ISSN 2657-9596

Kłopoty z Euro

Bartłomiej Kozek
06/07/2012

Kolejny raz szeroko pojęte środowiska lewicowe okazały się podzielone na dwie grupy. Gdy jedna część wymieniała koszty społeczne, związane z inwestowaniem przez samorządy w budowę stadionów, druga odparowywała oskarżeniami o wyalienowanie od sportowych potrzeb społeczeństwa.

Od lat popularną na lewicy narracją jest opowiadanie o tym, jak to większość społeczeństwa ma „naturalnie lewicowe” przekonania społeczno-polityczne i już za chwilę znajdą one swoją polityczną reprezentację w prawdziwej, ideowej formacji politycznej. Mijają lata, PO jak rządziła, tak rządzi, SLD jak nie zatonęło, tak nie tonie, a partie – depozytariusze prawdy, do której trzeba przekonać oczekujący nań lud, jak siedziały na kanapach, tak siedzą.

Proszę o wybaczenie, jeśli powyższy opis sytuacji wydaje się nadmiernie pesymistyczny. Sęk w tym, że dla osoby o progresywnej samoidentyfikacji politycznej powodów do uśmiechu zbyt wiele nie ma. Czasem pozostaje po raz nie wiadomo który przeżywać zdumienie, że oto wielkim problemem staje się przyjęcie konwencji o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet, albo że jeden z uważanych za postępowych ministrów chciałby zadyskutować na śmierć kwestię związków partnerskich. Zdumienie z powodu wydłużania wieku przejścia na emeryturę albo na brak przeciwdziałania zamykaniu szkół przez samorządy właściwie wydaje się daremne, jako że dominująca w rządzie partia nigdy nie słynęła z przywiązania do haseł sprawiedliwości społecznej. O ekologii lepiej już nie wspominać, bo klimat dla tejże staje się wraz z rządowymi planami jądrowymi i łupkowymi podobny do klimatu, jaki Prawo i Sprawiedliwość roztaczało w okresie swoich rządów wokół społeczności LGBT.

Niech jedzą piłki!

Wydawać by się mogło, że słabych punktów koalicji PO-PSL jest tyle, że celna krytyka nie powinna sprawiać trudności. Mimo to partia Donalda Tuska utrzymuje wysokie notowania – trzyma się trochę strachem przed PiS, trochę siłą inercji, trochę też brakiem alternatywy. Wygląda też na to, że mistrzostwa Europy w piłce nożnej, choć nie dały ekipie rządzącej wielkiego kopa, jeśli o popularność chodzi, wyciszyły na chwilę część politycznych problemów. Co jednak widoczne, Euro 2012 w momencie startu praktycznie odebrało przestrzeń wszelkiej krytyce, dotyczącej jego kosztów czy też przywilejów otrzymanych przez UEFA. Warto odnotować całkiem sporą manifestację inicjatywy „Chleba zamiast igrzysk”, na którą przyszło bądź przyjechało do Poznania przeszło tysiąc osób, poza tym wydarzeniem bardziej swobodna debata na temat zysków i strat tej imprezy toczyła się z dala od głównego nurtu.

Nie oznacza to, że dyskusje te nie były ciekawe. Z pewnością obnażyły jednak jedno – kolejny raz szeroko pojęte środowiska lewicowe okazały się podzielone na dwie, co gorsza dość wrogo do siebie nastawione grupy. Gdy jedna część starannie wymieniała koszty społeczne, związane z inwestowaniem przez samorządy w budowę stadionów i związane z nimi cięcia w wydatkach socjalnych, druga odparowywała oskarżeniami o wyalienowanie od sportowych potrzeb społeczeństwa, niedostrzeganie modernizacji kraju przy okazji imprezy oraz faktu, że nawet i bez Euro samorządy z chęcią wydałyby pieniądze na cokolwiek innego, byle tylko nie na szkoły czy szpitale. Powszechnie wiadomym faktem jest to, że pomnik i fontanna mają dla włodarzy większości miast i wsi większą wartość niż dziecko i osoba chora.

W sporze tym „EUROentuzjaści” momentami zapominali o kilku faktach. Dla przykładu – spora część infrastruktury drogowej czy renowacji na kolei, powstałych w dużej mierze za pieniądze z Unii Europejskiej, i tak była zaplanowana do wykonania w tym okresie. Sugerowanie, że to Euro stoi za „cywilizacyjnym skokiem” tak naprawdę obnaża słabość państwa, które nie potrafi już nawet wpisać własnych inwestycji drogowo-kolejowych w narrację poprawy jakości życia płacących podatki i korzystających z niej obywatelek i obywateli. Inwestycje projektuje się dziś po to, „by się pokazać”. Postawa taka pozwala na legitymizowanie takich kuriozów, jak wydanie pieniędzy wpierw na stadion Legii z pieniędzy stołecznego samorządu, a następnie – już ze skarbca ogólnopolskiego – na Stadion Narodowy. Co ciekawe, między tymi dwiema transakcjami miasto zdecydowało się sprzedać stołeczną infrastrukturę ciepłowniczą, a jego dzielnice coraz bardziej ochoczo biorą się za prywatyzację szkolnych stołówek – wszystko rzecz jasna w imię „racjonalizacji kosztów”. Racjonalizacji, która w praktyce oznacza już teraz podwyżkę cen ciepła o 7%, a na Woli – podwyżkę cen obiadów szkolnych o 30%.

Serce nie sługa lewicy

Być może 57% Polek i Polaków – jak wskazują badania – ma piłkę nożną w głębokim poważaniu, jednak pozostała grupa nadal stanowi olbrzymi kawałek społeczeństwa, którego potrzeby w tym zakresie trudno tak łatwo schować w szufladzie „drogich, niepotrzebnych nikomu igrzysk”. Można zżymać się na całą ich irracjonalność, co przynajmniej części lubującej się w oświeceniowej wierze w człowieczą racjonalność lewicy może wydać się sensowną linią ataku. Tymczasem praktycznie z dnia na dzień, wraz ze zbliżaniem się dnia otwarcia piłkarskiej imprezy, społeczny słuch na argumenty, odwołujące się do kosztów społecznych i ekonomicznych, stępił się niemal do zera. Nie dlatego, że argumenty „EUROsceptyków” okazały się nietrafne – po prostu górę wzięły emocje. Tak, te same, straszliwe dla niektórych emocje, które niegdyś wyprowadzały ludzi na ulice przy okazji śmierci Jana Pawła II czy też katastrofy w Smoleńsku i które z nami były, są i będą.

Nie da się tłumów kibiców (i – mniejszych, ale jednak – kibicek) sprowadzić do zamieszek między Polakami a Rosjanami przed meczami ich drużyn narodowych. Wystarczy porównać ilość zatrzymanych do ilości osób mieszczących się na Stadionie Narodowym. Proporcje mniejsze niż 1 do 100, co w sytuacji, gdy tak popularny po lewej stronie stał się slogan „jesteśmy 99%”, powinien dać do myślenia. Podobnież, skoro lewica potrafi zdekonstruować już źródło popularności bloga Kasi Tusk czy mięsnego jeża trudno uwierzyć, by nie była w stanie wpisać emocji piłkarskich nie tylko w perspektywę igrzysk i lęku przed społeczeństwem masowym, ale też rytuałów integrujących społeczność, jak również faktu, że dla sporej grupy ludzi jest ono swego rodzaju sacrum. Sacrum, które jak każde inne z przestrzeni tego, co wspólne, bywa utowarawiane i traktowane jako źródło zysku dla tego czy innego sponsora.

Nie trzeba było nawet wychodzić na ulice, by zobaczyć niemałe grono zainteresowanych „piłkoszałem”. Deklarujący niezainteresowanie imprezą komentatorzy życia publicznego na Twitterze z dnia na dzień przekwalifikowali się na komentatorów sportowych. Flagi bliskich sercu państw pojawiały się na profilach wielu moich zielonych znajomych z Europy, których o jakiekolwiek „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne” podejrzewać nie sposób. Emocje oczywiście opadną, miasta zaś zostaną z zadłużeniem, które – jak znać życie – poszukiwać będą w dalszych cięciach i prywatyzacjach. I znów – inicjatywa „Chleba zamiast igrzysk” zrobiła wiele, by pokazać, że nie jest przeciwko sportowi jako takiemu. Czegoś jednak mogło zabraknąć – może lepszego timingu? Mniej wykluczającego przekazu w rodzaju „najpierw chleb, potem igrzyska”?

Nie samym chlebem żyje człowiek…

Powyższe przemyślenia pozostają na wysokim stopniu ogólności. Nie aspiruję do dawania gotowych pomysłów, ich bezdyskusyjne przyjmowanie nie pchnęłoby zresztą ważnych spraw do przodu. Mam jednak trudne do wyrażenia uczucie dotyczące społecznego komunikowania poważnego problemu, jakim jest zaciskanie pasa w imię trwającej miesiąc imprezy, równie trudne do wytłumaczenia, jak ogarniający nawet sporą część sceptyków „piłkoszał”. Mam jednak przekonanie – a zarówno momentami napastliwe głosy krytyczne, jak i bardziej zniuansowane podejścia tylko mnie w nim utwierdzają – że środowiska progresywne w Polsce mają kilka nieprzegadanych ze sobą spraw. Nie chodzi tu już o znane od lat konflikty, na przykład na tle oceny konfliktu izraelsko-palestyńskiego, ale o sprawy realnie kształtujące opinię społeczną w Polsce.

Jedną z takich spraw jest sport. Jego masowość postrzegana jest zarówno jako zaleta (np. zainteresowanie piłką nożną w środowiskach robotniczych), jak i wada (replikowanie uprzedzeń genderowych, komercjalizacja). Tymczasem warto – jak zrobił to Łukasz Moll – spojrzeć na problem z perspektywy promowanej przez Michała Boniego koncepcji „rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego”. Nie wszystkie kluby i dyscypliny sportowe otrzymują jednakową uwagę ze strony władz – by to zauważyć, nie trzeba nawet wyjeżdżać z Warszawy. Dość wspomnieć brak wsparcia władz stolicy dla lekkoatletycznego stadionu Skry, położonego przy Polu Mokotowskim. Problem „rozwiązano” przy okazji przyjmowania planu zagospodarowania przestrzennego terenu, wykluczającego pożądane przez skłonnego wesprzeć klub inwestora wieżowce. Ani większego dofinansowania, ani prób poszukania nowego inwestora Warszawa nie zdecydowała się podjąć. Problemy ma też inny klub sportowy w mieście – Gwardia, która ze względu na słaby stan techniczny zmuszona została do zamknięcia hali sportowej. Takich przykładów – z przedwczesnym zamykaniem orlików z powodu braku funduszy na prowadzenie większej ilości działań sportowych włącznie – można by znaleźć jeszcze wiele.

Jasne, że czym innym jest budowa Stadionu Narodowego, czym innym zaś dbałość o dostępność dużej liczby różnorodnych obiektów sportowych. Przekaz ten niestety gubi się do tego stopnia, że kończy się na wzajemnym zdumieniu części „EUROentuzjastów” i „EUROsceptyków”. Jedni dziwią się drugim, jak potrafią pogodzić w sobie chęć kibicowania ze zwracaniem uwagi na koszty imprezy, drudzy dziwią się tym pierwszym, że są w stanie cieszyć się z facetów kopiących piłkę, zamiast skupić się na lekturze książek o wszelkich krzywdach tego świata. O kobietach-kibickach, walczących z zamykaniem szkolnych stołówek lepiej już nic nie mówić.

Kłopotliwe proporcje

Być może jest tak ze wszystkimi sytuacjami, kiedy mamy do czynienia z zachowaniami większości, albo przynajmniej sporej grupy społecznej. Prowadzi to do przyjmujących kuriozalne rozmiary polaryzacji między grupami, które bardzo roboczo, z braku lepszych określeń, nazwałbym „obozem zdrowego rozsądku” i „obrońcami/obrończyniami mniejszości”. Kiedy więc jakaś grupa mniejszościowa albo jako mniejszość traktowana stanowi większość w gronie jakiegoś problemu społecznego (np. kobiety w obrębie osób doświadczających przemocy domowej), usłyszeć możemy, że przemoc to problem uniwersalny i że stawiając sprawę w ten sposób, zapominamy o mężczyznach, będących ofiarami przemocy. Tak jakby troska o jedną grupę wykluczała troskę o inne.

„Argument z większości” przestaje działać, gdy mówimy o zjawiskach takich jak wiara albo przywiązanie do kraju. Gotowi jesteśmy cierpieć z powodu procesji Bożego Ciała i jednocześnie walczyć o obecność tęczowych flag w przestrzeni publicznej, rzecz jasna pod hasłami poszanowania dla różnorodności. Tymczasem różnorodność to właśnie i procesje Bożego Ciała (dla piszącego ten tekst przyszłego – daj Boże – luteranina kompletnie niezrozumiałe) i Parady Równości. Mogą sprawiać dyskomfort tej czy innej grupie, ale godzimy się na nie w imię prawa do wypowiedzi i poczucia, że i my będziemy mogli przez chwilę zobaczyć, że przestrzeń publiczna należy także i do nas. Także – ale nie tylko.

Polaryzacja wokół „trudnych tematów” widoczna jest na przykładzie religijności. Między „religią jako opium dla ludu” a niemal kompletnym przymykaniem oczu na destrukcyjne powiązania „między panem, wójtem a plebanem” jest bardzo dużo przestrzeni, która często pozostaje niewykorzystana. Przewodnicząca kanadyjskich Zielonych Elizabeth May pragnie zostać pastorką i nie przeszkadza jej to ani w walce o prawo kobiet do wyboru, ani w bojach o świeckość państwa. „Nasze myśli i modlitwy są z ofiarami” – to standardowa formuła, używana przy okazji różnego rodzaju katastrof przez Zielonych z Australii. Badania brytyjskiego Demosu wskazały, że osoby wierzące w tym kraju mają bardziej lewicowe poglądy polityczne, chętniej udzielają się społecznie i są bardziej wyczulone na nierówności społeczne oraz zanieczyszczenie środowiska. Tak, wiem, polska przeszłość, katolicyzm zamiast protestantyzmu, tradycja państwowości i jej braku inna niż anglosaska i mnóstwo innych czynników sprawiają, że aż tak różowo nad Wisłą nie jest. Odrzucanie perspektywy potencjalnej progresywności przynajmniej części osób wierzących byłoby jednak takim samym wylewaniem dziecka z kąpielą, co przymykanie oka na kościelne przywileje małe i duże. Dla doraźnego sojuszu w walce o przedszkola albo wyższe zasiłki rodzinne nie trzeba wyzbywać się poglądów na aborcję, eutanazję czy związki partnerskie – wystarczy czasem starać się kontrolować, do kogo kieruje się jaki przekaz.

Podobnie zresztą z patriotyzmem. Odmawiam opowiedzenia się po stronie przekonania o tym, że nasze wielowiekowe cierpienia i mesjanistyczne inklinacje mogą w czymś ubogacić Europę, nie zgadzam się też jednak z przekonaniem, że pomimo najróżniejszych historycznych procesów nic nie łączy mnie z ludźmi, z którymi dzielę np. wspólny język. Nawet jeśli naród jest wspólnotą wyobrażoną, jak sugeruje chociażby Benedict Anderson, nawet jeśli miałby być wynalazkiem XIX w., to jednak nie da się tego dziedzictwa przekreślić prostym stwierdzeniem, że narodów nie ma i że teraz wszyscy powinniśmy się ogłosić obywatel/k/ami świata. Tak jakby poczucie zakorzenienia w mniejszej czy większej wspólnocie lokalnej, regionalnej czy narodowej wykluczało poczucie zakorzenienia we wspólnocie europejskiej czy globalnej. Tak jakby od machania flagą dzielił nas już tylko krok od zamykania Żydów w gettach. Tak jakby polskość nie mogła uznawać śląskości, a jedna i druga tożsamość nie mogły się ze sobą mieszać i zazębiać.

Oddanie narodu (i państwa) narodowcom kończy się dominacją wizji świata, w której na różnorodność nie ma miejsca, a różnica – zamiast dialogu – kończy się wykluczeniem. Widać to na przykładzie stadionowych pseudokibiców, zawłaszczających przestrzeń kibicowania dla siebie, widać to też w historii, pozostającej nadal historią głównie polskiej i w późniejszym okresie jednorodnie katolickiej szlachty, w której mniejszości narodowe, inne wyznania i klasy społeczne pojawiają się na marginesie. Próby zmiany tego stanu rzeczy, jak chociażby niedawno wydana książka Jana Sowy „Fantomowe ciało króla”, są warte pochwały, jednak jest ich zdecydowanie za mało. Można by czasem odnieść wrażenie, że gdyby nie środowisko „Nowego Obywatela” i seria historyczna Wydawnictwa Krytyki Politycznej wiedza o klasowych bojach we Francji, Anglii czy w USA byłaby w Polsce większa niż o rabacji galicyjskiej czy o zrywie 1905 r. Nawet tu zresztą widać odmienne interpretacje przeszłości, np. pierwsze wydarzenie wpisywane jest bądź to w „zdradę polskich interesów” przez przekupionych przez Austrię chłopów, bądź jako zryw świadomej swej nędzy klasy społecznej. Tak jakbyśmy mieli mało problemów z interpretacją Euro 2012…

Hierarchie wartości, hierarchie ważności

Mistrzostwa Europy w piłce nożnej się skończyły, jednak problemy związane ze sportem, podejściem do religii i wspólnoty narodowej pozostaną. Nie trzeba będzie czekać do kolejnej wielkiej imprezy, by wybuchły kolejne, analogiczne spory na lewicy – większość z nich trwa już od lat. Być może największym ich źródłem jest pragnienie uniwersalności – przekonanie, że „kiedyś było lepiej” i wystarczy wrócić do „starych, dobrych wartości”, by problemy znikły. Sęk w tym, że ani związki partnerskie czy prawo do aborcji nie przestaną być tematami politycznymi, ani też, mimo rugowania z mediów, nie przestaną nimi być bieda i nierówności społeczne.

Różne wrażliwości i punkty ciężkości preferowane przez poszczególne środowiska nie znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bardzo możliwe, że w zalążkowej formie odzwierciedlają one fakt istnienia w większości krajów Europy Zachodniej 2-3 lewicowych partii politycznych, różniących się przekazem i strukturą elektoratu. Może więc zamiast wzajemnie przekonywać się do tego, czy lepiej „zejść do ludu”, czy próbować przekonać klasę średnią ze strzeżonych osiedli lepiej byłoby się spotkać przy okrągłym stole (chyba że i ten mebel okazałby się nazbyt kontrowersyjny, wtedy stół może być kwadratowy), sprawdzić, jak duży jest najmniejszy wspólny mianownik i spróbować tak opracować przekaz mówienia o wspólnych sprawach, by trafiał on do możliwie szerokiej grupy ludzi? Nie chodzi tu o tworzenie sztucznej jedności – ale też sprawom, o które walczymy, wzajemne skonfliktowanie raczej nie służy. Da się? Nie wiem, i im dłużej zdarza mi się obserwować polskie lewicowe piekiełko, tym bardziej śmiem wątpić, ale nie obraziłbym się, gdyby ktosia/ktoś potrafił mnie przekonać.

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.