Komu służy światowy handel
System międzynarodowego handlu pełen jest nierówności. Ruth Bergan z Trade Justice Movement o problemach światowego handlu i możliwych alternatywach.
Wkrótce po objęciu rządów brytyjski premier David Cameron powiedział na którymś szczycie biznesowym: „powinniśmy z mesjanicznym zapałem dążyć do wprowadzenia na całym świecie wolnego handlu i otwartych rynków”. Konserwatywno-liberalna koalicja postrzega handel jako szansę na skokowy rozruch brytyjskiej gospodarki. Widzi w nim także niezbędny element odpowiedzi na globalne wyzwania w dziedzinie gospodarki, żywności, klimatu i zatrudnienia.
Mity globalnego handlu
W magazynie „Green World” pojawiały się artykuły, które niespecjalnie pomagają rozprawić się z tym stanowiskiem. W jednym z nich twierdzono np., że handel może dopomóc w walce z ubóstwem, sprzyjając zwiększaniu dochodów podatkowych i pobudzając wzrost w krajach rozwijających się. Jednak nawet pobieżny rzut oka na system globalnego handlu każe poważnie wątpić, czy rzeczywistym celem tych, którzy mają wpływ na globalny handel, jest faktycznie uporanie się z obecnymi globalnymi problemami.
Weźmy np. zwalczanie ubóstwa. Gdy przed ponad 10 laty rozpoczynała się runda Doha negocjacji Światowej Organizacji Handlu (WTO), sprzedawano ją jako „rundę na rzecz rozwoju”. Jednak na spotkaniu ministrów w grudniu 2011 r. nie widać było ani śladu woli politycznej niezbędnej do uzyskania choćby minimalnego pakietu rozwiązań handlowych korzystnych dla najmniej rozwiniętych państw. Bogate kraje oponowały przeciw takim rozwiązaniom, aby chronić własny przemysł.
Oznacza to np., że USA i Unia Europejska uparcie odmawiają ograniczenia swoich subsydiów do bawełny, które powodują zaniżenie globalnych cen i uniemożliwiają rolnikom w krajach rozwijających się utrzymanie się ze swoich plonów. Jak podaje Fairtrade Foundation, amerykańscy hodowcy bawełny otrzymują rocznie w subsydiach ok. 250 dol. na hektar, podczas gdy rolnik w Mali może uznać za szczęście, gdy jego całkowity roczny dochód sięgnie 400 dol.
W swojej obecnej formie handel przyczynia się również znacząco do globalnych emisji CO2. W polityce „dostosowania strukturalnego” narzucanej krajom rozwijającym się w latach 70. i 80. liberalizacja handlu zajmowała centralne miejsce. Wiele z tych krajów otworzyło się na globalną konkurencję zbyt pospieszne, narażając się na spustoszenia w swoich gospodarkach.
Doskonałą ilustracją są losy uprawianych w Mozambiku orzechów nerkowca. Zamiast je przetwarzać na miejscu, wysyła się je do Indii, gdzie są prażone i solone, zanim w końcu trafią do Europy. Oznacza to wykładniczy wzrost emisji z transportu. Co gorsza, Mozambik stracił 10 tys. miejsc pracy w przetwórstwie nerkowców i utracił korzyści ze znacząco wyższych zysków, jakie daje sprzedaż przetworzonego produktu.
Nie potwierdza się również pogląd, jakoby handel przekładał się automatycznie na wzrost wpływów do budżetów państw rozwijających się, a tym samym na większą zdolność zapewniania podstawowych usług publicznych. Podstawą obecnego systemu handlu jest obniżanie ceł importowych, co oznacza niższe przychody budżetowe, chyba że wielkość handlu wzrośnie w stopniu dostatecznym, by to zrekompensować, albo rząd znajdzie inne źródła przychodów.
Najnowsze badania wskazują, że powyżej pewnego progu zmniejszanie ceł nie generuje już wystarczającego wzrostu przepływów handlowych, aby zastąpić utracone przychody. Państwa afrykańskie osiągnęły ten poziom ponad dekadę temu. Oznacza to, że kolejne obniżki ceł muszą być rekompensowane z innych źródeł. MFW zaleca podwyżki VAT, ale to rodzi kolejne trudności. Wiele krajów w Afryce ledwie sobie radzi ze ściąganiem VAT-u. Problemem jest unikanie podatków przez firmy, często wielkie ponadnarodowe korporacje. Systemy ściągania podatków bywają nie dość sprawne. Zaś mechanizmy mające ograniczać regresywne efekty VAT-u (płacenie przez biednych proporcjonalnie więcej niż płacą bogaci) mogą wymagać poziomu administracji, o jakim kraje rozwijające się mogą tylko marzyć.
Władza korporacji
Obecny system handlowy sprawdził się pod jednym względem: skutecznie umocnił pozycję najbardziej uprzywilejowanych. Wystarczy spojrzeć na bilateralne traktaty inwestycyjne, które tworzą dziś ramy dla znaczącej części światowego handlu. Stanowią one wstrząsający przykład tego, jak władza korporacji przeważa nad sprawiedliwością i ekologią.
Celem takich dwustronnych porozumień jest „tworzenie przyjaznego środowiska dla inwestycji” dzięki zagwarantowaniu inwestorom szeregu praw, którym nie towarzyszą żadne zobowiązania wobec kraju, gdzie inwestują. Np. Chevron usiłuje na mocy takiej umowy pozwać Ekwador o zwrot 8,6 mld dol. odszkodowania, które musiał wypłacić za zniszczenie przyrody na mocy wyroku ekwadorskiego sądu. Sąd uznał, że Texaco – firma, która w 20 01r. połączyła się z Chevronem – spowodowała zanieczyszczenie gleby i wody wskutek sprzecznych z prawem metod pozbywania się odpadów, powodując problemy zdrowotne, w tym raka i wady wrodzone u niemowląt.
W ramach bilateralnych porozumień inwestycyjnych prywatne firmy mają prawo nie tylko domagać się odszkodowań od rządów, lecz także unikać jurysdykcji krajowych sądów. Społeczności lokalne i państwa nie mogą liczyć na podobną ochronę. Zaś korporacyjne trybunały arbitrażowe, które rozstrzygają sprawy sporne, mają większą władzę niż międzynarodowy trybunał praw człowieka.
Alternatywy
W obliczu tak fundamentalnie niesprawiedliwego systemu niezbędne jest rozglądanie się za alternatywami, proponującymi radykalnie odmienne podejście do handlu. Przykładem może być ALBA (Alianza Bolivariana para los Pueblos de Nuestra América), regionalne porozumienie handlowe obejmujące 8 krajów Ameryki Łacińskiej, w tym Boliwię, Kubę, Nikaraguę i Wenezuelę. Handel wygląda tu inaczej. Np. Wenezuela sprzedaje Nikaragui ropę po cenie rynkowej, ale połowę należności stanowi 25-letnia pożyczka na 2%. Nikaragua inwestuje te pieniądze w infrastrukturę i projekty rozwojowe. Drugą połowę wypłaca w ciągu 90 dni w gotówce lub w towarach eksportowych, takich jak mleko, olej czy cukier, pochodzących głównie od spółdzielni drobnych rolników.
Innego przykładu alternatywnego podejścia dostarcza Via Campesina, ogólnoświatowy ruch zrzeszający ponad 200 milionów rolników i drobnych producentów żywności. Domagają się oni suwerenności żywnościowej. Chodzi o to, aby lokalne i krajowe rynki miały pierwszeństwo przed handlem międzynarodowym. W centrum polityki żywnościowej powinni być ludzie – producenci, dostawcy i konsumenci żywności – nie zaś roszczenia rynków i korporacji.
Wspomniane działania idą dalej niż model Fair Trade, który dowiódł, że producentom można płacić uczciwiej, ale zarazem ogranicza się do działań konsumentów na globalnej Północy. Możemy zrobić więcej, aby zakwestionować globalne struktury odpowiedzialne za utrzymujące się ubóstwo producentów żywności.
ALBA i Via Campesina to tylko dwa przykłady tego, jak można myśleć o alternatywnym systemie handlu. Miliony ludzi, od szkockich dzierżawców po bezrolnych chłopów w Brazylii, żądają zmiany. Ich głosy to odpowiedź na system, który okazuje się niezdolny do przyznania priorytetu celom takim jak zmniejszanie ubóstwa i zrównoważony rozwój.
Poważna debata o handlu i poważna polityka handlowa muszą być wrażliwe na wpisane w obecny system niesprawiedliwości i gotowe się z nimi zmierzyć. Musimy uważnie słuchać coraz głośniejszego wołania o zmianę. Nie wolno nam ulegać czarowi neoliberalnych argumentów, że wszelki handel z zasady jest rzeczą dobrą.
Artykuł Trade: in whose interests? ukazał się w magazynie „Green World”.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.