Jak rozruszać polską gospodarkę
Bartłomiej Kozek recenzuje najnowsze propozycje gospodarcze Platformy Obywatelskiej, Ruchu Palikota i Sojuszu Lewicy Demokratycznej.
Jesień 2012 r. przyniosła nam wysyp programów gospodarczych: „drugie exposé” Donalda Tuska, zorganizowany przez Ruch Palikota kongres małych i średnich przedsiębiorców oraz nowe ekonomiczne propozycje Sojuszu Lewicy Demokratycznej. O ile Palikot zdaje się tracić impet i próbuje się okopać na pozycjach konsekwentnie liberalnych, tak światopoglądowo, jak i ekonomicznie, o tyle SLD może próbować śmielej korzystać z niezadowolenia spowodowanego kryzysem i słabym działaniem usług publicznych. Oczywiście pod warunkiem, że drużyna Leszka Millera nabierze nieco wigoru.
Dyskusje na temat sytuacji gospodarczej kraju, mimo tabloidyzacji mediów, powinny się jednak od czasu do czasu przebijać. Być może stan budżetu centralnego wydaje się jeszcze niezły, ale już na poziomie lokalnym wyhamowanie inwestycyjne i cięcia zaczynają być widoczne gołym okiem. Od likwidacji nocnych kursów metra w Warszawie po zamykanie szkół i komercjalizację szpitali w całej Polsce – trudno o powody do optymizmu.
Także i wskaźniki ekonomiczne nie nastrajają pozytywnie: rosnące bezrobocie, już dziś w okolicach 13%, spowalniający wzrost gospodarczy, plaga umów śmieciowych. Choć – jak dowodzi przykład wysokiego bezrobocia wśród młodych i zdecydowanej dominacji nieetatowych form zatrudnienia w grupie do 30. roku życia – problemy tego typu przez jakiś czas można zamiatać pod dywan, to jednak nie da się rozziewu między niełatwą sytuacją ekonomiczną a medialną dobrą miną utrzymywać w nieskończoność.
Czego zatem możemy spodziewać się po partiach politycznych, które tej jesieni odkryły swoje karty?
„Nowy Ład Tuska” czy przechwałki?
Najbardziej imponująco pod względem objętości (przeszło 200 stron) prezentuje się publikacja „5 lat stabilnego rozwoju”, z którą polityczki i politycy PO ruszyli w Polskę, by prezentować sukcesy rządu. Jednocześnie doskonale wpisuje się ona w tak zwane „drugie exposé” premiera Tuska, który w jego trakcie dokonał niemałego – przynajmniej jeśli chodzi o retorykę – zwrotu. Podczas gdy po wyborach 2011 r. obiecywał Sejmowi i wyborcom związane z kryzysem krew, pot i łzy, o tyle tym razem można było przez chwilę odnieść wrażenie, że słuchaliśmy świeżo nawróconego keynesisty. Proponowane kierunki inwestycji, które stymulować mają rozwój kraju, wskazują na dość staroświecką wizję rozwoju: od dróg przez elektrownie jądrowe i gaz łupkowy po przemysł zbrojeniowy.
Czytając „5 lat stabilnego rozwoju”, można odnieść wrażenie, że tej nagłej ideowej wolty… w ogóle nie było, a Platforma od zawsze była umiarkowaną, chadecką, prospołeczną formacją modernizującą kraj. Mamy jej (a właściwie to napływającym z UE pieniądzom, ale któż przejmowałby się takimi detalami…) zawdzięczać powstanie ćwierć miliona miejsc pracy, zakup przez samorządy 1,8 tys. autobusów, budowę 3,5 tys. przedszkoli, 6,5 tys. kilometrów nowych dróg, a nawet 650 instalacji energetyki odnawialnej. Do tego powinniśmy jej dziękować za niskie na europejskim tle podatki oraz za wiele, wiele innych spraw mniejszego i większego kalibru – od reformy szkolnictwa wyższego aż po… prawo probiercze, które „umożliwiło tworzenie punktów probierczych u podmiotów wprowadzających do obrotu wyroby z metali szlachetnych. Zmniejszy to obciążenia administracyjne dla przedsiębiorców działających w branży złotniczo-jubilerskiej, zapewniając równocześnie wyższy poziom ochrony konsumentów w zakresie obrotu wyrobami jubilerskimi” (s. 24-25).
Mamy tu zatem wszystkie wyborcze hasła i polityczne leitmotivy, którymi PO posługiwała się przez lata: od ciepłej wody w kranie, poprzez budowanie dróg „z dala od polityki”, aż po konsekwentną politykę europejską, polegającą z grubsza na „wyciskaniu brukselki” i zapobieganiu bardziej ambitnej polityce klimatycznej na kontynencie. Z lektury można wynieść wrażenie, że Tuskowi zawdzięczamy niemal wszystko, co dobrego stało się w Polsce po r. 1989. Nie do końca można zrozumieć wprawdzie, jaką zasługę miał rząd PO-PSL dla obecności polskich kontyngentów w Afganistanie i Iraku od – odpowiednio – r. 2001 i 2004 (i czy faktycznie jest się czym chwalić), ale najwyraźniej trzeba czymś było te 200 stron wypełnić.
Miło przenieść rozmowę o kierunkach rozwoju kraju z poziomu rytualnego sporu z dogmatycznymi „zwijaczami państwa” na poziom debaty na temat jego roli i efektywnego wykorzystywania pozostających w jego dyspozycji zasobów. To chyba największa zaleta ostatniego, podyktowanego pragmatyzmem rządzenia, retorycznego skrętu Tuska. Szkopuł w tym, że chwaląc się swymi sukcesami, ekipa rządowa zdaje się nie przejmować niedociągnięciami. Gdy zatem (słusznie) chwali się, że udało się za jej kadencji wybudować 3,5 tys. przedszkoli, a udział dzieci w wieku 3-5 lat korzystających z ich opieki wzrósł z 47% w roku szkolnym 2007/2008 do 72% w 2011/2012, nie ma nic o fakcie, że część placówek funkcjonuje ze środków unijnych, a po ich wyczerpaniu ich przyszłość nie jest wcale taka pewna. Pozostaje trzymać kciuki za to, że zostaną one w końcu objęte subwencją oświatową…
Oczywiście nie ma co się dziwić, że chcąca pochwalić się swoimi sukcesami partia nie wspomina o problemach, o których chciałaby zapomnieć. Nie ma tu więc nic o masowym zamykaniu szkół przez samorządy czy oporze części środowiska akademickiego wobec reform szkolnictwa wyższego – dostajemy jedynie słupki wizualizujące dynamiczny wzrost wydatków na inwestycje na uczelniach. Dobre wrażenie podczas lektury bierze się stąd, że w ciągu 5 lat faktycznie dużo się wydarzyło, nawet więc jeśli rządowe działania były niewystarczające, to imponuje sama ich ilość. Można zatem ucieszyć się z faktu, że to za rządów PO i PSL udało się w końcu odmrozić progi dochodowe, uprawniające do otrzymywania pomocy społecznej – jeśli tylko nie pamięta się, że przez kilka lat ich rządów stały one w miejscu.
Nawet zresztą w tak skonstruowanej publikacji nie brakuje wysokiego stopnia ogólności. Tak jest w momencie, gdy otrzymujemy wzmiankę o polskiej polityce klimatycznej. Spadek emisji o ok. 30% w stosunku do r. 1988 nie zasłużył sobie choćby na śladowy komentarz, że nie jest on ani zasługą PO, ani nawet jakiegoś szczególnego, proekologicznego zwrotu polskiej gospodarki, lecz przede wszystkim potransformacyjnego demontażu znacznej części rodzimej bazy przemysłowej, którego to zjawiska nie sposób wpisać w jakąkolwiek interpretację terminu „zrównoważony rozwój”. Priorytetem dla Platformy staje się dziś blokowanie unijnej polityki klimatycznej (nazwane eufemistycznie „apelem o prowadzenie rozsądnej polityki klimatycznej”), a realizacja dotychczasowych jej zapisów ma być osiągnięta nie działaniami instytucji publicznych, lecz poprzez… edukację społeczną i zmianę nawyków. Trudno określić to inaczej niż kapitulacją rządu wobec wyzwania wielkiej transformacji energetycznej i ekonomicznej, przed jakim stoi dziś Europa i świat.
Palikot – jastrząb przedsiębiorców
Ewolucją poglądów Janusza Palikota i jego partii w ciągu ostatniego roku można by zapełnić karty niejednej pracy magisterskiej. Najnowsza linia programowa partii miała zacząć się kształtować wraz z przejściem z PO młodego krakowskiego posła Łukasza Gibały. Poparcie dla podniesienia wieku emerytalnego odcięło Ruch Palikota od bardziej prosocjalnego elektoratu, a próba zmiany tego stanu rzeczy podczas pierwszomajowego kongresu hasłem budowania fabryk przez państwo nie odniosła sukcesu.
Sondaże wskazujące na potencjalne problemy z przekroczeniem progu wyborczego sprawiły, że pilne stało się znalezienie takiej niszy politycznej, w której RP mógłby się okopać i czekać na lepsze czasy, jednocześnie zachowując stabilne, umożliwiające powrót do parlamentu po przyszłych wyborach poparcie. Po lekturze „Programu dla Małych i Średnich Przedsiębiorców” widać, że Palikot postanowił wrócić do źródeł i budować formację, której postulaty będą dobrze przyjmowane przez mały biznes z mniejszych i średnich ośrodków. Być może liczy na to, że poparcie z tamtej strony da mu czas do przekonania wielkomiejskich liberałów do tego, że jego ponownie odkryty liberalizm jest szczery, co umożliwiłoby mu zajęcie miejsca dawnej Unii Wolności na politycznej scenie.
Nie lubię używać słowa „roszczeniowy”, ale przychodzą takie momenty, kiedy trudno się powstrzymać. Tak jest po lekturze nowego programu ekonomicznego Palikota. O ile w wypadku publikacji PO widać, że istotnym punktem odniesienia dla tej partii są międzynarodowe rynki finansowe, zapewniające dostęp do kapitału oraz korzystne ratingi, o tyle w wypadku RP zdaje się, że jedynymi twórcami dobrobytu są polscy drobni przedsiębiorcy. Nie ujmując zasług rodzimemu biznesowi, nie należałoby jednak zapominać przy ogłaszaniu swoich politycznych postulatów o tym, że świat na nich się nie kończy, a pracownice i pracownicy oraz państwo powinny być ich partnerami, a nie służącymi. W programie RP takiej równowagi nie ma, o czym najlepiej można się przekonać, porównując kilka pomysłów dotyczących biznesu i państwa (pracowników prawie tu nie ma, tak jakby nie mieli oni jakiegokolwiek znaczenia dla funkcjonowania przedsiębiorstwa).
Mali i średni przedsiębiorcy powinni zatem według Palikota:
Podczas gdy państwo miałoby:
Podałem tu tylko najbardziej kontrowersyjne przykłady, jako że w dokumencie RP nie brak i pomysłów, które warto na poważnie rozważyć, jak chociażby „firma na próbę”, czyli danie osobie chcącej założyć własną działalność gospodarczą 3 miesięcy ulgi od innych niż VAT podatków i wymogów biurokratycznych w celu sprawdzenia swoich praktycznych umiejętności biznesowych.
Największy problem tkwi w obniżaniu składek do już i tak deficytowego systemu zabezpieczeń społecznych. Mimo zapewnień o wspieraniu innowacyjności potanianie kosztów pracy (jak wskazują statystyki Eurostatu i tak niskich na tle Europy) wcale jej nie sprzyja – znika bowiem bodziec, który motywowałby przedsiębiorców do szukania mniejszych kosztów działalności w innych aspektach ich działalności biznesowej.
Trudno jednocześnie uznać, że działanie to – poprzez potencjalne zwiększenie zatrudnienia – poprawi sytuację finansową publicznych ubezpieczeń. Nowa osoba pracująca nabywa prawa do świadczeń, a tym samym wymaga zasobów do sfinansowania jej opieki zdrowotnej czy emerytury. RP nie zamartwia się tym problemem – co więcej, świadomie chce tę lukę między możliwościami a zobowiązaniami ZUS czy NFZ zwiększać, dokładając na państwo obowiązek finansowania L4 czy znosząc obowiązek składkowy dla przedsiębiorców. Przy tym ostatnim pomyśle posługuje się zresztą dość pokrętną logiką.
Jeśli dla małego przedsiębiorcy składki ZUS są dużym obciążeniem, to jest duże prawdopodobieństwo, że gdy zostanie z nich zwolniony, nie będzie przejmował się własną emeryturą, ale przetrwaniem. Uprawdopodabniać taki scenariusz zdają się przywołane w „Polsce 2030” dane GUS, z których wynika, że na na 1.862 tysiące przedsiębiorstw w Polsce w r. 2008 prawie 1.788 tysięcy to mikroprzedsiębiorstwa. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że sporą grupą w ich obrębie są osoby zmuszone do samozatrudnienia przez byłych pracodawców, dla których realizują obecnie zlecenia. Nie ma żadnego powodu, by sądzić, że w przewidywalnej przyszłości grupa ta miałaby pozyskać środki umożliwiające jej samodzielne odłożenie na własną emeryturę.
W idealnym państwie Palikota studenckie inkubatory przedsiębiorczości, pomagające dziś studentkom i studentom w omijaniu raf podczas zakładaniu własnego biznesu to dużo za mało. Postulat uzależnienia uzyskania grantu naukowego od zdobycia komercyjnego finansowania jest koronnym osiągnięciem tej logiki – i najbardziej przerażającym jej objawem. Pomija on fakt, że przydatność danego badania dla biznesu może nie być oczywista na pierwszy rzut oka, a także fakt, że może ono nabrać zupełnie innego znaczenia wraz z dokonaniem zupełnie innego odkrycia naukowego. Nie sposób wyobrazić sobie, jak taki system miałby działać w wypadku humanistyki.
W praktyce wystarczy spojrzeć na przywołany przed chwilą podział przedsiębiorstw w Polsce (w tym samym badaniu GUS do sektora małego biznesu zaliczono prawie 55 tys., a do średniego – nieco ponad 16 tys. podmiotów) by uznać, że efektem takiej „reformy” byłoby faktyczne przejęcie badań naukowych przez wielki (i w jakimś wymiarze – średni) biznes, który jako jedyny ma zasoby, by systemowo inwestować w kontakty ze światem naukowym. Dla walczącego o przetrwanie małego przedsiębiorcy nawet zachęta podatkowa może nie wystarczyć, by podjąć tego typu działania.
Ile socjaldemokracji w SLD?
Jeśli patrzeć na dokument „Nowa strategia dla Polski. Rozwój zamiast stagnacji” – nie jest tak źle. Dużą jego zaletą jest podanie źródeł finansowania dość ambitnych zamierzeń, zdecydowanie kwestionujących model państwa jako nocnego stróża. Zamiast jak podczas kampanii 2011 r. unikać tematu, SLD wyraźnie wskazuje, skąd można czerpać dodatkowe fundusze. Wśród ich źródeł znajdziemy m.in. powrót trzeciej stawki podatku dochodowego, ograniczenie wysokości składki emerytalnej przekazywanej prywatnym funduszom emerytalnych do 2%, powołanie do życia publicznego OFE oraz odmrożenie środków z Funduszu Pracy.
Innym wartym odnotowania faktem jest inne niż u Palikota podejście do rozwoju przedsiębiorczości. Choć także i tu pojawia się kwestia zmniejszania obciążeń biurokratycznych (do czego trudno się odnieść z powodu braku szczegółowego wskazania, jakie właściwie procedury miałyby być likwidowane), a także pomysł powołania ministerstwa przedsiębiorczości, to nie zmniejszenie obciążeń fiskalnych stanowi tu rdzeń programu.
Zamiast podmywać system zabezpieczeń społecznych, Sojusz proponuje skupić się na zwiększeniu dostępności do finansowania rozwoju małych i średnich przedsiębiorstw, a także zmniejszaniu kosztów ich wejścia na rynek, takich jak rozliczne opłaty związane z rozruchem firmy. Proces ten nie miałby wiązać się z pogarszaniem sytuacji pracowników, nie przeszkadzałby zresztą również w oskładkowaniu wszelkich form umowy o pracę wykonywanych „na rzecz jednego podmiotu, o ile ich łączna wartość w danym miesiącu nie przekracza 25% minimalnego wynagrodzenia.” (s. 30).
Rzecz jasna z zielonej perspektywy gospodarczej widać dominację produktywistycznego spojrzenia na gospodarkę: wiele tu hołdów dla wzrostu gospodarczego czy pomysłów na opieranie strategii gospodarczej kraju na eksporcie. O ile trudno mieć pretensje do tej pierwszej kwestii (dyskusja na tym tle między „czerwonymi” a „zielonymi” toczy się od lat), o tyle wiązanie nadziei na rozruszanie gospodarki ze strategią eksportową budzi poważne wątpliwości.
Pomijając już kwestie śladu ekologicznego transportu towarów, problem nierównowagi w bilansie handlowym państw strefy euro był rozpatrywany w głównym nurcie europejskiej dyskusji wokół przyczyn kryzysu. Eksportowa siła Niemiec okupiona jest tłumieniem wzrostu płac – i tym samym konsumpcji – w tym kraju, a większa konkurencyjność gospodarki tego kraju poważnie utrudnia wydobycie się z gospodarczego dołka krajom południa Europy. SLD, będące przynajmniej deklaratywnie za szybkim wejściem do strefy euro i za wykorzystywaniem wzrostu gospodarczego do redystrybucji oraz rozwoju polityki społecznej, powinno mieć to na uwadze – nawet, jeśli na dzień dzisiejszy głównymi kierunkami promocji eksportu miałyby być Rosja, Chiny i Wietnam.
Przyczepić można się do paru innych kwestii z programu SLD. Koncepcja okręgów przemysłowych tworzonych jako Specjalne Strefy Ekonomiczne nie wydaje się najszczęśliwszym pomysłem. Okolice Trójmiasta oraz teren między Krakowem a Katowicami nie są obszarami najmocniej dotkniętymi problemem strukturalnego bezrobocia. Bardziej pod tym względem zasadny wydaje się wybór Łodzi, ale forma SSE, jak pokazują badania Think Tanku Feministycznego, przyjmuje dziś głównie formę transferu infrastruktury oraz rezygnacji z korzyści podatkowych przez państwo, zaś dla pracownic i pracowników wiąże się często z wyzyskiem i łamaniem praw pracowniczych.
Także wizja polityki społecznej adresowanej głównie do osób ubogich, nie zaś uniwersalnej, kłóci się z założeniami socjaldemokratycznej polityki społecznej, znanej z państw skandynawskich (choć to prawda, że można zastanawiać się nad skutecznością takich konkretnych obecnie używanych jej narzędzi, jak chociażby becikowe). Z zielonego punktu widzenia warta odnotowania jest polityka energetyczna SLD, sceptyczna wobec energii jądrowej i nastawiona na wspieranie rozwoju rozproszonej energetyki odnawialnej wraz z towarzyszącymi jej małymi, uzupełniającymi elektrowniami gazowymi. SLD zdaje się też inspirować pomysłami Hollande’a, proponuje bowiem zróżnicowanie taryf energetycznych w zależności od zamożności klientów sieci.
W centrum uwagi czy na marginesie?
Zasadniczo każdy ze wspomnianych przed chwilą pomysłów – zarówno tych dobrych, jak i fatalnych – zasługuje na szerszą debatę polityczną. Czy takiej się doczekamy? Pytanie na ile poszczególnym, politycznym graczom będzie na niej zależało. Jeśli będą mogli dzięki niej „uciec do przodu” i zdobyć nieco elektoratu, być może się postarają. Jeśli bardziej efektywnym narzędziem walki politycznej będą doraźne zaczepki personalne albo unikanie trudnych tematów, będziemy mogli do woli oglądać zmieniające się słupki bezrobocia, o których politycy nie będą w stanie powiedzieć nic sensownego.
Być może zresztą – w świecie goniących za sensacją i walczących o przetrwanie tradycyjnych mediów – dyskusje na poważniejsze tematy toczyć się dziś będą głównie na kameralnych spotkaniach posłanek i posłów w małych miejscowościach, nie zaś w telewizyjnych studiach. Niezależnie od tego, jaki kształt przyjmie w tym roku debata publiczna, warto wiedzieć, z jakimi pomysłami wchodzą do niej polityczni gracze, którzy dziś dla potencjalnego zielonego elektoratu liczą się najbardziej.
Jeśli nie zaznaczono inaczej, materiał nie może być powielany bez zgody redakcji.