „walki z przyrodą”. Najpierw pojawia się ekipa drwali, którzy wycinają drzew, a zwłaszcza krzewy, uznane za „nieodpowiednie”. Pozbywamy się bez żalu nawet pięknie kwitnącej i pachnącej rodzimej czeremchy, starych dziuplastych drzew, tych istnych „wieżowców mieszkalnych” dla ptaków-dziuplaków oraz innych zwierząt.
Następnie pojawiają się „grabarze życia biocenozy”. Zostaje ono w znacznym stopniu zniszczone, a przynajmniej zubożone, wraz z zaasfaltowaniem lub choćby usunięciem ściółki leśnej, użyźniającej glebę oraz będącej miejscem życia tysięcy drobnych organizmów. Po aktach destrukcji nadchodzi etap zaprowadzenia nowego ładu według życzenia „człowieka-zwycięzcy”. Sieje się jednogatunkową trawkę, pokrywa znaczny obszar twardymi nawierzchniami, ocembrowuje resztki starorzeczy, ustawia ławeczki i kosze na śmieci. Park – proteza prawdziwego lasu – jest gotów. Dalej zubażać go będą wandale.
Czy ten proces jest nieunikniony? Niestety, biorąc pod uwagę nieuchronny rozrost miast, raczej tak. Tylko drogą rozumnego kompromisu możemy na parę dziesięcioleci zachować niektóre wchłonięte przez miasto najcenniejsze zadrzewienia w stanie w miarę naturalnym. Udane przykłady można podziwiać na obrzeżach takich miast jak Sydney, Moskwa, Helsinki, Hamburg, San Francisco czy bliski nam Frankfurt nad Odrą i nasz Toruń.
Przyjrzyjmy się bliżej wybranym przykładom. W rozległych parkach peryferyjnych Moskwy drzewostan i bujna warstwa krzewów jest zachowana nawet przy samych alejkach spacerowych. Stąd nazywa się je laso-parkami. W mniejszej skali coś podobnego widzimy na uznanej za miejski „rezerwat” wyspie w nurcie Odry we Frankfurcie, gdzie tolerowane są łamiące się i powalone drzewa oraz bujne zakrzewienia, ale pomiędzy nimi przeprowadzona jest gęsta sieć schludnie utrzymanych alejek spacerowych dla licznych przechodniów. W głównym parku miejskim Hamburga istnieją całe kwartały zachowane w postaci „dzikiej”, podczas gdy w parkach Londynu są to kilkuarowe „minisanktuaria” pozostawiane w środku kwartałów, z dala od alejek.
Najradykalniejsze jest rozwiązanie zastosowane w Toruniu, gdzie położona w nurcie Wisły spora wyspa zwana Kępą Bazarową jest jak dotąd prawdziwym chronionym prawem rezerwatem przyrody. Zabezpiecza on jeden z ostatnich fragmentów bujnych nadwiślańskich lasów zalewowych zwanych łęgami topolowymi. Nie prowadzi się tu zabiegów ogrodniczych i nie ma swobodnego dostępu ludzi.
Ten ostatni przykład pozwala się zastanowić, jaka może być przyszłość takiego rezerwatu, położonego pomiędzy główną częścią miasta a jeszcze niewielką dzielnicą po drugiej stronie rzeki. Nawet jeśli się uda wybronić ten teren przed przecięciem go kolejnymi mostami, to rozrastające się miasto kiedyś uczyni go zupełnie izolowaną enklawą pośród obszaru zurbanizowanego. Utrudni to przybywanie dzikich gatunków z sąsiednich lasów, czyli podtrzymywanie lokalnych populacji. Losowe wymieranie zacznie przeważać nad tempem imigracji. Zarazem coraz silniejsze będą wpływy sąsiedniej flory i fauny miejskiej. Obecnie w tym rezerwacie drzewem dominującym piętra dolnego stał się amerykańskiego pochodzenia najeźdźca – klon jesionolistny. Już dziś nie jest to stan łęgu taki, jakim był przed pół wiekiem, w czasie mych studiów.
Wnioski są następujące. Z jednej strony powinniśmy się starać, aby na obrzeżach miast jak najdłużej istniały pozostałości cennych naturalnych ekosystemów. Potrzebne to jest i dla trwania lokalnej przyrody, i dla możliwości przeniesienia kiedyś najcenniejszych populacji na miejsca zastępcze. Ale bywa to wartościowe zdrowotnie lub dydaktycznie dla ludzi. Na dłuższą metę trwanie takich miejskich rezerwatów w stanie naturalnym jest jednak niemożliwe. W miejsce ich gatunków wrażliwych, ginących, rozprzestrzenią się bowiem gatunki wszędobylskie, w tym flora i fauna „śmietnikowa”, upodabniając przyrodniczo taki park do obszaru dzielnic mieszkaniowych. Tylko naprawdę wielkie fragmenty naturalnego krajobrazu, jak Kampinoski Park Narodowy pod Warszawą czy Wielkopolski Park Narodowy pod Poznaniem, i to tylko z wielkim trudem, dadzą się obronić przed skutkami ekspansji miast.
Trzeba trzeźwo przewidywać, że zwykle nie jest realne zachowanie wchłanianego przez miasto obszaru w stanie bliskim pierwotnemu. Nieuchronnie ulegnie on „zanieczyszczającym” wpływom rosnącego miasta. Ale równocześnie warto pamiętać, że nie istnieje konieczność usilnego przekształcania każdego wchłanianego przez miasto lasu w zubożony park o schematycznym wyglądzie. Oraz że z dala od wielkich miast są absolutnie konieczne rozległe obszary ściśle chronionej przyrody (parki narodowe).
Żyjemy w czasach, kiedy kultura i rozsądek narodów zaczyna być mierzony ich stosunkiem do rodzimej przyrody, a wyrażany w tysiącach aktów kompromisu. Kompromisu między potrzebami i przyzwyczajeniami zurbanizowanego człowieka a potrzebami przyrody. Czas, by nieuzasadnione poważną potrzebą, a kosztowne dążenia do zastępowania wszystkiego, co naturalne sztucznym porządkiem, ustąpiły miejsca umiarowi nie tylko w użyciu topora i piły, ale i na wcześniejszym etapie. Potrzebujemy bardziej wyczulonego na ochronę przyrody planowania ze strony administratorów i architektów.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.