ISSN 2657-9596

Solidarność i demokracja miast czyli ruchy miejskie a polityczna zmiana

Lech Mergler
30/05/2017
W krótkim czasie okazało się, że polska „dobra zmiana” nie jest odosobnionym ewenementem w globalnym świecie, wypadkiem przy pracy dobrze funkcjonującej demokracji liberalnej. Podobne, na swój sposób, fenomeny polityczne zaistniały bowiem w krótkim czasie w kilku innych krajach. Dla ułatwienia terminologicznego, pamiętając, że chodzi o tendencję globalną, będziemy tu używać określenia Zmiana Polityczna (ZP), bez przymiotnika „dobra”.

Zmiana Polityczna (ZP)

W Polsce Zmiana („dobra”) ujawniła się jako kilkakrotny sukces wyborczy PiS-u, wcześniej poza Polską – w postaci zdominowania przez Victora Orbana polityki węgierskiej, potem Brexitu, wyboru Donalda Trumpa na prezydenta USA, wreszcie – sukcesu Erdogana w referendum utrwalającym jego rządy. Zmiana politycznych postaw miała miejsce także w Austrii, Holandii, Francji na skalę do niedawna niewyobrażalną.

Co łączy te fenomeny? Wskazuje się, że chodzi o samą ZMIANĘ – z powodu rozczarowania i znużenia status quo dużych odłamów społeczeństwa. Bezsilność i frustracja stanem demokracji bierze się z poczucia, że możemy wybierać sobie polityków, ale już nie politykę. TINA (There Is No Alternative) to inny wyraz tego samego: musi być tak, jak jest. Przekroczenie masy krytycznej zniechęcenia wywołało postawę totalnego, ślepego odrzucenie „systemu” i jego elit – niech to wreszcie pierdolnie, żeby tylko było INACZEJ, obojętnie jak… Taki stan ducha ilustruje wypowiedź Roberta Biedronia: ludność Słupska była tak zdesperowana poprzednimi rządami, że wolała wybrać sobie mnie – geja na prezydenta, mimo swojej homofobii, niż dalej je znosić. Można dodać „sektę smoleńską” albo nieobliczalnego D.Trumpa.

Interpretuje się źródła tego zwrotu politycznego na dwa sposoby, wzajemnie komplementarne. Po pierwsze – poprzez deficyty i nierówności społeczno-ekonomiczne (umowy śmieciowe, bezrobocie młodych, brak socjalnych zabezpieczeń, rozbudzone, ale zablokowane aspiracje, kredyty, brak perspektyw – jesteś i zostaniesz nikim…). Po drugie – poprzez frustracje egzystencjalne i dotkniętą godność – rozpad wspólnot i tożsamości, opuszczenie przez „tanie państwo”, zanik usensowniających życie wspólnotowych narracji, pustka i upokorzenie. Zostaje dżungla wolnego rynku, chaos obcego i wrogiego świata, z globalizacją w tle.

Otwarta, płynna ponowoczesność ery globalnej wywołuje opór i odrzucenie, bo zbyt wielu ponosi jej koszty i nie widzą dla siebie przyszłości w takim świecie. Chcą więc często powrotu do przeszłości, która jawi się jako rzeczywistość bezpieczna, oswojona, bo znana i zrozumiała, poddająca się kontroli, uporządkowana i przewidywalna. NASZA! I tylko nasza. To regresja do form zbiorowego istnienia już niefunkcjonalnych, bo przeżytych, ale swojskich. Politycznie przekłada się na wolę przywracania starych barier, granic, rygorów, zmniejszanie skali swobody w wolnej dotąd przestrzeni, bo jej rozległość napełnia lękiem. „Tradycyjne” wartości, więzi i wiara, ład, moralność, suwerenne państwo narodowe, szczelniejsze granice i „wypróbowane” instytucje mają nas uratować przed złem świata. Rozczarowanie wolnością i otwartością, realnie dystrybuowaną mało sprawiedliwie i niekiedy realnie groźną, obraca się przeciw wolności i otwartości jako takim. Przypływ miał podnieść wszystkie łodzie, dzięki wolności i otwartości globalnego świata, ale podniósł tylko niektóre, a inne wcale lub za mało…

Czym jest miasto?

W cywilizacji europejskiej miasto to historycznie przestrzeń wymiany oraz spotkania, bez którego wymiana jest niemożliwa. Przedmiotem wymiany były dobra, towary, ale też informacje, wiedza i idee. Spotkanie przybywających do miasta w celu wymiany było uwarunkowane nie tylko zagwarantowaniem im bezpieczeństwa, ale akceptacją, pożądaniem i docenieniem ich obecności i działalności. Z jednej strony handel, z drugiej wytwórczość i usługi, z trzeciej działalność edukacyjna i intelektualna oraz kulturalna stworzyły europejskie miasta.

Mniej więcej od VIII w. zaczynają stopniowo kształtować się miasta jako autonomiczne „wyspy” wolności, zagwarantowanej prawem, otoczone „morzem” stosunków feudalnych. Znana reguła „Stadtluft macht frei” (miejskie powietrze czyni wolnym) uwalniała spod władzy pana feudalnego poddanego, który spędził w mieście jeden rok plus jeden dzień… Niezależne miasta rządziły się same, wypracowały złożone struktury samorządnej demokracji miejskiej, która regulowała stosunki wewnętrzne, relacje cechowe i korporacyjne, wybór władz i reprezentację polityczną, kwestię obywatelstwa miejskiego itd. Miasta średniowieczne, potem renesansowe, były bazą rozwoju cywilizacji europejskiej i ekspansji światowej kapitalizmu. Dopiero „wynalazek” państwa narodowego w XVIII/XIX w i późniejszy rozwój nacjonalizmów zmniejszyły znaczenie miast.

Niezwykłym paradoksem miasta europejskiego jest to, że życie w nim oznacza rozmaite i powszechne ograniczenia – głównie przestrzenne – ale daje maksimum wolności. Miasto, w skrócie, to bardzo wielu ludzi z ich licznymi potrzebami i rzeczami, żyjących razem w sztucznej, zbudowanej przestrzeni, ograniczonej, a kiedyś zamkniętej. To zapełnienie przestrzeni czyni miasto obszarem zagrożonym powszechną fizyczną kolizyjnością. Stąd w mieście zachowania w przestrzeni są mocno reglamentowane – od przemieszczenia się, emitowania hałasów i generowania obrazów po działania inwestycyjne, budowlane i in. Granicą swobody przestrzennej każdego użytkownika miasta jest swoboda przestrzenna innych. Innych jest dużo, a przestrzeń nie jest z gumy – więc granice te są bardzo wąskie.

Rygoryzm dyscyplinujący zachowania przestrzenne wiąże się z wolnością i tolerancją w sferze ducha, idei, wiedzy, kultury, obyczaju, światopoglądu, jakiej poza miastem nie było. Tak jakby trenowana przez stulecia dyscyplina i uważność wobec innych, jeśli chodzi o zachowania w ciasnej przestrzeni, oddziałała na aktywność w sferze niematerialnej. Skoro potrafimy współżyć, a nie walczyć (co zniszczyłoby nas i nasze miasto) w ograniczonej, ciasnej przestrzeni fizycznej, to współistnienie w nieograniczonej, otwartej przestrzeni ducha nie przychodzi już tak trudno. Ale ta wolność wynika z samej „natury” i tradycji miasta europejskiego, dla którego inność, obcość, różnorodność nie jest zagrożeniem, lecz czynnikiem rozwoju wzbogacającym potencjał, warunkiem realizacji jego misji, polegającej na wymianie. A więc na przepływie towarów, dóbr, idei, ludzi. A to wiąże się z otwartością, innowacyjnością, zmiennością.

…ta wolność wynika z samej „natury” i tradycji miasta europejskiego, dla którego inność, obcość, różnorodność nie jest zagrożeniem, lecz czynnikiem rozwoju wzbogacającym potencjał, warunkiem realizacji jego misji, polegającej na wymianie.
A więc na przepływie towarów, dóbr, idei, ludzi.

Zmiana Polityczna i miasta

Na oko widać, że obecna zmiana polityczna, wyrastająca z kryzysu liberalnej demokracji, społeczeństwa otwartego i jednostronnej globalizacji jest aksjologicznie sprzeczna z wartościami konstytutywnymi dla europejskiego miasta i może stanowić dla niego zagrożenie. Na przykład w polskich warunkach powszechna, według badań, i wytworzona politycznie ksenofobia wywołująca klimat niechęci lub wrogości wobec cudzoziemców, uderza zwłaszcza w uczelnie wyższe, instytucje kultury i globalny biznes – wizerunek kraju, w którym każdy „obcy” ma się bać, zniechęca do odwiedzania, pracy, studiów, robienia interesów w polskich miastach..

Nie dziwi więc, że generalnie nigdzie na świecie duże miasta nie opowiedziały się za Polityczną Zmianą. Ankara i Stambuł nie poparły w referendum Erdogana, Paryż dał Le Pen w wyborach tylko kilka procent, Budapeszt burzy się przeciw Orbanowi, Londyn odrzucił Brexit i rządzi nim muzułmanin z „importu”, w Holandii i Austrii ksenofobiczne partie przegrywają w dużych miastach. Podobnie Trump w metropoliach amerykańskich. W Polsce chyba tylko jedno miasto wojewódzkie sprzyja „dobrej zmianie”.

Sytuacja polskich miast jest o tyle trudniejsza, że znajdują się one w innym, gorszym miejscu niż miasta Zachodu jeśli chodzi o rozwój cywilizacyjny, społeczny, mentalny. Ponad trzystuletnia degradacja polskich miast, spacyfikowanych przez antymiejskie interesy gospodarcze szlachty i światopoglądy polityczne, zaczynała ustępować dopiero w ostatnich latach – kilkudziesięciu, a raczej kilkunastu. Neoliberalny „rozwój”, koślawy, komercjalizujący miasta (a miasto to nie spółka z o.o., w nim się przecież żyje… ), blokował kształtowanie się wspólnot miejskich, tożsamości społecznej miast, patriotyzmu miejskiego, podmiotowości mieszkańców, demokracji miejskiej, itd. To w dużym stopniu nadal się dzieje.

Na tę „przejściową” sytuację w miastach nakłada się ekspansja sarmackiego rezerwatu narodowego, z jego agrarną wyobraźnią, kompetencją i wrażliwością. Faceci z mentalnymi szablami i wąsami oraz krzyżem w gębach, niemal jak ks. Kordecki z „Potopu”, zawracają nas do XVII w., próbując spacyfikować wszystko, co do ich skansenu nie pasuje. A na pewno odradzającemu się nacjonalizmowi nie pasuje nowoczesne miasto europejskie, z jego niezależnością, wolnością i pluralizmem. Nacjonalizm odrzuca Europę miast, bo czci „suwerenne” (czytaj – autorytarne) państwo narodowe z jego monokulturą duchową i polityczną. Oddolnie rosnące wspólnoty/tożsamości miejskie, autonomiczne wobec wspólnoty/tożsamości narodowej, dopiero w Polsce się kształtują, podobnie jak miejskość jako taka. Ewentualna szarża mentalnych husarzy wyklętych przeciw „wrogom ojczyzny” w miastach może być groźna, ale na pewno jest słaba, bo groteskowa.

Mamy w dupie małe miasteczka?

Gorzko ironiczne w intencjach przywołanie wyżej cytatu z wiersza Andrzeja Bursy („mam w dupie małe miasteczka…”) ma służyć zwróceniu uwagi na głębsze warstwy problemu. Jeśli wbrew dużym miastom Zmiana Polityczna wygrywa lub realnie ma szanse na zwycięstwo, albo tylko bardzo urosła – to oznacza, że duże miasta nie są autorytetem politycznym, nie znajdują posłuchu, tracą więź z resztą społeczeństwa. Że odstają od narastających społecznych trendów także w miastach średnich i małych. Nastąpiło społeczne pęknięcie o szerokim zasięgu i nie tylko w Polsce. Także między dużymi miastami a średnimi i małymi. Nie chodzi o to, kto ma większość – jeśli ma, to zwykle niewielką. Bardziej chodzi o to, że niemal wszędzie pojawiają się polityczne tendencje potencjalnie groźne. I istotne jest, czy będą dalej narastać.

Cytat z Bursy mógłby służyć za credo polskiej polityki „rozwoju” w tzw. minionym okresie. Naukawo, czyli z pretensjami do scjentystycznej mądrości, nazywała się „polaryzacyjno-dyfuzyjnym rozwojem kraju” (P-DRK), i jest doniosłym wkładem poprzedniej ekipy w sukces wyborczy „dobrej zmiany”. Oficjalnie P-DRK zakładała kumulację środków na rozwój w metropoliach („polaryzacja”), a jak już one rozkwitną, owoce tego kwitnięcia miały spływać na „prowincję” („dyfuzja”). W praktyce oznaczało to ograbianie i tak ubogiej „prowincji” z pewnych luksusowych fanaberii cywilizacyjnych, jak posterunki policji, placówki pocztowe, połączenia autobusowe i kolejowe, przychodnie lekarskie, urzędy i inne. Zdegradowana „prowincja” opowiedziała się za Zmianą. Przypływ, jeśli przyszedł, to gdzie indziej i podniósł inne łodzie.

Ile jest tych łodzi-beneficjentów „przypływu”, a ile reszty? W Polsce w 20 największych miastach mieszka około 8,5 mln osób. Pozostałe ponad 900 miast ma około 15,5 mln mieszkańców, czyli niemal dwa razy więcej. To pokazuje proporcje potencjałów politycznych na osi metropolie – peryferie miejskie. Ale przede wszystkim pokazuje, że niemal połowa Polaków zamieszkuje miasta średnie, małe i najmniejsze. I jest absolutnie nie do przyjęcia taka polityka rozwoju, która ten fakt ignoruje. I chyba można stwierdzić, że cena polityczna obecnie płacona za ogromne zaniedbania w tym obszarze wcale nie jest aż taka duża.

Solidarność miast – demokracja miast

Same bogate metropolie mają w swoim środku, obok prestiżowych „czekoladowych” fragmentów, własne „prowincje”, w każdym znajdują się obszary własnego, skrywanego „III świata”, gdzie hoduje się potencjał gniewu i sprzeciwu wobec status quo. Jeśli nie zaczną być systematycznie rozwiązywane problemy wynikające z nierówności i niesprawiedliwości, wykluczenia i upokorzenia, to ten potencjał zacznie coraz bardziej przechodzić na „ciemną stronę mocy”, także w dużych miastach. To, że metropolie generalnie nie stoją za „dobrą zmianą” nie oznacza, że nie ma w nich potencjału na poparcie jej. Przykładowo – w mieście Poznaniu, bastionie oporu wobec „dobrej zmiany”, stan posiadania PiS-u w radzie miasta po wyborach miejskich w 2014 r. zwiększył się o 100%, ale pozostaje mniejszościowy.

W licznych aspektach polityka prowadzona w dużych miastach jest nadal tak ukierunkowana, jakby głównie zamieszkiwała je syta tzw. klasa średnia, mająca bardziej ekskluzywne potrzeby niż miejski lud prosty, ilościowo dominujący. Wymuszona przez ruchy miejskie zmiana języka dyskursu miejskiego powoduje, że trudniej niż kiedyś wyłuskać dziś faktyczne cele i sens konkretnych działań władz. Bo nowy język, afirmujący rozwój zrównoważony, służy za parawan albo dekorację dla bardzo często starej, neoliberalnej polityki, tylko zamaskowanej i przypudrowanej. Trudno ocenić, jak liczni są beneficjenci biznesowej głównie globalizacji i transformacji w dużych miastach. Zapewne to oni utrzymują przy władzy przez kolejne i kolejne kadencje neoliberalne ekipy rządzące. Frekwencja w wyborach miejskich na poziomie 35-40% każe się zastanowić, czego może chcieć ta niegłosująca, nierozpoznana większość? Co i kogo poprze, jeśli kiedyś pójdzie do urn? Może jednak „dobrą zmianę”?

Hasło „demokracji miast” obejmuje zarówno wewnętrzną demokrację miejską, wyznaczającą reguły i procedury samo-rządzenia się mieszkańców miast, którzy ponoszą za nie odpowiedzialność, jak i miejsce miasta w całym mniej lub bardziej demokratycznym systemie politycznym kraju. Im bardziej system ten jest demokratyczny, tym więcej miasta mają wolności – podmiotowości, autonomii, samorządności. Warunkiem obronienia i wzmocnienia demokracji miast jest solidarność miast i solidarność w mieście. Tak jak wolność słowa jest dla myślących inaczej albo nie ma jej wcale, tak solidarność dotyczy słabszych i potrzebujących – albo nie ma jej wcale. A bywa słowem-parawanem dla zwykłych geszeftów…

Pierwsze – solidarność miast – oznacza, że duże miasta musza się trochę posunąć, robiąc miejsce „przy stole” miastom mniejszym i małym, i trochę się podzielić tym, co jest na stole. Narzucany przez neoliberalne dogmaty przymus rywalizacji miast, która prowadzi do narastania nierówności między nimi, powinien być neutralizowany przez dążenie do współpracy i bardziej równościowe stosunki. W przeciwnym razie miasta jako ostoje wolności, tolerancji, różnorodności będą coraz bardziej zagrożone przez polityczne skutki napięć i frustracji społecznych. Takim skutkiem jest bogoojczyźniana „dobra zmiana”, zmierzająca do jałowego i zamordystycznego państwa narodowego. Solidarność i współpraca miast to droga do zachowania i rozwijania wartości europejskiego miasta ponad neoliberalizmem i ponad sarmacko-populistyczną „dobrą zmianą”. To konieczna odpowiedź miast na jedno i drugie, odpowiedź, która pozwoli zachować i wzmocnić demokrację miast. I wolność. Zawarta w 15 Tezach Miejskich idea dekoncentracji kraju oraz regionów to przykładowy przyczynek do programów rozwoju idących w tym kierunku. A z kolei walka z tzw. „janosikowym” to przejaw postawy odwrotnej – egoizmu metropolii, która nie chce się dzielić.

Solidarność i współpraca miast to droga do zachowania i rozwijania wartości europejskiego miasta ponad neoliberalizmem i ponad sarmacko-populistyczną „dobrą zmianą”. To konieczna odpowiedź miast na jedno i drugie, odpowiedź, która pozwoli zachować i wzmocnić demokrację miast. I wolność.

Z kolei solidarność w mieście, dzięki której same miasta nie zostaną przejęte przez „dobrą zmianę” i sarmacki skansen, musi zakładać zdecydowane poszerzenie perspektywy władz miejskich na ogół mieszkańców i ich potrzeby, zwłaszcza społecznie słabszych, mniej zamożnych, mniej zaradnych, z mniejszym kapitałem kulturowym i intelektualnym. A nie jak w dużym stopniu dotąd – trwanie przy akceptacji dla dominacji potrzeb klasy średniej i interesów oligarchii oraz wielkiego biznesu.

Co mają ruchy miejskie?

Z tego wynika, że demokratyczne i solidarne miasta mogą/mogłyby, choć nie od razu, odgrywać istotną rolę polityczną, przezwyciężając dychotomię między konserwatywną i aspołeczną orientacją neoliberalną a agresywnym, bogoojczyźnianym populizmem postsarmackim, zorientowanym nacjonalistycznie. To może być strategiczne zadanie polityczne dla ruchów miejskich – wynajdywanie miejskości (na wzór europejski) jako program uniwersalny, a nie tylko lokalny i uniwersalny światopogląd polityczny. A demokracja miejska doskonalona lokalnie jako prototyp uspołecznienia demokracji w Polsce, albowiem historycznie to miejska demokracja jest prototypem demokracji liberalnej.

Po 1989 r. demokracja w Polsce była zaprowadzana „od góry”, w grze elit postkomunistycznych i postsolidarnościowych, które na długo zagospodarowały i wypełniły sobą scenę polityczną. Tę odgórną demokrację elit ludzie zaakceptowali z konieczności. W przełomowych, obalających komunę wyborach w 1989 r. frekwencja wynosiła tylko 62%, i do dziś jest najwyższa ze wszystkich rodzajów głosowań powszechnych, prócz wyborów prezydenckich. Około połowy ludności RP stale nie uczestniczy czynnie w naszej demokracji, a w demokracji lokalnej nawet do 60-65%.

Polska demokracja nie budowała się więc w długotrwałym, oddolnym procesie masowego, społecznego uczenia się w trakcie wydzierania autorytarnemu porządkowi kawałków wolności, jeden po drugim, bardziej lub mniej gwałtownie, do zwycięstwa. Jej szczęśliwe ustanowienie było pochodną końca zimnej wojny i upadku ZSRR. Dlatego jest ona słabo zakorzeniona, tylko częściowo akceptowana i naskórkowa, o czym świadczą także ostatnie problemy z demokracją (to „zasługa” także dominacji partii i polityków wyrosłych na upadku PRLu).

Moim zdaniem potencjał społecznej, oddolnej podmiotowości jest w Polsce dość znaczny, ale charakteryzuje go dystans do partyjnej polityki, utożsamianej z polityką w ogóle, powszechnie uznawanej za nieestetyczną i niemoralną, czyli obciachową – obrzydliwą. Zapewne trzeba pokoleniu dorosłych ukształtowanych po PRL opowiedzieć politykę na nowo, alternatywnie wobec medialnej sieczki relacjonującej wojnę plemion. Istotnym elementem tej opowieści powinna być nowoczesna narracja miejska, która coraz lepiej trafia w postawy, potrzeby i nadzieje „nowych mieszczan”. Widzę w tym wielką rolę ruchów miejskich, które niemal nie mają władzy. Ale mogą działać na rzecz solidarności miast i w miastach poprzez inspirowanie solidarności zorganizowanych i organizujących się mieszkańców.

*             *           *

Może właśnie w miastach jest odpowiedź na obecne wyzwania i dylematy polityki i to one przyniosą rozwiązania problemów, które spowodowały obecny kryzys? Może to miasta są nadzieją na odnowę demokracji? A obecne spory ideowe blakną i oddalają się z perspektywy miejskiej narracji konkretnej, tolerującej różnych bogów, ale realnie podejmującej nierozwiązane problemy, psujące ludziom życie?

Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.