Zerkanie w dół mapy
Czy jedyną drogą dla zielonej polityki jest ścieżka zrównoważonego rozwoju? Czy jedynym źródłem nadziei są technologiczne odkrycia z Europy, Japonii bądź USA? Niekoniecznie.
Zbliża się 20. rocznica konferencji w Rio de Janeiro. W 1992 r. to właśnie tam, na Szczycie Ziemi, przyjęto szereg rezolucji, które spopularyzowały idee ochrony bioróżnorodności, przechodzenia gospodarki światowej na odnawialne źródła energii, wspierania transportu zbiorowego i ochrony prawa do rozwoju przysługującego ludom tubylczym oraz krajom globalnego Południa. Wydawało się wówczas, że wyzwolona została energia do systemowych zmian w kierunku zrównoważonego rozwoju. Świadczyć o tym miały takie zjawiska, jak zmniejszenie się zanieczyszczeń ekologicznych w krajach dawnego bloku wschodniego czy też podpisanie protokołu z Kioto, zobowiązującego państwa, które go ratyfikowały, do redukcji emisji gazów cieplarnianych. Po 20 latach obraz sytuacji jest zupełnie inny. Fiasko szczytu klimatycznego w Kopenhadze i wybuchu globalnego kryzysu ekonomicznego okazało się, że ochrona środowiska może zniknąć z czołówek gazet i telewizyjnych dzienników – i to pomimo faktu, że groźne skutki zmian klimatu zaczynają być coraz bardziej odczuwalne, choćby w formie anomalii pogody.
Na rozdrożu idei
W odpowiedzi na spadek zainteresowania ekologią, nawet w do tej pory najbardziej zaawansowanych pod tym względem krajach Europy Zachodniej, pojawiły się trzy pomysły na jego ożywienie. Pierwszym jest idea Zielonego Nowego Ładu. Chodzi o publiczne inwestycje w energetykę odnawialną, transport zbiorowy, energooszczędne budownictwo oraz politykę społeczną i usługi publiczne, mające wydobyć pogrążone w marazmie gospodarki z dołka i przestawić na tory zrównoważonego rozwoju. Jej rozmaite interpretacje, promowane przez Europejską Partię Zielonych podczas eurowyborów w 2009 r., pomogły Zielonym w odniesieniu wyborczych sukcesów tak na szczeblu unijnym, jak i w poszczególnych krajach. Przyczyniły się także do zwiększenia wiarygodności Zielonych jako partii posiadających nie tylko całościowy program ekologiczny, ale także ekonomiczny i społeczny.
Na antypodach tej idei pojawiły się głosy, wyrażające przekonanie o fiasku dotychczasowej formy działania ruchów ekologicznych i ich postulatów. Co ciekawe, najwięcej tego typu głosów zaczęło pojawiać się po katastrofie w japońskiej Fukushimie. Znany publicysta ekologiczny George Monbiot ogłosił po niej… renesans energetyki jądrowej. Jej używanie popierają także zwolennicy „hipotezy Gai” Jamesa Lovelocka, którego zdaniem nasza planeta funkcjonuje niczym żyjący organizm. Twierdzi on, że dotychczasowa działalność człowieka doprowadziła do destabilizacji planetarnej równowagi, a konieczność powrotu do niej równowagi narzuca daleko idące ingerencje w funkcjonowanie globalnego ekosystemu, z geoinżynierią włącznie. Nieco inną taktykę ataku na ekologiczny główny nurt zaprezentował niedawno Mark Lynas w brytyjskim „Guardianie:. Skrytykował nie tylko pryncypialny sprzeciw wobec energetyki jądrowej, ale także związany w nim, przynajmniej jego zdaniem, lewicowy sprzeciw wobec kapitalizmu i wzrostu gospodarczego. Wystapienia tak Monbiota, jak i Lynasa, były obiektem szerokiej debaty w anglojęzycznej prasie.
Trzeci wątek ideowy, który zyskał szerszą popularność wskutek kryzysu, związany jest z przekonaniem o niemożliwości pogodzenia wzrostu gospodarczego ze zdolnością ekosystemów do regeneracji. Nurt ten wspierany jest przez m.in. przez brytyjską Fundację Nowej Ekonomii, która w swoich publikacjach dowodzi, że należy zradykalizować dotychczasową krytykę opierania mierzenia rozwoju za pomocą PKB. Technologiczne udoskonalenia procesów produkcji i konsumpcji nie są już w stanie, jak twierdzi NEF i cały ruch „ekonomii stanu stacjonarnego” (steady-state economy), zapewnić redukcji emisji gazów cieplarnianych czy zapobiec degradacji globalnej bioróżnorodności. Lokalne waluty i systemy bankowe, przeniesienie większej ilości czynności, takich jak gotowanie czy naprawa mebli i AGD z gospodarki towarowo-pieniężnej do nieformalnej to tylko niektóre z szeregu postulatów. Chodzi o to, by sprowadzić konsumpcję w krajach rozwiniętych do poziomu akceptowalnego przez przyrodę, gwarantującego jednocześnie praw globalnego Południa i ubogich na Północy do lepszych warunków życiowych. Jeszcze dalej idą zwolenniczki i zwolennicy „de-growth” – „zwoju gospodarczego”, uważający wręcz, że już dziś działalność gospodarcza człowieka zaszła tak daleko, że konieczne jest jej wyhamowanie do poziomu możliwego do utrzymania przez globalny ekosystem.
Latynoamerykańska alternatywa
W ten ostatni nurt wpisują się dwie najnowsze publikacje niemieckiej Fundacji im. Heinricha Bölla, wydane w celu zapoczątkowania debaty przed dwudziestoleciem Szczytu Ziemi w Rio. Do tej pory fundacja ta skupiała się na propagowaniu koncepcji Zielonego Nowego Ładu. Tymczasem Infrastruktury mentalne Haralda Welzera z socjologiczno-kulturoznawczego punktu widzenia rozprawiają się z naszym przywiązaniem do idei wzrostu gospodarczego. Utożsamienie wzrostu z postępem – być może zasadne w realiach XIX-wiecznej rewolucji przemysłowej, napędzanej paliwami kopalnymi – przestało być zasadne w świecie, w którym na własnej skórze przekonujemy się o jego ekologicznych ograniczeniach. Drugą, dostępną po angielsku publikacją z tej serii jest Buen Vivir Thomasa Fatheuera, byłego szefa placówki fundacji w Rio de Janeiro. Pod lupę bierze on kraje, które do tej pory nie były uważane za wzór do naśladowania – Boliwię oraz Ekwador. Ich lewicowi prezydenci rozpoczęli eksperymenty ustrojowe, wykraczające poza prostą kontynuację haseł „starej lewicy”. Autor sprawdza, przed jakimi wyzwaniami stoją kraje, które muszą odnaleźć kruchą równowagę między rozwojem a poszanowaniem środowiska.
Buen Vivir zarysowuje panoramę sytuacji w Ameryce Łacińskiej, która w ostatnich latach stała się obiektem zainteresowania progresywnych polityczek i polityków. Ci bardziej radykalni fascynują się twardą polityką Hugo Cháveza, realizującego program „socjalizmu XXI wieku”. Inni, którym bliżej do klasycznej socjaldemokracji, wolą fascynować się programami socjalnymi Luli da Silvy, które miliony Brazylijek i Brazylijczyków wyciągnęły z biedy, a kolejne wprowadziły do klasy średniej. Jak jednak zauważa Fatheuer, oba te modele opierają się w dużej mierze na czerpaniu dochodów z osiągających wysokie ceny surowców naturalnych. Oznacza to zagrożenie dla środowiska, wynikające chociażby z wydobywania ropy naftowej oraz karczowania lasów Amazonii na monokultury soi, z której później wytwarza się biopaliwa. Niewątpliwie zaszedł tu postęp, jeśli chodzi o redystrybucję dochodów z działalności ekonomicznej między poszczególnymi warstwami społeczeństwa. W przypadku Brazylii ważnym osiągnięciem jest też uwolnienie się od zadłużenia zagranicznego. Nadal jednak trudno mówić o tym, by były to ścieżki rozwojowe możliwe do pogodzenia z wytrzymałością globalnego ekosystemu.
Tu właśnie pojawia się miejsce dla doświadczeń Boliwii i Ekwadoru. Polityka wewnętrzna tych krajów znajduje się gdzieś pośrodku między budową „socjalizmu XXI wieku” a reformatorskimi pomysłami brazylijskiej Partii Pracujących. W obu tych krajach dostrzec można zjawisko znane praktycznie z każdego kraju Ameryki Łacińskiej: przewagę władzy prezydenckiej nad parlamentarną. Głowa państwa, także dla środowisk emancypacyjnych, staje się symbolem prowadzonej przez nie polityki, kimś w rodzaju lewicowego „ojca” (rzadziej „matki”) narodu. Jak zauważa Fatheuer, w obu krajach aktualni prezydenci (Rafael Correa w Ekwadorze i Evo Morales w Boliwii) doszli do władzy dzięki politycznej emancypacji rdzennej, indiańskiej ludności. Szczególnie istotną rolę odegrała ona w Boliwii, w której przyjęła formę bardzo prężnego ruchu społecznego, potrafiącego nawet wymusić na swoim prezydencie rezygnację z niepopularnych społecznie posunięć, takich jak podwyżka cen benzyny.
Wraz ze wzrostem znaczenia ludności indiańskiej w nowych konstytucjach tych krajów (przyjętych w latach 2006-2008), które mają zerwać z ich postkolonialnym dziedzictwem, pojawiać się zaczęły nowe koncepcje ustrojowe o potencjalnie przełomowym znaczeniu. Na obu dokumentach wpływ odcisnęła koncepcja „Buen Vivir” – dobrego życia, która w Ekwadorze przyjęła wręcz formę osobnego rozdziału w ustawie zasadniczej. Jej realizację uznaje się za centralny obowiązek państwa wobec obywatelek i obywateli, a w jej zakres wpisuje między innymi prawo do odpowiedniego wyżywienia, dostępu do wody, opieki zdrowotnej i edukacji. „Buen Vivir” kwestionuje tradycyjne koncepcje rozwoju, uznając za podstawę prawo jednostek i wspólnot do pełnej kontroli nad warunkami swojego życia. Doprowadziło to na przykład do rezygnacji z eksploatacji złóż ropy naftowej na terenach przyrodniczo cennych, zamieszkanych przez ludność autochtoniczną. Dochody międzynarodowych koncernów (i być może także państwa) nie przeważyły tym razem nad prawem do zachowania lokalnej kultury i życia na zajmowanych od wieków terenach.
W polityce Boliwii, poza koncepcją „dobrego życia”, wielką rolę odgrywa pojęcie „Pachamamy” („Matka Ziemia” w języku keczua). Przyznaje ono naturze prawa, przyjęte w uchwalonym w 2010 Prawie ochrony Ziemi. Przewiduje ono powołanie specjalnego urzędu państwowego, mającego zając się ochroną praw przyrody i jej prawa do regeneracji po działaniach człowieka. Jest to szczególnie ważne w obliczu faktu, że przywiązanie do tradycyjnego modelu rozwojowego (priorytet dla industrializacji i wydobycia surowców naturalnych) zostało wprowadzone do nowej konstytucji tego kraju. Jako że upaństwowienie wydobycia zasobów naturalnych dało istotny bodziec do rozwoju ekonomicznego kraju i redystrybucji bogactwa (dość wspomnieć, że dzięki temu procesowi budżet Boliwii uległ w latach 2005-2008 potrojeniu) prawne instrumenty gwarantujace wzajemną kontrolę i równoważenie interesów ekologicznych, społecznych i ekonomicznych są równie potrzebne, jak trójpodział władzy.
Słowa mają konsekwencje
Można by powiedzieć, znając chociażby polską praktykę, że wprowadzenie jakichś zobowiązań czy ogólnikowych haseł do konstytucji nie ma większego znaczenia dla funkcjonowania gospodarki, społeczeństwa i władz publicznych. Byłoby to jednak pochopne. Wystarczy przypomnieć rolę ewolucji prawnego statusu korporacji w amerykańskim systemie legislacyjnym. Jak wskazał Ted Nace w książce Gangi Ameryki, 200 lat temu nikt nie spodziewał się, że inicjatywy, tworzone na określony czas w celu określonego przedsięwzięcia (na przykład budowy mostu albo linii kolejowej), w wyniku przyznania im osobowości prawnej, zmienią się w imponujące pod względem wielkości i posiadanych wpływów podmioty gospodarcze, obracające funduszami większymi niż niejedno państwo. Analogicznie może być z przyznaniem praw przyrodzie. Na przykład nowe zapisy w niemieckiej ustawie zasadniczej, uwzględniające prawa zwierząt, były przytaczane przez niemieckich Zielonych w debacie na temat ustawowego zakazu chowu klatkowego drobiu.
W polskiej konstytucji mamy zapis o ochronie środowiska zgodnie z zasadą zrównoważonego rozwoju, w praktyce ignorowany jednak przez kolejne rządy. Być może czas zatem zerknąć na południe mapy i sprawdzić, czy przy okazji planowanych nowelizacji ustawy zasadniczej (chociażby dostosowujących ją do wprowadzenia euro czy też dookreślających kwestię podziału władz między szefem rządu a prezydentem) społeczne ruchy ekologiczne nie powinny zaproponować bardziej solidnych zapisów, chroniących ludzi i środowisko przed bezmyślną eksploatacją ograniczonych zasobów naturalnych w imię wąsko rozumianego wzrostu gospodarczego. Jak pokazują zmiany klimatu, przemysłowy chów zwierząt czy konflikty o przestrzeń w miastach, gra toczy się o wysoką stawkę.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.