OBYŚ ŻYŁ W CIEKAWYCH CZASACH.
Triumf ludzkiej myśli, jakim było kolejne już w dziejach lądowanie statku kosmicznego na srebrnym globie, tym razem będący sukcesem Indii, powinien mnie jako wyznawcę nauki bardzo cieszyć. Jednak tym razem cieszy mniej.
Myślę, że naprawdę trudno chyba o głośniejszy chichot historii, niż ten, który powinien obecnie dźwięczeć w uszach ludzkości nad tezą Francisa Fukuyamy, z jego słynnej książki „The End of History and the Last Man”.
Fukuyama ogłosił, iż wygaśnięcie politycznych sporów, które pod koniec XX wieku miały być generowane właściwie wyłącznie przez konflikt pomiędzy dwiema historiozoficznymi wizjami świata (liberalną i komunistyczną), koniec zimnej wojny i triumf demokratyczno-wolnorynkowej doktryny miały nieść kres nie tylko jedynemu, jak wtedy sądzono, potencjalnie „atomowemu” zagrożeniu dla świata, ale też być początkiem panświatowego okresu liberalnego dostatku i spokoju
Ach, ten neoliberalizm. Założenie, że konsumpcja i nieopanowany rozwój będzie napędzać kolejne gospodarki świata, prowadząc je ku demokratycznemu dostatkowi.
Ledwie trzy lata od upadku Muru Berlińskiego miał miejsce Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro. Był wynikiem znanego naukowcom od końca lat siedemdziesiątych wpływu spalania kopalin na klimat, a co za tym idzie – na losy świata. Oczywiście, w zakresie ustaleń profilaktyki klimatycznej fiasko goniło fiasko. Organizowane cyklicznie konferencje klimatyczne kończyły się porażką, a nadzieje związane z Porozumieniem Paryskim, prawie ćwierć wieku po Rio, okazały się płonne.
Bo świat zachłysnął się na kilka dziesięcioleci od ogłoszenia „The End of History” ideą ekonomicznego zysku i poszerzania granic demokracji. Co do demokracji, to trudno się nawet dziwić, szkoda tylko, że u poinformowanych zresztą decydentów naszej rzeczywistości zabrakło refleksji nad coraz częstszymi doniesieniami z licznych kół naukowych o istotnych zagrożeniach. Tych, które niosą w pakiecie, we wcale nie aż tak odległej przyszłości, zmiany klimatyczne. Kiedy fakt ciągłego podwyższania się średniej światowej temperatury został odnotowany przez mainstream jakąś dekadę temu, to raczej w wysoce naiwnej wersji, iż dopiero w perspektywie odległych pokoleń wzrastająca temperatura spowoduje topnienie lodowców i podniesienie poziomu światowych oceanów. Konsekwencją będzie zalanie Wenecji, Miami czy też Gdańska. A przecież wystarczy przenieść te miasta na wyższe tereny, co w historii świata już się zdarzało.
No nie wystarczy, bo scenariusz jest inny. Prognozowany jest „niewielki”, zdawałoby się, wzrost temperatury, „tylko” o 2 do 5 stopni Celsjusza w porównaniu do tej z początków ery industrialnej. Oczywiście, wiąże się to z topnieniem lodowców. Tylko że drastyczne podniesienie się poziomu praoceanów będzie jedną z ostatnich odsłon czekającej nas hekatomby.
Nasza planeta działa jak szwajcarski zegarek, rozciągnięty między biegunami. Nawet drobny wzrost temperatury na Ziemi i uwalnianie przez to niewielkiego początkowo procentu wód skumulowanych w Arktyce, na Antarktydzie i w najwyższych masywach górskich świata jest jak ziarenka piasku wrzucone w dopasowane co do setnych milimetra, delikatne trybiki superprecyzyjnej maszynerii.
Nim tsunami rodem z hollywoodzkich produkcji wtargną kiedyś w ulice Nowego Jorku, Petersburga i śródmieścia Gdyni, czekają nas widowiska nie mniej spektakularne i nie mniej straszne. Wzrost światowej temperatury nawet o 2 – 3 stopnie w skali stulecia trudno odnotować zwykłemu mieszkańcowi planety. To, co rzeczywiście będzie miało konsekwencje, to postępująca deregulacja klimatu, niekoniecznie łącząca się ze wzrostem ciepła na planecie. Trudno w szczegółach przewidzieć scenariusze katastrof. Będą to naprzemienne okresy gigantycznych suszy, poprzedzielanych niespotykanymi deszczami i powodziami, oraz następujące po sobie okresy skrajnych temperatur, od tropikalnych upałów, trwających miesiące, po długie okresy arktycznych mrozów. Wszystko to w szerokich rejonach klimatu dotąd umiarkowanego. W tym czasie obszary równikowe naszego świata staną się rejonami nie nadającymi się do zamieszkania. To spowoduje migracje na nieznaną dotąd w dziejach ludzkości skalę.
Nawet te obecnie bardzo jeszcze bezpieczne obszary, jakimi jest Europa i Północna Ameryka, będą pustoszyć z powietrza potężne tornada, a od spodu podziemne osuwiska pochłaniające całe dzielnice miast i wsie. Osuwiska spowodowane rozrastaniem się podziemnych cieków wodnych i wynikającą stąd destabilizacją gruntu.
Do najbardziej rozwiniętych krajów świata napłyną setki milionów „nielegalnych” przybyszy. To spowoduje, nawet w statecznych demokracjach liberalnych, napięcia społeczne i wybuch populizmu, a co za tym idzie militarno-polityczne konsekwencje, przy których Władimir Putin, Donald Trump czy naszego rodzimego chowu Jarosław Kaczyński będą ckliwym wspomnieniem niedawno minionego, bezpiecznego jeszcze świata.
Osobom wierzącym, iż rozwój nauki pozwoli zapobiegać tym problemom w przyszłości, chcę przypomnieć, jak już obecnie kwestie ekologiczne i demograficzne potrafi całkowicie przesłonić i zepchnąć na plan dalszy bieżąca polityka i aktualne trudności z demokracją lub uchodźstwem. Tymczasem to, co nas czeka, to armagedon w porównaniu z obecnymi klopotami na tym polu.
Problemy z klimatem i postępujące zanikanie pór roku spowodują też potężne kłopoty z dostawami żywności – już obecnie sprowadzanej według najdziwniejszych konstelacji geograficznych, dyktowanych bieżącą polityką i zyskiem.
W tym momencie światowy ekosystem, już i tak zniszczony przez człowieka, zacznie zanikać. Obecnie przeważająca część większych ssaków to człowiek wraz z hodowanymi przez niego stworzeniami, przeznaczonymi do konsumpcji. Na tym polu w okresie od początku ery industrializacji nastąpiło całkowite odwrócenie proporcji procentowych. Jeszcze w XIX wieku ludzie wraz ze swoim inwentarzem stanowili tylko dodatek do całej masy wolno żyjących stworzeń; obecnie to dzikie zwierzęta zaczynają być tylko dodatkiem do stworzeń cierpiących w tzw. hodowli przemysłowej i areału pól dostarczających żywności zwierzętom hodowlanym.
Postępuje wycinka puszcz i lasów w obszarze równikowym, głównie pod potrzeby wysiewu rozrastającej się błyskawicznie monokultury roślinnej. Monokultury produkującej paszę dla wyżywienia setek miliardów tusz wieprzowych, wołowych i drobiu na stoły Europejczyków i Amerykanów oraz naśladujących ich sposób życia elit innych części świata. To dodatkowo nakręca zmiany klimatyczne. Podobnie jak „niespodzianki” kryjące się pod topniejącą wieczną zmarzliną Syberii.
Ktoś powie, że to już się dzieje. Nie, to dopiero początki, które skończą się nie tylko tym, że klimat na Ziemi stanie się niemalże niemożliwy do przeżycia; błyskawicznie wyzwolą też niesnaski pomiędzy społeczeństwami na niespotykaną do tej pory, krwawą skalę. Uruchomienie podówczas arsenału nuklearnego, obecnego w coraz większej liczbie krajów świata, jest wielce prawdopodobne.
Co więcej, machina zmian klimatycznych, im bardziej się rozkręci, tym mocniej będzie eskalować. Zanim na planetę powróci harmonia, miną tysiące, a raczej dziesiątki tysięcy lat. Nie jest to horyzont czasowy, który ludzkość, a raczej jej wybrańcy mogliby „przeczekać” w jakichś schronach, zgodnie z masową wyobraźnią rodem z filmów science fiction. Zresztą po co?
To, co ostatnio zaprząta masową wyobraźnię, to nie bliska perspektywa końca ludzkiej cywilizacji, tylko strach przed „sztuczną inteligencją” oraz dywagacje moralne wobec mocno wątpliwej możliwości stworzenia syntetycznej świadomości. Algorytmy sterujące coraz większymi obszarami naszego życia rzeczywiście mogłyby nam zagrozić – poprzez błędy programistów będących ich twórcami. Myślę, że po prostu zagrozić nie zdążą.
Człowiek jako gatunek okazał się bardzo sprawną „małpą wynalazczą”, pozbawioną jednak szerokiej świadomości oraz powszechnej pośród swoich przedstawicieli potrzeby współdziałania dla dobra ogółu. Człowiek nie potrafi opanować egoistycznego stawiania swoich potrzeb na pierwszym planie, nie ma też potrzeby przetrwania pogłębionej rzeczywistą inteligencją. A czy nie tego należałoby się po nim spodziewać, obserwując jego zdolności adaptacyjne i konstruktorskie? Człowiek to raczej inżynier samobójca, który potrafi konstruować przede wszystkim własne cywilizacje, zawsze ulegające widowiskowym zagładom, z naszą obecną kulturą globalną na czele.
Brak nam pogłębionej etyki, co powoduje, że jesteśmy absolutnie najokrutniejszymi stworzeniami w dziejach Ziemi. Włączając w to zestawienie nawet najdrapieżniejsze z dinozaurów. Bezrefleksyjnie niszcząc planetę, na której nie żyjemy sami, udowadniamy bycie najgorszym z istniejących na niej kiedykolwiek pasożytów – w dodatku bez typowej dla wielu takich organizmów tendencji do zachowania żywiciela dla własnego przetrwania.
Ludzka etyka nadal roztrząsa niemal wyłącznie problemy własnej seksualności i wyobrażeń religijnych, miast uznać, że w obecnej sytuacji niemoralny jest głównie brak ograniczeń w jedzeniu mięsa z hodowli przemysłowej i nadużywanie dla własnej wygody paliw kopalnych. Choćby poprzez masowe podróżowanie samochodami i samolotami gdzie popadnie oraz nieopanowaną chęć konsumpcji.
Czy w tej sytuacji może cieszyć kolejny sukces sondy na księżyc? Czy naprawdę może istnieć jakaś korzyść z potencjalnej eksploracji srebrnego globu? Skoro nie jesteśmy w stanie rozsądnie gospodarzyć na Ziemi? Mało prawdopodobne jest, żebyśmy w tym krótkim czasie, jaki jeszcze pozostał ludzkości, czerpali jakichkolwiek korzyści z dóbr na jakiejkolwiek innej planecie.
Czy gdyby człowiek był rzeczywiście homo „sapiens”, jak sugeruje nadana nam przez samych siebie nazwa gatunku, nasza nauka miast planów „podboju kosmosu” nie skupiłaby się przede wszystkim na znalezieniu sposobu na zapobieżenie zmianom klimatycznym? Na pomocy dla doświadczającej już obecnie tych zmian ludności zamieszkującej regiony równika, na powszechnej edukacji promującej styl życia o niskim śladzie węglowym?
Za setki tysięcy lat planeta Ziemia, po XXI-wiecznej zagładzie większej części flory i fauny, odrodzi się z szóstego już w dziejach planety okresu wymierania. Tym razem wymierania ery antropocenu. Tak jak to było ostatnio 66 milionów lat temu, po upadku meteorytu kładącego kres dinozaurom ery mezozoiku. Zapewne, po milionach lat, życie wyewoluuje nowe, wyższe formy istnienia. Być może z owadów, na przykład z mrówek, które już teraz mają bardzo społeczne formy zachowań gatunkowych…
Tego ostatniego akurat nie wiemy. Wiemy tylko, jak w słowach starego, chińskiego przekleństwa, że właśnie nasze pokolenia, tu i teraz, żyją w najciekawszych możliwych czasach ostatecznego schyłku wszystkich ludzkich cywilizacji.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.