Edukacja, której nie ma
Likwidacja gimnazjów jest jednym z najmniej istotnych elementów potrzebnych naszym szkołom zmian. Całkiem możliwe, że nie jest potrzebna w ogóle.
Dzisiejszy dzień będzie testem dla sprzeciwiających się pospiesznie forsowanej przez rząd Prawa i Sprawiedliwości reformie edukacji. Strajk szkolny ma – obok zbiórki podpisów pod referendum w sprawie tejże reformy – pokazać skalę protestu oraz determinację Związku Nauczycielstwa Polskiego oraz popierających go w tej sprawie formacji politycznych.
W sytuacji posiadania przez PiS bezwzględnej większości w parlamencie jakiekolwiek dyskusje nad sensownością zmian bywają krótkie i bezowocne.
Ministerstwo edukacji zapewnia, że wszystko będzie dobrze a nowe podstawy programowe – choćby dzięki obecności promowania komputerowego – będą iść z duchem czasów.
Oponenci punktują z kolei archaiczny kanon lektur szkolnych, pielęgnujący konserwatywne wartości za pomocą coraz bardziej księżycowych dla kolejnych pokoleń książek. Słychać pomruki niezadowolenia z powodu „powrotu do przeszłości”, kojarzonego niemal z nawrotem PRL-u.
Największe emocje zdają się jednak buzować w społecznościach lokalnych, gdzie samorządy decydują o nowej siatce szkół. Gdzieś w tle czai się lęk – o jakość nauczania, ryzyko oszczędzania na dzieciach poprzez tworzenie szkół-molochów i o stabilność zatrudnienia.
Wszystko to kwestie ważne. Wystarczy jednak sięgnąć do opublikowanej w 2013 „Edukacji. Przewodnika Krytyki Politycznej” by zauważyć, jak bardzo reforma minister Anny Zalewskiej przechodzi obok realnych problemów, jakie trapią rodzimą oświatę.
Szkoła na przemiał?
Nawet jeśli założyć (co nie jest wcale takie pewne, o czym za chwilę), że to gimnazja mają być najsłabszym ogniwem całego systemu istnieje sporo sposobów na to, by poprawiać sytuację bez wywracania dotychczasowych porządków do góry nogami.
Czynnikiem co do którego nie ma większych wątpliwości – i na który zwróciła w swym tekście uwagę Magdalena Goetz – jest fakt, że w momencie ich powstania okazały się one zwyczajnie zbyt duże.
Tworzenie dużej ilości dużych oddziałów klasowych (stymulowane zresztą przez ideę „pieniędzy podążających za dzieckiem) to zresztą stały mankament naszego systemu oświatowego.
Nie do końca jasna w praktyce pozostaje z kolei kwestia tego, czy w obecnym kształcie gimnazja odsuwają moment ostatecznej selekcji dzieci (co zdaniem ekspertów oświatowych jest dobrym kierunkiem), czy może przesuwają już w dół, już na poziom testów po zakończeniu szkoły podstawowej.
Na ten drugi trop naprowadza w rozmowie z Pawłem Pieniążkiem Roman Dolata z Instytutu Badań Edukacyjnych zauważając, że w dużych miastach mamy już do czynienia z powstawaniem elitarnych (a także zdegradowanych) szkół gimnazjalnych – analogicznie do sytuacji na szczeblu licealnym.
Jak przypomina w swym tekście Goetz gimnazja miały być z nim mocno powiązane, przez co sam model edukacji w praktyce miał się zbliżać do zestawu „6+6”. Dolata tymczasem – będąc sceptycznym do pomysłu na likwidację gimnazjów – że z perspektywy wyrównywania szans rozwojowych dużo lepszym rozwiązaniem byłaby fińska, dziewięcioletnia szkoła powszechna.
Ciąć, ciąć, ciąć
Porównanie ze Skandynawią otwiera szereg istotnych dla budowy wymarzonego modelu edukacyjnego w Polsce wątków. Jednym z nich jest status nauczycieli jako grupy zawodowej, który przez lata podminowywany był poprzez liberalną krytykę Karty Nauczyciela, nadal niskie mimo podwyżek wynagrodzenia oraz towarzysząca im (pogarszająca się) pozycja w porządku symbolicznym, utrudniająca bycie traktowanymi poważnie przez rodziców dzieci z klasy średniej.
Ściśle powiązana z tematem nauczycielskich wynagrodzeń jest opisywana m.in. przez Tomasza Leśniaka czy Jakuba Rzekanowskiego samorządowa wizja edukacji, bardzo często ograniczająca się do uznawania jej za generujący koszty worek bez dna.
Efektem tego podejścia była obserwowana szczególnie mocno w pierwszej części obecnej dekady fala zamykania szkół (zarówno na obszarach wiejskich, jak i np. w Krakowie) zamiast zmniejszania liczebności ich oddziałów, przekazywanie małych placówek fundacjom i stowarzyszeniom (dzięki czemu warunki pracy grona pedagogicznego nie były regulowane Kartą Nauczyciela) czy prywatyzacja szkolnych stołówek.
Ten ostatni przykład to jeden z szeregu dowodów na lekceważenie pozaedukacyjnych, społecznych aspektów życia szkolnego.
Najbardziej jaskrawo widać to w danych GUS przytaczanych przez Dorotę Obidniak. Na początku obecnej dekady na ponad 28,5 tysiąca szkół niegdyś powszechne gabinety lekarskie znajdowały się w ok. 1.900 z nich, dentystyczne w ok. 1.200, pielęgniarskie w niemal 9.200 zaś psychologiczne czy pedagogiczne – w niecałych 2.500.
Trwanie w przeszłości
Oznacza to, że w mniej niż co dziesiątej szkole znajdziemy osobę, której głównym celem jest dbanie o psychiczny dobrostan uczennic i uczniów. Podobnych zaniedbań jest zresztą więcej, o czym świadczy wywiad Marty Konarzewskiej z Aleksandrą Józefowską z Grupy Ponton.
Edukacja seksualna zmieniona w wychowanie do życia w rodzinie i nierzadko prowadzona przez katechetów zbyt często zamiast służyć przekazywaniu naukowej wiedzy kończy się na upowszechnianiu krzywdzących stereotypów. Stereotypów – dodajmy – powielających dominującą, konserwatywną narrację. Narrację, która przewija się m.in. w szkolnych programach nauczania historii czy języka polskiego.
Odpytywany w „Edukacji” przez Michała Sutowskiego Piotr Laskowski przypomina, że nadal uczymy się raczej o datach z historii politycznej i militarnej zamiast o procesach czy innych niż dominująca grupach społecznych. Jako rozwiązanie sugeruje wręcz zerwanie z instytucją kanonu jako takiego i zastąpienie go zróżnicowanymi głosami i perspektywami na przeszłość.
Odzyskać szkołę
Już to pobieżne wyliczenie problemów i wyzwań związanych ze stanem polskiej edukacji pokazuje, jak bardzo aktualna reforma mija się z realnymi potrzebami zmian. W wielu wypadkach trudno się dziwić – trudno oczekiwać, by Prawo i Sprawiedliwość miało wyprowadzać religię ze szkół czy zamieniać w szkolnym kanonie „Ogniem i mieczem” na „Fantomowe ciało króla”.
Brak odpowiedzi na inne problemy wydaje się dużo bardziej niezrozumiała. Trudno powiedzieć, dlaczego MEN wraz ze związkami nauczycieli nie wciela np. w życie projektu przekształcenia małych szkół wiejskich w służące całej społeczności centra lokalnej aktywności.
Podobnie trudno powiedzieć czemu programowi 500+ nie towarzyszy np. program „Dentysta+”, mający zwiększyć dostępność dzieci (które w Polsce chorują na próchnicę częściej niż rówieśniczki i rówieśnicy z reszty Europy) do profesjonalnej opieki nad zębami.
Przede wszystkim jednak w dyskusjach o polskiej szkole zbyt rzadko mówimy o niej jako o wspólnocie.
Poruszane w „Edukacji. Przewodniku Krytyki Politycznej” postulaty dotyczące jej demokratyzacji, wciągnięcia rodziców w jej funkcjonowanie, zerwanie z testomanią i upieraniem się z wtłaczaniem dzieciom jedynych słusznych sposobów rozwiązywania zadań pozostają aktualne… i słabo widoczne w aktualnych dyskusjach medialnych.
Wizja edukacji jako dobra wspólnego może pomóc postępowym polityczkom i politykom w wyjściu z alternatywą wobec konserwatywnej „kuźni narodu” i liberalnego „wiązania szkoły z rynkiem pracy”. Pozwoli wyobrazić sobie tworzenie od małego prawdziwie obywatelskiego społeczeństwa zamiast nauki codziennego konformizmu.
Zostaje mieć cichą nadzieję, że rządowe pomysły na szkołę pobudzą do śmielszego formułowania tego typu alternatyw.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.