ISSN 2657-9596
Fot. Kuba Gołębiewski

Gadając z Bibim o rzece

Jakub Gołębiewski , Izabela Zygmunt
09/08/2018
W latach 90. mieszkańcom regionu Loary we Francji udało się powstrzymać plany budowy zapory na rzece i uzyskać poparcie rządu dla ich własnego pomysłu na rozwój regionalny: eksploatację środowiska miała zastąpić ochrona przyrody, a betonowe inwestycje – ekoturystyka. O tym, co z tego wynikło, rozmawiamy z Bibim, szkutnikiem znad Loary.

Jest niedziela, 15 sierpnia 2017 r. W Toruniu, gdzie zaczął się właśnie ostatni dzień Festiwalu Wisły, jest ciepło i słonecznie. Schodzimy w dół betonowego bulwaru, do krawędzi wody, gdzie przycumowane są tuziny drewnianych flisackich łodzi przybyłych na festiwal. Po nabrzeżnych kamieniach wchodzimy na tratwę z bali należącą do flisaków z Ulanowa, żeby z niej dostać się do łodzi. Bibi czeka na nas na piaszczystej łasze pośrodku rzeki. Festiwalową scenę i jarmark na bulwarach widać stamtąd dobrze, ale ich nie słychać – na łasze jest cicho i spokojnie, tylko woda chlupie o łagodny piaszczysty brzeg, przy którym, brodząc po kolana, kilkoro flisackich dzieci bawi się patykami.

Na zdjęciu: Jean-Marc Benoit i Kuba Gołębiewski

Bibi, oficjalnie Jean-Marc Benoit, jest szkutnikiem znad Loary. Do Torunia z Nevers we Francji przypłynął rzekami i kanałami, pokonując swoją drewnianą łodzią grubo ponad półtora tysiąca kilometrów – dokładnie tak, jak obiecał to rok wcześniej organizatorom Roku Rzeki Wisły. Podróż trwała 25 dni. Kiedy dopływamy do łachy, Bibi właśnie kończy usuwanie drobnej awarii silnika.

Zaczynamy od dziejów żeglugi na Loarze. Bibi mówi, że po rzekach we Francji żeglowało się od zawsze. Statki handlowe kursowały po Rodanie i Loarze od czasów rzymskich, wożąc między innymi wino, które trafiało do Brytanii. Żeglowano, nie przekształcając rzek, tylko budując odpowiednie łodzie.

– We Francji, mówi Bibi, odkryto niedawno łódź handlową z czasów rzymskich, a w Polsce kilka lat temu odkopano szkutę wiślaną, i to jest dokładnie taka sama łódź, ta sama konstrukcja i ta sama symbolika!

W pierwszej chwili nie wierzę, ale licząca sobie 2 tys. lat łódź wydobyta z Rodanu w Arles rzeczywiście ma płaskie dno, wręgi, belkę sterową i kształt bardzo przypominające drewniane łodzie wiślane. Być może oznacza to, że optymalną konstrukcję rzecznej łodzi znano w Europie od starożytności i nie zmieniła się ona aż do czasu, gdy rzeki straciły na znaczeniu jako szlaki handlowe. A może szkutnicy starający się dobrze rozumieć rzekę po prostu wszędzie dochodzą do podobnych rozwiązań?

Pojawienie się kolei ok. 1850 roku zapoczątkowało schyłek żeglugi na Loarze. Przewożenie towarów pociągami bardzo szybko okazało się tańsze, szybsze i wygodniejsze od transportowania ich rzekami. Po pierwszej wojnie światowej na Loarze pozostał już tylko handel lokalny i rybacy, tak jak ojciec Bibiego zaopatrujący lokalne restauracje w świeże ryby.

Przewaga kolei była tak ewidentna, że na pomysł „przywracania żeglowności” Loary i regulowania jej koryta na potrzeby wielkogabarytowego transportu nikt nie wpadł, ale zagrożenie dla rzeki nadeszło z innej strony. W roku 1971 pojawił się pomysł przegrodzenia jej tamą (trzecią, na Loarze istniały już dwie starsze zapory) i zbudowania elektrowni wodnej. Po wielkiej powodzi w 1980 r. budowę zapory zaczęto uzasadniać względami ochrony przeciwpowodziowej, twierdząc, że utworzony przez nią zbiornik ochroni ludzi przed wielką wodą i zapobiegnie letnim niżówkom. Realizacja projektu oficjalnie rozpoczęła się w lutym 1986 r., mimo że budowa tamy oznaczała wyrok dla okolicznych malowniczych wąwozów i zabytkowej wsi oraz drastyczne zmiany w całym ekosystemie rzeki poniżej zbiornika.

Na drodze tych planów stanęła jednak Christine Jean, biolożka i aktywistka ekologiczna z Nantes. „Madame Loara”, jak później nazwała ją francuska prasa, namówiła małe lokalne organizacje przyrodnicze z regionu do połączenia sił. Tak powstał ruch S.O.S. Loire Vivante, który za cel postawił sobie zapobieżenie budowie tamy. Ruch wsparły organizacja WWF i francuska federacja organizacji ekologicznych FFSPN.

W 1988 r. Przedstawiciele S.O.S. Loire Vivante złożyli wniosek o przeprowadzenie oceny oddziaływania zapory na środowisko. W tym samym roku rozpoczęła się „okupacja” miejsca planowanej budowy, gdzie aktywiści założyli stały obóz. Trzy lata później, po licznych demonstracjach, wymianach pism, konferencjach, protestach i po ogólnonarodowej mobilizacji, w ramach której w obronie Loary zebrano ponad 100 tys. podpisów, a także po podpaleniu obozu przez nieznanych sprawców, rząd francuski oficjalnie porzucił projekt zapory Serre de la Fare. Rok później Christine Jean uhonorowano prestiżową nagrodą Goldman Prize.

Jej organizacja nie spoczęła jednak na laurach i przez kolejne lata walczyła o trwałe zabezpieczenie dziedzictwa przyrodniczego Loary. Udało się to w 1994 r., kiedy rząd ogłosił plan rozwoju dla regionu, stawiający na pierwszym miejscu ochronę jego walorów przyrodniczych. Przy okazji okazało się, że jednak istnieją inne niż zapora sposoby zabezpieczenia się przed powodziami: nad Loarą zrobiono rzecz najbardziej oczywistą, czyli radykalnie ograniczono zabudowywanie terenów zalewowych. Sprawa tamy Serre de la Fare była definitywnie zamknięta, co najwyraźniej nie wszystkim przypadło do gustu, bo w tym samym roku działający jeszcze obóz obrońców Loary został podpalony po raz drugi. Niemniej, rzeka była już bezpieczna.

Płynąc do Bibiego na łachę spodziewaliśmy się zatem usłyszeć pokrzepiającą historię o uratowanej rzece i ludziach, którzy dziś spokojnie i dostatnio żyją nad jej brzegami z rybactwa i turystyki przyrodniczej. Okazuje się jednak, że kłopoty Loary nie skończyły się wraz z odesłaniem zapory Serre de la Fare do lamusa, i o ile turystyka przyrodnicza i tradycyjna żegluga w regionie rzeczywiście rozwijają się coraz lepiej, z rybactwem sprawa wygląda zupełnie inaczej, a uratowaną przed przegrodzeniem Loarę trapią inne ekologiczne plagi.

– Mój ojciec był rybakiem – opowiada Bibi – i ja w młodości też pracowałem razem z nim jako rybak. Ale na początku lat dwutysięcznych pojawił się w rzece małż zawleczony z Azji przez kontenerowce zawijające do portu w Nantes. To stworzenie, które bardzo skutecznie odfiltrowuje plankton z wody – do tego stopnia, że w Loarze przy trzech-czterech metrach głębokości widać teraz dno. A to znaczy, że nic nie zostaje do jedzenia dla ryb. Ryby się rozmnażają, ale nie rosną – są bardzo, bardzo małe, z nieproporcjonalnie wielkimi oczami, co świadczy o braku pokarmu. Przed tą inwazją mieliśmy dwóch pracowników i obsługiwaliśmy dziesięć restauracji. Łowiliśmy wtedy około 8 ton ryb rocznie. Kiedy pojawił się małż, w ciągu dwóch lat roczne połowy spadły nam do 500 kg. Wszystko robiliśmy tak samo: te same metody, ta sama łódź i ta sama rzeka, ale ryb już nie było. Wcześniej łowiłem tyle, ile w swoim czasie łowił mój ojciec, który z kolei łowił tyle samo, ile dawniej łowił mój dziadek. Braliśmy z rzeki tyle, ile było trzeba, zostawiając tyle, żeby ryby mogły się odrodzić. Ale po inwazji małża wszystko się załamało.

Małż, o którym mówi Bibi, to Corbicula fluminea. Naturalnie występuje w Azji, w naszych stronach nie był dotąd znany, stąd nawet nie ma polskiej ani francuskiej nazwy. We Francji pojawił się najpierw w dolnej części rzeki Dordogne, gdzie po raz pierwszy zaobserwowano go w latach 80. W Loarze pierwsze osobniki znaleziono w 1990 r. w pobliżu ujścia rzeki, dziesięć lat później był już obecny w jej środkowym biegu. Corbicula fluminea rzeczywiście bardzo szybko „oczyszcza” wodę z planktonu. Co gorsza, jego odchody zawierają bardzo dużo azotu i fosforu, i spływając do morza, przyczyniają się do zakwitów sinic. We Francji małż wypiera rodzime gatunki, tworząc na dnie rzek zwarte dywanowe kolonie. Jest też obecny w Polsce: kilkanaście lat temu zaobserwowano go w Odrze, do której prawdopodobnie trafił przy okazji zarybień narybkiem hodowanym w zachodnioeuropejskich rzekach. Od pewnego czasu trwa również jego marsz w górę Wisły: latem tego roku po raz pierwszy zaobserwowano go powyżej stopnia Kościuszko na Wiśle i w rzece Skawince.

Do tego Loara jest cały czas zanieczyszczana. Bibi opowiada o położonych nad rzeką napoleońskich fabrykach broni, garbarniach i papierniach, które w owym czasie zrzucały ścieki prosto do wody.

– To wszystko nadal w rzece jest. Potem przyszły sztuczne nawozy z rolnictwa, po nich elektrownie atomowe, a znowu po nich piaskarze. Ci wybrali z dna rzeki tyle piasku, że poziom wody się obniżył, i płytkie boczne odnogi nurtu pozanikały. Kiedyś w tych odnogach rozmnażały się ryby, teraz nie ma tam w ogóle wody, została „preria”. Woda nie zalewa już okresowo wysp na rzece, więc zarastają drzewami, zmienia się krajobraz, zmienia się skład gatunkowy ryb i roślin, nie ma już równowagi. Tak dokładamy tej rzece od czasów Napoleona, a ona nie jest już w stanie tego wytrzymywać.

Bibi patrzy przez chwilę na płynącą przed nami Wisłę, i mówi dalej: – Kiedy patrzysz na rzekę, to widzisz tę samą wodę, którą piły dinozaury, i którą sikały. To jest ciągle ta sama woda. A nam w sto czy dwieście lat udało się zaszkodzić jej bardziej niż komukolwiek innemu przez miliony lat. I to nie jest normalne.

Nie mogąc dłużej żyć z wyłącznie z łowienia ryb, rybacy znad Loary zaczęli szukać sobie innych zajęć. Wiele osób pracuje obecnie w turystyce, w tym turystyce przyrodniczej, Bibi jest jednym z kilku szkutników budujących łodzie do rekreacyjnego pływania po Loarze. Część osób zajęła się akwakulturą, co zresztą przyniosło kolejne problemy ekologiczne. Pytamy Bibiego, czy ktoś w rządzie porównuje koszty społeczne wynikające ze zniknięcia ryb i rybackich miejsc pracy z zyskami przynoszonymi przez działalność niszczącą rzekę.

– A kto siedzi w ministerstwie, kto siedzi w parlamencie? Przecież nie rybacy. Tam są ludzie z energetyki, transportu, wielkiego agrobiznesu. Nie ma tam ludzi takich jak my. Do tego dochodzi lobbing, na zasadzie: zapłacę ci za bilbordy w kampanii, ale potem o mnie pamiętaj. Tak to działa, wydaje mi się, że wszędzie. A potem robią ludziom wodę z mózgu, wymyślają drogie projekty i nie słuchają, co ma do powiedzenia zwykły człowiek na miejscu. Ja znam się na łowieniu ryb i wiem, jak zrobić przepławkę, żeby ryby do niej trafiały, wiem, jak ryba płynie i jak ją skierować we właściwą stronę. Ale teraz przepławki projektuje na komputerze ktoś w biurze w Paryżu, kto nawet nie przyjedzie obejrzeć terenu. We Francji mamy taki system, że projektant dostaje procent od wartości całego projektu. Dlatego projektuje się rzeczy bardzo skomplikowane, ogromne, odporne nawet na trzęsienia ziemi. Jeśli dostajesz z tego choćby 1-2 proc., to już jest niemało. Proste rozwiązania nikogo nie interesują. My mówimy, że stowarzyszenie zrobi przepławkę niewielkimi środkami, która przy okazji lepiej wpasuje się w krajobraz, ale nie. Oni wolą wylać milion metrów sześciennych betonu robiąc przepławkę zaprojektowaną na komputerze w Paryżu, która zresztą i tak nie zadziała.

Chociaż z naszej rozmowy o Loarze ostatecznie wyłania się obraz mniej optymistyczny niż się spodziewaliśmy, Bibi wydaje się na swój sposób spokojny o przyszłość. – Ludzie muszą w końcu zrozumieć, że to nie Ziemia potrzebuje nas, ale my Ziemi, mówi nam. Być może właśnie z niepodważalności tej prawdy czerpie swoją spokojną nadzieję na lepszą przyszłość dla rzek i całej przyrody, mimo że nie ma żadnych złudzeń co do motywacji polityków oraz obecnego stosunku sił między obrońcami przyrody a tymi, którzy zarabiają na jej niszczeniu, i rozumie jak mało kto, jak bardzo wroga wobec przyrody jest konfiguracja całego współczesnego systemu ekonomicznego.

Z drugiej strony historia Loary jest bardzo wyraźnym przykładem na to, że wystarczająco zdeterminowana lokalna społeczność może swój kawałek przyrody próbować wyrwać z tego systemu, a potem obrać inny kierunek i model rozwoju – w tym przypadku oparty na ochronie dziedzictwa przyrodniczego i korzystaniu z niego bez niszczenia.

Przed obrończyniami i obrońcami Loary wciąż wiele do zrobienia, ale udało im się osiągnąć rzecz bodajże najważniejszą – polityczną decyzję o uznaniu dziedzictwa przyrodniczego za podstawę rozwoju regionu. Rzeka nie jest w takim stanie, w jakim Bibi pragnąłby ją widzieć, ale ma się o wiele lepiej niż wiele innych rzek na świecie (Bibi z przerażeniem wspomina o losie czekającym rzeki w Turcji), a przede wszystkim udało się odsunąć ryzyko jej dalszej dewastacji gargantuicznymi inwestycjami podejmowanymi w imię krótkoterminowego zysku.

Przed nami jest do zrobienia jeszcze więcej, bo, jak mówi Bibi, w Polsce jesteśmy w tym miejscu, w którym mieszkańcy doliny Loary byli w latach 80. W tej pracy jego zdaniem najważniejsze jest uświadamianie i uwrażliwianie ludzi. Bibi podkreśla mocno, że zakazy i konfrontacja nic nie dadzą. Rzeczywiście, każdy narzucony z góry zakaz można zignorować lub obejść, ale zagłuszyć świadomość konsekwencji własnych czynów – kiedy się ją już ma – jest dużo trudniej. Pewnie dlatego Bibi mówi nam na koniec: – Przede wszystkim, rozmawiajcie o tym z dziećmi.


Z Bibim o rzece rozmawiali Kuba Gołębiewski i Izabela Zygmunt

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.